Kilka słów w sprawie tzw. sztuki pt. „Golgota Picnic” i tekstów w jej obronie
W pewien piątkowy wieczór na poznańskim placu Wolności tłum ludzi wykształconych i wrażliwych odczytywał razem utwór pt. Golgota Picnic. Tekst ten został wydrukowany następnego dnia w całości przez „Gazetę Wyborczą”, żeby już nie tylko ograniczone kręgi, ale wszyscy mogli się zapoznać z tym dziełem. Zerknąłem do „GW” i po kilku wersach stwierdziłem, że intuicja mnie w tej sprawie nie myliła. Jest to rzecz mierna, na granicy bełkotu. Przypomniała mi się opinia jednego z luminarzy poznańskiego teatru, który publicznie bronił sztuki, ale prywatnie powiedział mi, że całość najprawdopodobniej będzie artystyczną mielizną. Intuicja też go nie myliła.
A zatem w piątkowy wieczór, na poznańskim placu Wolności odbyło się publiczne czytanie czegoś w rodzaju bełkotu. Czy to nie piękny i ujmujący symbol bezwzględnej wolności i demokracji, która wszak uśrednia wszystko, wynosząc na wierzch pospolitość? Czytały to osoby wyraźnie podkreślające swoją otwartość, brak ignorancji, kulturalną wyższość nad nieliczną grupą protestujących katolików, chociaż to właściwie ci ostatni w gruncie rzeczy domagali się traktowania kultury jako czegoś wyższego, co nie powinno sprowadzać się do atakowania uczuć widzów.
Interesujący jest ideowy aspekt tej sprawy, czy wręcz zderzenie ideologii. Osoby czytające robiły to nie tyle w imię obrony zdrowego rozsądku, walki z kierującym się dogmatem ideologicznym fanatyzmem, ile dokładnie właśnie w obronie dogmatycznie pojętej idei wolności wypowiedzi bez względu na jej wartości. Tak, jest to pewien dogmat, bowiem nie zakłada dyskusji, czy dane słowo jest warte tego, by je wypowiedzieć, czy nie narusza wolności innych ludzi. Czy wreszcie nie niszczy tego, co dla społeczeństwa jest ważne i istotne. Zauważmy, że pogląd o kluczowej dla demokracji wadze wolności wypowiedzi zawiera w sobie sprzeczność: z jednej strony nadaje olbrzymią wagę słowom, skoro prawo do ich wypowiedzi ma być niczym nieograniczone, a z drugiej strony – kompletnie je ignoruje, bo nie bierze pod uwagę potencjalnej siły słów mogącej niszczyć porządek społeczny. Ale w wypadku dogmatu logiczna sprzeczność nie ma znaczenia. Fakt, że osoby te postanowiły publicznie zademonstrować przywiązanie do dogmatu, zbliża je bardzo do grupy wyznawców jakiejś ideologii, niezależnie od tego, jak określimy wartość tej ideologii. Dla czytających była ona na pewno pozytywna.
W gruncie rzeczy można by tutaj zakończyć dyskusję. Jeżeli pozostajemy na poziomie dogmatów, trudno z nimi dyskutować. Trudno wykazywać też sprzeczność pomiędzy ewidentnymi ograniczeniami wolności słowa, które te osoby z pewnością respektują (np. zakaz użycia mowy nienawiści przeciwko mniejszościom seksualnymi i etnicznym), a jednoznaczną obroną tej wolności na Placu Wolności.
Wokół tego wydarzenia powstało kilka tekstów, których autorzy przedstawiają argumenty za odczytaniem sztuki i w ogóle potrzebą, ba, wręcz koniecznością jej wystawiania. Warto się przyjrzeć tekstom i argumentom. Jednym z nich jest tekst Izabeli Kowalczyk, opublikowany na jej blogu „Straszna sztuka” pt. Czytając Golgota Picnic. W tekście znajdziemy jednak niewiele na temat artystycznego kształtu tego dzieła, co uzasadniałoby jego wagę. Znajdziemy natomiast wiele wycieczek socjologiczno-teologicznych. Według Izabeli Kowalczyk, tekst sztuki mówi o tym, co mógłby powiedzieć Bóg o naszych czasach pogrążonych w żądzy zysku i chaosie, o chrześcijaństwie w kontekście historii kultury europejskiej, o przepaści pomiędzy ideałami, wizerunkami a rzeczywistością, o tym, jak bitwa o symbole zastępuje prawdziwe wartości. Jest to zatem, w jej opinii, tekst jakby prorocki, bo to przecież prorocy głosili Słowo Boże. Czytając od czasu do czasu Pismo Święte, które daje wgląd w to, co ten konkretny Bóg mówił, nie sądzę jednak, by można było autora Golgoty Picnic postawić obok twórców przemawiających z boskiego natchnienia. Myślę, że moralizatorsko-wulgarny ton, który z jego tekstu przebija, jest raczej jego własnym wynalazkiem. Pojawia się on zresztą często w tekstach różnych publicystów, którzy utyskują na stan naszej cywilizacji, choć może z mniejszym natężeniem wulgaryzmów. W sumie podważa to oryginalność autora. Podkreślmy argument, który formułuje Izabela Kowalczyk – że sztuka Golgota Picnic w gruncie rzeczy nie tyle jest bluźniercza i obraźliwa, ile właśnie z gruntu chrześcijańska – niczym papieska encyklika, chciałoby się powiedzieć. Jest to argument dość osobliwy, jeśli uwzględnić protest i opinię na temat sztuki francuskich i polskich hierarchów Kościoła katolickiego. Ale cóż taki biskup może wiedzieć o chrześcijaństwie i o Bogu? – zdaje się mówić Izabela Kowalczyk – przecież on się na tym nie zna. Autorka wydaje się wiedzieć lepiej, co i jak Bóg może mówić. Myślę, że taki sąd może wyprowadzić albo osoba charakteryzująca się niesamowitą ignorancją, o co nie podejrzewam Izabeli Kowalczyk, albo raczej cechująca się dużym uprzedzeniem i niechęcią do hierarchów Kościoła katolickiego, co powoduje zmącenie trzeźwego myślenia. Oczywiście, ani Kowalczyk, ani biskup Gądecki nigdy nie będą w stanie antycypować boskich słów, ale – kierując się choćby logiką i zdrowym rozsądkiem – w tej kwestii autorytetem jest dla mnie raczej ten ostatni, choć – jak pokazuje Ewangelia oraz historie licznych objawień początkowo nieuznawanych przez Kościół – także w tej materii należy być bardzo ostrożnym. Nie sądzę jednak, że w tym przypadku mamy do czynienia z niesłusznie odrzucanym objawieniem.
Cała sytuacja jest zresztą interesująca ze względu na swoiste odwrócenie pozycji. Z jednej strony krytyczka i znawczyni sztuki wypowiada się na temat teologiczne, a także o podstawach sprawiedliwego funkcjonowania społeczeństwa, które wykłada na swoich zajęciach studentom (o tym jest dalsza cześć jej tekstu), z drugiej strony arcybiskup Gądecki mówi o sztuce teatralnej, wskazując na jej bluźniercze elementy (w liście, którego fragmenty publikowała „GW”), dokonuje analizy treści tej sztuki wskazując konkretne fragmenty. To krytyk sztuki powinien zwrócić uwagę na ten problem. Jeśli rzeczywiście mielibyśmy w tej sztuce coś w rodzaju bluźnierstwa, w gruncie rzeczy ratowałoby ją to pod względem artystycznym. Bluźnierstwo w sztuce to coś dziś rzadkiego, bo jest to kwestionowanie Boga poprzez wchodzenie z nim w dialog. Nie jest to takie proste. Jeżeli Adam Mickiewicz w Dziadach posuwa się do bluźnierstwa (choć można się nad tym zastanawiać – ja bym raczej polemizował z tą tezą), to jest to wejście w spór z Bogiem na wysokich rejestrach. Porównywanie sztuki Golgota Picnic z utworami Mickiewicza jest jakimś nieporozumieniem, w gruncie rzeczy redukującym kunszt i talent wieszcza. Jeśli robi to minister kultury – jest to nawet niepokojące. Dziś zresztą nie mówi się o bluźnierstwie, a raczej o obrazie uczuć religijnych. W dobie zeświecczenia kultury jest to zrozumiałe – trudno artystom wejść w spór z Bogiem, który dla nich jest często tylko konstruktem kulturowym. Obraza uczuć religijnych nie zakłada obrazy Boga, ale atakowanie innych ludzi przez wykpiwanie, podważanie ich religijnych przekonań, przedmiotu kultu. Tutaj Bóg się zupełnie nie liczy. Nie jest On w ogóle uwzględniony w tej relacji. W gruncie rzeczy jedno do drugiego ma się tak, jak prawdziwy seks do onanizmu. Jako krytyk sztuki zastanowiłbym się poważnie, gdybym usłyszał, że dane dzieło obraża uczucia religijne. Nie tylko ze względu na to, że podważa jakiś religijny dogmat, że narusza system przekonań. Chodzi raczej o wartość artystyczną. Z doświadczenia wiem, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto oznacza to przykrywanie kontrowersyjnością artystycznej mielizny, a w jednym przypadku oznacza to coś poważniejszego. Podnoszenie larum w obronie wolności słowa jest być może cenne z perspektywy politycznej, ale z perspektywy artysty i jego twórczego rozwoju – raczej zgubne. Utrwala tylko w danym artyście przekonanie, że działa dobrze i warto to powtórzyć. Fakt, że krytyczka sztuki w ogóle nie poddaje tego analizie, wręcz nie widzi w tym problemu, niezbyt dobrze świadczy o jej zdolnościach analitycznych. Mam wrażenie, że od tej sztuki bardziej interesuje ją cała społeczna otoczka wydarzenia, czyli konflikt ideologiczny. Słowem, z krytyka sztuki zmienia się w krytyka ideologii.
Nie tylko zresztą krytyczka sztuki jawi się jako osoba najmniej zainteresowana sztuką. Takich semantycznych paradoksów jest tu więcej. Otóż odwołanie spektaklu wcale nie dowodzi upadku Festiwalu Teatralnego Malta. Upadku Festiwalu dowodzi właśnie zaproszenie tego twórcy i uczynienie go głównym kuratorem imprezy. To zaproszenie wyraźnie pokazuje, że dla organizatorów to nie względy artystyczne liczą się na pierwszym miejscu, ale kontrowersje. Nie wiem, czy za tym stoi po prostu efekt twórczego wypalenia, czy też jest to gra marketingowa, mająca za zadanie przyciągnąć uwagę mediów, zwłaszcza tych mainstreamowych, które w ostatnim czasie zdają się bardzo wyczulone na różne kontrowersje związane z religią katolicką. A może to po prostu brak wyobraźni – chyba nietrudno było przewidzieć, że spektakl, który wywołał głośne protesty w laickiej przecież Francji, wzbudzi także protesty w Polsce. Tak czy owak, jest to oznaka kryzysu tej zacnej imprezy i nie zdziwi mnie w tym kontekście, jeśli gwiazdą następnej edycji będzie Conchita Wurst, która zagra w queerowej wersji Wesela Stanisława Wyspiańskiego.
Wróćmy jednak do tekstów odnoszących się do czytania Golgota Picnic. Internetowy magazyn „Szum” opublikował artykuł Jakuba Dąbrowskiego pt. Przepraszam, którędy na »Golgotę«? — kilka uwag o wolności artystycznej wypowiedzi i kulturowych wojnach. Autor nie analizuje wąsko piątkowego spotkania, ale stara się rzecz całą umieścić w szerszej perspektywie problemu niezrozumiałości współczesnej sztuki. Rozpoczyna od przybliżenia paradygmatu awangardowej sztuki, w którym mieszczą się, jak rozumiem, także takie dzieła jak Golgota Picnic. Dawniej – jak pisze Dąbrowski – sztuka miałaby się koncentrować na „dialektyce ładne – brzydkie” i do takiego paradygmatu przywiązana jest ta mniej wyrobiona część społeczeństwa. Sztuka awangardowa natomiast „próbuje problematyzować podstawy naszego myślenia”. I tego nie mogą chwycić ci, którzy protestują.
Niejasne jest dla mnie, czemu dawna sztuka miałaby koncentrować się na „dialektyce ładne – brzydkie” – myślę, że jest to zbyt daleko idące uproszczenie, nawet jak na użytek publicystycznego tekstu. W ciągu wieków sztuka spełniała rozmaite funkcje, a ta estetyczna nie była dominująca. Zostawmy to jednak na boku. Przyjrzyjmy się dalszemu wywodowi i nowemu paradygmatowi. „Tak jak każdy przekaz artystyczny, tego typu strategia twórcza – pisze Jakub Dąbrowski – wymaga od widza znajomości pewnego kodu nadawczego: widz wie i jest przygotowany na to, że zostanie »zaatakowany«. Jednocześnie wie, że atak ów nie jest celem samym w sobie, ale dopiero początkiem wyzwania stawianego przez dzieło sztuki, które ma prowadzić do głębszych refleksji, np. ikonografia chrześcijańska może zostać wykorzystana do pytania o rzeczywistą, a nie deklaratywną obecność sacrum w naszym życiu, albo o postać owego sacrum — czy naszym Bogiem nie stała się konsumpcja, a świątyniami nie są centra handlowe?”
A zatem dzieło sztuki awangardowej byłoby komunikatem, tyle że przy użyciu prowokacyjnych, nieoczywistych środków. Te środki porównać można zatem od opakowania, we wnętrzu którego tkwi tzw. głębszy przekaz. Co do głębi przekazu – polemizowałbym, ale o tym za chwilę. Zajmijmy się w pierwszej kolejności zarysowaną strukturą dzieła awangardowego. Dotrzeć do środka i wydobyć przekaz właściwy może ktoś, kto zaznajomił się ze strategią. To umożliwia otwarcie pudełka. Ktoś, kogo nie odstraszy atakujący przekaz albo jest mu ten atak obojętny, bowiem obojętny jest mu cel ataku – dowie się np., że ludziom religijnym nieobca jest hipokryzja. Po co zatem artysta używa kodu odstraszającego tych, do których rzekomo kierowany jest przekaz? Od osób, które są na tyle rozwinięte kulturowo, aby odebrać ten kod, nie usłyszymy raczej samokrytyki w rodzaju – o, rzeczywiście, jesteśmy hipokrytami! Osoby takie pobłażliwie wskazują na tych oburzonych jako religijnych hipokrytów i wypominają im przy okazji wszystkie grzechy dokonane w historii przez współwiernych. Dlatego, moim zdaniem, ów atak jest właśnie sednem dzieła, jego istota zasadza się na prowokowaniu emocjonalnej reakcji. Ma ono zadziałać na emocje, a jego efekt spolaryzować odbiorców: z jednej strony mamy tych, którzy zostali zaatakowani i reagują tak, jak zwykle reaguje człowiek obrażony – emocjonalnie. Z drugiej strony są osoby, które reagują bardziej na samą reakcję niż na dane dzieło i formułują te same, do znudzenia powtarzane argumenty o fanatyzmie, hipokryzji itp. Są jeszcze inne reakcje: zahamowanie własnych reakcji i uleganie szantażowi, który mówi, że jeśli reagujesz adekwatnie, tzn. emocjonalnie, oznacza to, że jesteś niewyrobionym odbiorcą. No i są zapewne osoby reagujące na to wszystko jeszcze większym przypływem miłości do artystów sięgających po emocjonalną strategię, ale to są osoby święte, a więc stanowią bardzo, bardzo wąski margines. Warto zauważyć, że w ich przypadku zarzuty formułowane przez dane dzieło są zupełnie bezpodstawne, a więc tym bardziej dzieło to jest dla nich bolesne. Fakt, że potrafią przekształcić ból w miłosierdzie, jest największą zagadką chrześcijaństwa.
Przejdźmy teraz od owego głębszego przekazu. Nie tyle problematyzuje on myślenie, ile raczej jest dość prostym, choć specyficznie pojętym moralizatorstwem. W gruncie rzeczy można by w tekstach o tzw. bluźnierczych czy awangardowych pracach pozostawiać te same ogólne uwagi i zmieniać tylko autora i okoliczności powstania dzieła. Stają się one etykietkami antyreligijnej konserwy (bo powielają argumenty tak stare jak chrześcijaństwo), rodzajem reklamowego komunikatu. Szczególnie zagadkowe jest sformułowanie, że ikonografia chrześcijańska może zostać wykorzystana do pytania o stan naszej wiary. Dlaczego zagadkowe? Bo właśnie wielkie dzieła inspirowane Ewangelią są właśnie takimi pytania o stan naszej wiary: od Giotta do Rembrandta i Caravaggia. Wybitność tych dzieł właśnie na tym polega, że nie tylko zdobią nasze kościoły, ale problematyzują nasze myślenie o wierze. Rzec by można, że właściwie cała Ewangelia problematyzuje nasze myślenie (bo w Ewangelii to my wszyscy jesteśmy Żydami, którzy mierzą się nauką Jezusa). Wielkie dzieła umiały ten potencjał ewangelicznych przypowieści wykorzystać. Czy Golgota Picnic może wytrzymać porównanie pod względem głębi przekazu na przykład z freskami Giotta w kaplicy Arena w Padwie? Wątpię.
Oto mamy raczej banalny bełkot, wspierający się na kulach dawnych dzieł, naprzeciw szeregu precyzyjnych i płodnych w sensy prac. Gdzie dawni mistrzowie zatrudniali precyzyjne instrumentarium swojego kunsztu, wizualizując Ewangelię (często zresztą nie bez kontrowersji) i odkrywając głębię ludzkiej natury, tam pan Rodrigez wybiera się z łomem.
W tekście Jakuba Dąbrowskiego jest wiele innych interesujących wątków, z którymi można by dyskutować. Wskażmy jeszcze jeden z nich – problem autonomii pola artystycznego. Autor bardzo ciekawie pisze o konieczności autonomii pola sztuki, ale także pola nauki. Jest to wręcz kluczowe dla istnienia obu dziedzin ludzkiej działalności. W myśl tego poglądu, który odnalazł Dąbrowski u Bourdieu, to pole sztuki samo wyznacza autorytety, które wskazują, co jest sztuką, a co nie, co jest dobrą sztuką a co złą. Formułują oceny i ferują wyroki. „W momencie, gdy sztukę czy naukę uzależnimy od ocen profanów, np. technokratów z korporacji, czyli gdy wprowadzimy – jakby to powiedział Pierre Bourdieu — system ocen heteronomicznych, wówczas dochodzi do załamania autonomii. Artyści czy naukowcy tracą pozycję intelektualistów, a więc ludzi, których zadaniem jest krytyczne, niezależne i twórcze myślenie, przestają kreować to, co jest wartościowe z punktu widzenia sfery, w której działają, w zamian stają się totumfackimi korporacyjnych menedżerów i PR-wców.”
Jakub Dąbrowski zapomina jednak, że sztuka, którą określa tu jako awangardową, dawno utraciła jakąkolwiek rzeczywistą autonomię. Zostało tylko pojęcie autonomii rozumiane jako arbitralny instrument, a raczej kamuflaż skrywający jawnie stronniczą, polityczną instrumentalizację sztuki, sprowadzanie jej istoty do prostego, ideologicznego przekazu. Autonomia pola artystycznego, o której pisze Bourdieu (zresztą pisze krytycznie) miała historyczną genezę i jej zasadniczą kwestią było raczej utwierdzenie postrzegania w kategoriach estetycznych, jako istotnego samego dla siebie. Sztuka nie miała zatem podlegać żadnym funkcjom zewnętrznym. Pojęcie konesera, znawcy jest związane z tak rozumianym polem artystycznym. To niezależność w takiej formie, o jakiej pisał pośrednio Baudelaire: „jest rzeczą żałosną spostrzec, że znajdujemy podobne błędy w dwóch przeciwstawnych sobie szkołach: szkole mieszczańskiej i szkole socjalistycznej. Umoralniajmy! Umoralniajmy! Krzyczą obie z zapałem misjonarzy”. A czym jest właśnie dzisiejsza awangarda, o której pisze Dąbrowski? Właśnie rodzajem umoralniającego zastrzyku, serwowanego społeczeństwu niemalże w stylu tej dziewiętnastowiecznej lewicy – uświadamia wszak hipokryzję (ale – co ciekawe – tylko katolików)! O jakiej autonomii możemy tu mówić? Bardziej o polu wspólnych lewicowych poglądów, zaludnianym przez tych, którzy z niechęcią i podejrzliwie patrzą na wszystko to, co umyka kategoriom postępu i specyficznie rozumianego racjonalizmu. Jeśli autor przyjmuje stanowisko bezstronnego obserwatora, nie może tego nie dostrzegać.
Dobrze pokazuje to czytanie, które odbyło się na poznańskim placu Wolności. Gromadziło ono raczej osoby o wspólnym światopoglądzie, niż ekspertów od sztuki współczesnej. Dlatego o takiej sztuce, o jakiej pisze Dąbrowski, z taką łatwością wypowiadają się dziennikarze, socjologowie i adepci innych pozaartystycznych dziedzin. Dlaczego? Bo od koneserskiej wspólnoty znawców istotniejsza jest wspólnota ideologiczna, to ona utrzymuje jeszcze pojęcie tak zwanego autonomicznego pola artystycznego, ale już jako instrumentu skierowanego przeciw ludziom o innych zapatrywaniach światopoglądowych. Chociaż niektórym krytykom czy artystom może wydawać się inaczej. Przypominają oni wtedy owego Kozaka, któremu wydawało się, że złapał Tatarzyna.
Zresztą i artyści – odnosząc się do pojęcia pola artystycznego – świadomie zapuszczają się na podbój innych pól życia społecznego. Tak, jak Rodrigo Garcia, który zapuszcza się na teren religii i ikonografii chrześcijańskiej i demoluje prawdy wiary, nie bacząc na to, że nie są to abstrakcyjne kwestie, ale tematy, które dla milionów osób stanowią największe świętości. Jeżeli jednak znajdzie się obrońca (może nie tyle nawet wiary, ile zdrowego rozsądku) i stwierdzi, że sztuka zawiera treści obrażające innych ludzi – wtedy narusza autonomię pola sztuki, stając się, jak rozumiem, totumfackim biskupów i prawicowych polityków. Zaiste, specyficzne to pojęcie autonomii.
Zresztą, co ciekawe, swojemu wywodowi zaprzecza także sam autor tekstu, krytykując w dalszej jego części tzw. kontratyp sztuki, czyli traktowanie w postępowaniu sądowym artysty na ulgowych warunkach. Kontratyp mówi, że artyście wolno więcej. Kontratyp ten można krytykować, jest to oczywiste, gdy na przykład artysta posuwa się do zabójstwa – w tym przypadku nie można mówić o taryfie ulgowej. Nie w tym jednak kontekście Dąbrowski podważa myślenie o artyście w kategoria wyjątkowych. „Ale też immunitet taki zamyka sztukę w wieży z kości słoniowej – pisze Dąbrowski – neutralizuje jej społeczne oddziaływanie, wzmacniając pobłażliwy mit o »nienormalnych artystach«, którym należy pozwolić trochę porozrabiać – »wszak to tylko sztuka«”. Zaraz, zaraz – czy teraz autor nie krytykuje sztuki jako autonomicznego pola? Którego nie można krytykować z zewnątrz? Przeciwnie, domaga się właśnie traktowania artysty jako zwykłego obywatela, a nie kogoś działającego w jakimś ograniczonym polu?
Ta sprzeczność obrazuje pewien zamęt pojęciowy. Myślę, że zasadniczy problem polega nie na tym, czy pole sztuki powinno być autonomiczne, czy nie, ale na tym, że Dąbrowski nie potrafi się zdecydować, o czym pisze. Czy o sztuce, czy o wolności wypowiedzi, czy po prostu krytykuje tzw. katolicki ciemnogród – no bo jest ciemny, nie zna się i protestuje. A źródłem tego zamętu jest prosty trik cwaniaka z Argentyny, który próbuje swój brak talentu, pracy, wrażliwości pokrywać umiejętnym pijarem, stając się… – zaraz, jak to było? – totumfackim korporacyjnych menedżerów i PR-wców, ale to tak trudno zauważyć.