Kocham Wacka Bąkowskiego!
Serce miłości, czyli historia o ekscentrycznym związku Zuzanny Bartoszek i Wojtka Bąkowskiego, oraz święcąca wielki powrót książka I Love Dick splotły mi się w filmowo-literacki tandem. Obydwie historie dzieją się w przestrzeni świata sztuki, obydwie przedstawiają miłosną fabułę opisywaną z kobiecej perspektywy. Dodajmy do tego osobistą rewolucję feministyczną, która spadła na mnie niczym gałąź dębu z wycinki Szyszki i mamy trójkąt doskonały, w którym moje męskie ego ulega rozmydleniu, a dominujący głos kobiecy powtarza w głowie dziwną mantrę: Kocham Wacka Bąkowskiego!
Na dobry romans składa się fascynacja, cierpienie, zwroty akcji i cielesne upojenie. Dobry romans to psychologiczna układanka, która w równej mierze zaskakuje, co potwierdza nasze oczekiwania. I jeszcze jedno. Dobry romans – dokładnie odwrotnie niż tango – bynajmniej nie potrzebuje dwojga bohaterów. Wystarczy jeden narrator, który na przestrzeni naszej historii zażyje porządnej transgresji.
Zacznijmy od kwestii zasadniczej dla każdej miłosnej historii: z kim się utożsamiać?
Odwróćmy zatem mechanizm uprzedmiotowienia i zamiast mówić o męskim szowinizmie zastanówmy się, jak podobna strategia wygląda z kobiecego punktu widzenia.
W książce Chris Kraus wyboru nie ma. Albo tytułowa Chris, nasza wierna przewodniczka, albo zasnuty mgłą maczo – tajemniczy Dick; kowbojski typ, intelektualny kaktus na pustych jak kieszenie kloszarda bezdrożach Kalifornii. W Sercu… wybór jest nieco bardziej złożony, bo film Rondudy to jednak studium pary, historia miłości dwójki indywiduów, targany przez skrajne emocje romans ze sztuką w tle. Wybrałem Zuzannę, bo to ona gra w filmie pierwsze skrzypce. Tak Serce miłości, jak i I Love Dick to historie zdominowane przez podmiot żeński. Obie dziewczyny zakochują się, cierpią, odkrywają, mierzą ze swoimi partnerami i przechodzą metamorfozę. W obu historiach faceci jawią się bardziej jako przedmioty niż podmioty, jak miłosne projekcje i milowe dilda na drodze do emancypacji głównych bohaterek: Chris i Zuzanny.
Odwróćmy zatem mechanizm uprzedmiotowienia i zamiast mówić o męskim szowinizmie (męski szowinizm, czy nie brzmi to staromodnie?) zastanówmy się, jak podobna strategia wygląda z kobiecego punktu widzenia. Mężczyzna to obiekt, którego charakter świetnie oddaje część ciała znana jako penis. Prosty, przyjazny i działający w bardzo oczywisty sposób organ reprezentuje najlepsze męskie cechy. Wybaczcie, jeśli poziom przerysowania sięga w tym momencie śmieszności, natomiast zarówno lektura książki, jak i film, pokrętnymi drogami prowadzą mnie do wniosku o doniosłości męskiego przyrodzenia w procesie kobiecej emancypacji. Penis jest do subwersywnego samostanowienia koniecznie potrzebny! O ile krzywdzące jest to zdanie, o tyle mówi o złożoności symbiozy mężczyzny i kobiety, przedmiotu i podmiotu.
Chris spędza długie godziny pisząc listy do Dicka. Zimny kowboj rzadko oddzwania i prawie nie odpisuje. Rozważna i romantyczna, z ciężkim laptopem z lat 90., niczym w filmie Ona, wytwarza sobie wirtualnego interlokutora. W długiej korespondencji czytamy opowieści ze świata sztuki, analizy literatury i historie o protestach Indian z Gwatemali. Autorka krok po kroku zmienia się, rozstając się z mężem, zmagając z porażką swojego filmu i stając się niezależną artystką. Nie ma wątpliwości, że fantomowy dick Dicka jest w tej historii tak potrzebny, jak dobre kreski na całonocną zabawę. Uzupełnia go pełny ekshibicjonizm Chris Kraus, który z perspektywy dzisiejszych instagramowych feminizmów wydaje się prekursorski.
Zuzanna eksploruje swój nietypowy wizerunek w dziesiątkach selfie publikowanych online #NoSadGirl. Twierdzi, że „na Bąkowskim się wychowywała”, a jej sztuka jest momentami do złudzenia podobna. Nie dziwi nas więc, kiedy on podbiera jej pomysły. Życie tej pary przedstawione jest jako pasmo kruchych kompromisów i aż zbyt oczywistych podobieństw. Chorobliwie zazdrosna Zuzanna wspaniale oddaje histeryczny typ dziewczyny zaborczej i rozwiązłej zarazem. Dlaczego zatem „trzymam jej stronę”? Podskórnie czuję, że Zuzanna jest maksymalistką, a rola „samicy Bąkowskiego”, jak dla beki nazywa ją Wojtek, to za mało. Pomimo szaleńczej miłości i napięcia, które świetnie zbudowali duet aktorski Justyna Wasilewska i Jacek Poniedziałek, oddycham z ulgą, gdy pod koniec filmu ona odchodzi. Czeka ją jakaś przyszłość. Facetów nie czeka żadna.
Kiedy nad głowami przewalają się ciężkie chmury antyfeministycznych nastrojów, ja przeżywam swoją małą kobiecą rewolucję.
Artystyczny świat przedstawiony u Kraus to szowinistyczne bagienko stereotypów usiane uroczymi stokrotkami jej przemyśleń, komentarzy i momentami przydługich analiz malarstwa Kike’a. O ile świat ten idealnie sprawdza się w książce, o tyle mam wątpliwości, jak wyglądać będzie w wersji serialowej. Podobnie nie wiem, na ile historia zawarta w produkcji Kuby Kosmy jest „filmowa”. Staram się ominąć perspektywę insidera, obserwując parę artystów, których znam, w sytuacjach, które znam, otoczonych przez prace, które znam. Wydobyć z tej historii uniwersalną opowieść o związku dwojga ludzi jest niełatwo. Deklaracja Rondudy o chęci pokazania rewersu sztuki i życia fascynującego duetu od kuchni wydaje się szczera. Nie zmienia to jednak faktu, że przeniesione na wielki ekran sytuacje z artystycznego światka i ekstrawagancje duetu, np. wypady do centrum handlowego, wydają się przerysowane i śmieszne. Jest na pewno o niebo lepiej niż w poprzednim filmie Performer, gdzie klisza goniła kliszę, a artystyczny światek był przerysowaną wariacją na temat.
Chris Kraus zwraca uwagę na charakterystyczną cechę schizofrenii – obszerny fragment powieści poświęcony jest studium tej choroby, będącej paralelą relacji naszej bohaterki – którą jest wstawianie słowa ponieważ pomiędzy dwa niezwiązane ze sobą zdania. Zobaczyłem film Serce miłości, ponieważ przeczytałem książkę I Love Dick. Budowanie logicznego związku przyczyny i skutku w miejscu, gdzie go nie ma albo być nie powinno. Romans rządzi się jednak swoimi prawami, a przypadek nie istnieje. Kiedy nad głowami przewalają się ciężkie chmury antyfeministycznych nastrojów, ja przeżywam swoją małą kobiecą rewolucję. Nie wypływa ona z proaborcyjnych marszy w Polsce, nie dotyczy reakcji na to, że prezydent Czech Miloš Zeman nazwał Pussy Riot „głupimi cipami”, czy wkurwu prowokowanego przez Trąbkę z tupetem i jego kolegów z Feminism Is Cancer. Nerwy na bok. The revolution won’t be televised! Rewolucja wydarzy się na Instagramie i w domowym zaciszu posiniaczonych dziewcząt, jak przekonuje nas sad girl theory. Rewolucja wydarzy się w sercach mężczyzn, których poruszy rozmemłany ekshibicjonizm. Mnie poruszył, i to właśnie za sprawą Chris Kraus i jej miłosnych włajaży. Dotarło do mnie, że żyjemy w dwóch alternatywnych wszechświatach (nawet nie planetach), rządzących się absolutnie odrębnymi porządkami. Obydwie przestrzenie nachodzą na siebie, uwydatniając różnice w rozumieniu podziału przedmiot/podmiot. Dick i Wojtek to jedno i to samo co dick i Wacek. Zależy z którego wszechświata patrzymy i gdzie dalej zabierze nas ta historia.
Historia miłości wyreżyserowana przez Rondudę nie kończy się happy endem. Oglądamy performance, w którym Wojtek animuje obiekty łączące go z ex-dziewczynami. Leczy się ze starych miłości, odprawia czary, starając się nadać pamiątkom po byłych nowej sprawczości. Odzyskiwanie podmiotowości poprzez niszczenie przedmiotów. Taka mała apokalipsa robotów. Szkoda, że tak naprawdę to on sam jest przedmiotem. Przystojnym łysym artystą z charyzmą, który włącza i wyłącza światło, śpiewając zimnym głosem w innym z kolei wideo: jest tylko to, co widać; ściana, ściana.