Kobieta, człowiek i zwierzę. Hasior objaśnia mi świat
Uwagę zwraca już okładka, pistacjowa z różowym napisem „Not. Fot.”. Czuć powiew wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Widzimy na niej wypielęgnowaną kobiecą rękę z długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami, gładzącą wściekle fioletową skałę, półnagą dziewczynę ze śmiechem zarzucającą swoje długie włosy do góry, socrealistyczny pomnik, gdzie dziewczyna w staniku ręka w rękę z muskularnym robotnikiem podnoszą sierp i młot, a wreszcie Ekstazę św. Teresy. W oddaleniu, z całym barokowym nadbagażem kłębiących się szat, i w zbliżeniu. Oczywiście ma półprzymknięte oczy i rozchylone usta. Te najbardziej oczywiste symptomy orgazmu.
Tej serii reprodukcji, które nasuwają skojarzenia z soft porno, ale też kolekcją starszego pana cierpiącego na syndrom Rubensa, towarzyszy, trochę ironiczny w tym kontekście quasi-erotycznych wizerunków, podtytuł: Chwała kobietom. Mowa o siódmym numerze wydawanego przez Muzeum Tatrzańskie magazynu, poświęconego notatnikom fotograficznym Władysława Hasiora, blisko 20 tysiącom slajdów posegregowanych tematycznie, które zakopiański artysta wybiórczo prezentował u siebie w pracowni podczas tzw. kina, suto zakrapianych alkoholizowaną herbatką spotkań z publicznością. Tym razem zespół redakcyjny, w skład którego wchodzą Łukasz Gorczyca, Julita Dembowska, Błażej Pindor, Sylwia Serafinowicz i Kola Śliwińska, bierze na warsztat kobiety. Temat w takim samym stopniu nośny, jak i zdradliwy. Ten konkretnie „Not. Fot.” obejmuje bogaty i równocześnie przytłaczający materiał wizualny zebrany w kilku albumach o wdzięcznych tytułach: Kobieta w życiu i sztuce, Chwała kobietom, Kobiecy portret przez wieki czy wreszcie Kobieta, człowiek i zwierzę. Ten ostatni sugerowałby, że kobieta to jakiś nowy gatunek, ale o tym później.
Lekturze tego numeru „Not. Fot.” towarzyszy fantomowy brak. Tak jakby ktoś otworzył wystawę w Walentynki i nie wspomniał o miłości.
W środku można znaleźć cztery teksty. Sylwia Serafinowicz pisze o dwóch językach, socjalistycznym i kapitalistycznym, które szczególnie zdają się zajmować Hasiora w notatniku Chwała kobietom. Przy okazji zdradza też, że tytuł zapożyczony został z dekoracji budynku Odry w Szczecinie, przygotowanej najprawdopodobniej z okazji dnia kobiet. Skupia się na rozdźwięku wywoływanym przez zderzenie tych dwóch nieprzystających do siebie wizji świata. Kobiety pracującej, na traktorze i w robotniczym ubraniu, jawiącej się jako przodowniczka pracy oraz zachodniej dziewczyny rodem z plakatu słynnego filmu Emmanuelle, uprzedmiotowionej, poddanej seksualizacji i wprzężonej w mechanizmy działania kapitalistycznego rynku. Z jednej strony barykady Serafinowicz stawia przemysł reklamowy, po drugiej państwową propagandę. I co ciekawe, chociaż zagłębiając się w wizualną wykładnię notatników zwraca uwagę na takie smaczki jak wiele mówiąca absencja Polek, w tym artystek, z lat 60. i 70. i nieobecność polskiej ikonografii chociażby ocierającej się o rewolucję seksualną, a z drugiej nadreprezentacja reklam z lat 90. promujących cyniczny destylat z tejże rewolucji, to szczególnie zajmuje ją echo kobiecej emancypacji i opowieść o wschodnioeuropejskich i radzieckich działaczkach feminizmu pierwszej fali. Opowieść, która nawet jeśli nie jest niemożliwa do odczytania, to na pewno zapisana na gęstym od tekstu palimpseście, marginesach i peryferiach ledwie muskających całą tę seksistowską paradę obrazów.
Drugi tekst, autorstwa Adama Mazura – który zresztą jest tu jedynym poza samym Hasiorem mężczyzną, co automatycznie stawia go na pozycji chłopca do bicia – jest zarówno uzupełnieniem, jak i niezamierzonym komentarzem do eseju Serafinowicz. Mazur opowiada o tym, czego w notatnikach właściwie nie ma, o polskiej odpowiedzi na rewolucję seksualną i o jej wschodnim imaginarium, kobiecym akcie z artystycznymi ambicjami, który na przełomie lat 60. i 70., m.in. za sprawą wystaw z cyklu Wenus organizowanych przez Krakowskie Towarzystwo Fotograficzne, ale też dzięki brakowi urynkowionej konsumpcji, jawi się jako miękka pornografia dla socjalistycznych mas. I chociaż wspomina o feministycznych klasyczkach, takich jak Ewa Partum czy Natalia LL, reprodukujących i tym samym kontestujących uprzedmiotowienie ciała nagiej kobiety, nawet jeśli w tym samym tekście zaznacza, że to patriarchalny mit (sic!) pozwala uchwycić im sens tego buntu, to głównie skupia się na obrazie kobiety kreowanej z jednej strony przez system, a z drugiej przez mężczyzn. Jak gdyby jedno nie odsyłało do drugiego, namaszczając się wzajemnie na przedstawiciela władzy. W tym kontekście interesuje go nie tylko wizja Hasiora, ale też m.in. Jerzego Lewczyńskiego, Miroslava Tichego, Johna Bergera i Umberto Eco. Mazura zajmuje mitologia i pierwotna funkcja aktu, która tu nie tylko jest symptomem kruszejącego i liberalizującego się ustroju, zawoalowaną figurą piękna, dobra i prawdy, ale też powiem wolności. Szkoda tylko, chciałoby się dodać do tego wywodu, że ta wolność manifestuje się w postaci mężczyzny, który czerpie przyjemność z patrzenia i marzy o lepszym jutrze. I że to jutro ma erotyczny rys i ciało młodej kobiety. W pewnym momencie w tekście wprawdzie pada pytanie o fetyszyzację, o to czy Hasior i Lewczyński są seksistami, czy też krytykami demontującymi patriarchat. Mazur nie odpowiada wprost, ale pod koniec tekstu w dość nabożnym tonie pisze, że obaj artyści próbują ten skompromitowany temat, jakim jest kobieta, „uratować” i co znaczące też na płaszczyźnie języka – „zbawić”. Co ciekawe, nie dla siebie i nie dla kobiet, ale właśnie dla czegoś tak abstrakcyjnego, jak sztuka.
Wystarczyłoby oddać ten numer kobietom i pozwolić im przejąć kontrolę nad sposobem, w jaki są reprezentowane, jak manifestowana jest nie tylko kobiecość, ale i świadome własnej seksualności, doświadczające przyjemności ciało.
Pewną przeciwwagą dla tekstu o mitologii wyrastającego z fallocentrycznego mitu są kolaże Amandy Wieczorek, o których pisze Julita Dembowska, kustoszka Galerii Hasiora. Zasada organizująca prace z serii Digital Phantom jest prosta. Amerykańska artystka polskiego pochodzenia łączy czarno-białe fotografie Tatr i pełzających po ich szczytach mężczyzn, turystów i przewodników w góralskich strojach, z wizerunkami kobiet wyciętych z zachodnich, zdradzających seventiesową i ejtisową stylistykę pism pornograficznych. Turyści wspinają się więc po kobiecych cyckach i kroczą w kierunku owłosionej cipki, a porno modelki przeżywają orgazm liżąc wgłębienia tatrzańskich grani i ocierając swoje nagie ciała o skały. Wieczorek idzie dalej niż Hasior, bo nie tylko selekcjonuje obrazy, nie tylko je montuje i doprawia ironią, ale daje też swojemu pragnieniu wybrzmieć, jednocześnie dekonstruując typowo męską przypadłość posiadania i zdobywania. Zwraca uwagę, że kobiecy akt to nie tyle wymarła konwencja, o czym pisze Adam Mazur, co raczej skonfiskowana matczyzna. I że każdy temat jest skompromitowany.
Numer zamyka wywiad. Kola Śliwińska prowadzi rozmowę z francuską artystką Margot Sputo, która poznała Hasiora jeszcze jako dziecko, w 1983 roku, a kilka lat później, już jako młoda dziewczyna, w czasach, kiedy on był podstarzałym szamanem, często go w jego zakopiańskiej pustelni odwiedzała. Wywiad, którego motywem przewodnim jest polowanie na kalafiora i jego rytualne podanie w formie quasi-mózgu, z dużą ilością zielonej pietruszki i sadzonym jajkiem, na dobrą sprawę niewiele mówi o Hasiorze i jego stosunku do kobiet, więcej o jego przyzwyczajeniach i obejściu w kontaktach z piękną i młodszą o dobre pół wieku dziewczyną. Jednocześnie go jednak wystawia. Sprytnie go eksponuje i robi to tak, jak on wystawia kobiece wizerunki na czyjeś spojrzenie i sąd.
Nowoczesny, dynamiczny, transgresyjny. Władysław Hasior w Miejskim Ośrodku Sztuki
Wszystkie te teksty są na swój sposób ciekawe, nie tylko prowadzą czytelnika meandrami myśli Hasiora, zdają się nie tylko kleić z tematem przewodnim, ale i między sobą. Na pierwszy rzut oka, to jeszcze jeden świetnie opracowany mikroświat hasiorowego atlasu. Tyle, że coś tu nie gra. No właśnie, na pozór silna dziewczyna, a w środku ledwo się trzyma, jak głosił tytuł wystawy w lokalu_30, poświęconej notebene fotografującym się dziewczynom. Lekturze tego numeru „Not. Fot.” towarzyszy fantomowy brak. Tak jakby ktoś otworzył wystawę w Walentynki i nie wspomniał o miłości. W czasach rozbuchanej poprawności politycznej, wciąż żywej dyskusji feministycznej, czasach #MeToo i wieszczonego końca patriarchatu, wypadałoby jednak zderzyć ten męski monolit, który wybudował sobie Hasior w notatnikach, ale też mitologię samca alfa pozującego w młodzieńczych latach na Jamesa Deana, a w późnych na Ernesta Hemingway’a i seksistowską mentalność PRL-u, której siłą rzeczy Hasior jest spadkobiercą, z krytycznym, ale też właśnie feministycznym odczytaniem tego specyficznego repozytorium obrazów poświęconego kobiecie. Wystarczyłoby na dobrą sprawę oddać ten numer kobietom i pozwolić im przejąć kontrolę nad sposobem, w jaki są reprezentowane, jak manifestowana jest nie tylko kobiecość, ale i świadome własnej seksualności, doświadczające przyjemności ciało. I potraktować obie te uprzedmiotawiające kreacje, kapitalistyczną i socjalistyczną, subwersywnie i bez niepotrzebnego namaszczenia. Nawet jeśli Hasior wielkim artystą był. I nawet jeśli był feministą nieświadomie reprodukującym patriarchalne mechanizmy.
Zamiast tego mam wrażenie, że znowu spotykam zadowolonego z siebie mężczyznę, który w imię zbawiania sztuki objaśnia mi świat. I to nie byle jaki świat, bo ten stricte zdeterminowany płcią. Zupełnie jakby wyrwał się z książki Rebecci Solnit. I chociaż nie mówi, to pokazuje te swoje przeźrocza, pokazuje idąc tropem „kina” świat wybiórczy i niepełny, pełen dziur i przemilczeń, bo nie interesuje go ani feministyczna sztuka jego czasów, ani seksualna rewolucja, film. I jest, jak chce Mazur, obserwatorem, ale też skopofilem, który czerpie z samego tylko patrzenia przyjemność i który za pomocą nożyczek i aparatu fotograficznego, niechlujnie, w pewnym pośpiechu i w obsesji, skleja kobietę z seksistowskich i mizoginicznych klisz nierzadko pełnych symbolicznej przemocy i łagodnej erotyki w stylu soft porno, dla niepoznaki dopełniając ją reprodukcjami z historyczno-sztucznego kanonu. A potem ją pokazuje, obok zwierzęcia i człowieka, wynosi na piedestał i tam ją zbawia, okraszając każdy slajd quasi-edukacyjnym wywodem.
A przecież Hasior jako zakopiański James Bond, o którego kobiety miały się bić i któremu z zazdrości miały wybijać szyby w oknach, ale też mężczyzna swojego czasu, który młode, piękne, kobiece ciało opisuje w kategoriach obietnicy wolności i traktuje jako część erotycznego karnawału organizowanego w ramach i na zasadach systemu, powinien być częścią tego notatnika, albo jeszcze lepiej bohaterem własnego. Takiego, gdzie parodiuje się nie samą maskę, ale, co bardziej sexy, sam status oryginału. Innego, który użycza swoje ciało, zwłaszcza jeśli nikt nie pyta go o zdanie, w imię wielkich idei. Tak dużych, że nic po nich nie zostaje.