Kamradi z Prahy. FOAF Praga
W ostatni, upalny weekend sierpnia czeska scena sztuki wybudza się z wakacyjnego letargu, żeby ugościć międzynarodową inicjatywę Friend of a Friend. Międzygaleryjna wymianka o komercyjnym charakterze to balsam na spalone letnim słońcem plecki stolicy Czech, tym bardziej, że właśnie zaczyna się sezon i wszyscy spragnieni są wernisażowego splendoru. Prague is ready to be part of the international art market or actually the other way around the artworld is ready and excited for Prague – przekonuje mnie znajoma artystka biorąca udział w przedsięwzięciu. Niewypowiedziane pytanie wywołane jej komentarzem to czy Praga naprawdę tegoż rynku sztuki potrzebuje?
„Praha” po czesku to po prostu Praga – bohaterka ostatniej edycji Friend of a Friend. „Prachy” to w potocznym języku pieniądze – docelowy produkt aktywnej działalności galerii.
Jest takie powiedzenie, że kto za młodu nie był komunistą, na starość będzie skurwysynem. Jakem młody, męczy mnie powracająca myśl, że w utopistycznym świecie przyszłości nie będzie miejsca ani na rynek sztuki, ani na galerie komercyjne – znikną one w ogniu nieuniknionej apokalipsy. Bądź co bądź, jest przecież coś odpychającego już w samej koncepcji rynku sztuki, zwłaszcza jeśli idzie o duże ryby, wielkich graczy i miałkie spekulacje. Szybko się jednak zreflektowałem, myśląc sobie o wszystkich wielkodusznych entuzjastach sztuki, kolekcjonerach i galerzystach, których znam i szanuję, nie mówiąc już o (niewielkiej, bo niewielkiej, ale jednak) grupie zadowolonych twórców, którzy żyją ze swojej sztuki. Może jednak nie ma sensu szachować tak przykrymi wizjami przyszłości i skupić się na czymś pozytywnym. Na przykład na przyjaźni. W przyjaźni bowiem ludzie potrafią się pięknie różnić.
Polsko-czeska przyjaźń (z międzynarodowym światem sztuki w tle) to przede wszystkim Michal Mánek, właściciel galerii SVIT, który od lat odwiedza Warszawę, czarując swoim łamanym polskim i kolegując się z galerzystami. Jedna z najdłużej istniejących w Pradze miejscówek może pochwalić się świetną przestrzenią na burżujskich Vinohradach i siecią znajomości od Miami aż po warszawską Wolę. Wystawa, którą SVIT podjął w tym roku w ramach FOAF to niewyraźne zestawienie prac czterech artystek z tzw. Wschodu. Dowcipne malarstwo Nanami Hori naprzeciwko serioznej Alicji Nikitinovej, zabawne obiekty Dardana Zhegrovy i solidnie rzeźby Gizeli Mickiewicz. Świetna czwórka, szkoda tylko, że wszystkie prace stoją suche i samotne pozbawione kuratorskiej grzybni, która połączyłaby ich korzenie.
Z Vinohradów jest rzut beretem na Żizkov, ponoć najbardziej hipsterską dzielnicę Pragi, na której od lat urzęduje szereg galerii i project space’ów. Obok Drdova gallery, która przygotowała wysmakowaną zbiorówkę oraz Nevan Contempo, który FOAF z niewiadomych powodów olał, najdłużej działającą tu przestrzenią jest Hunt&Kastner. H&K prowadzona przez czarujący duet amerykańsko – Kacha Kastner – kanadyjski – Camille Hunt (wspieranych od dwóch lat przez Jolantę Nowaczyk) to niewątpliwie najbardziej otrzaskana i międzynarodowa galeria, która do FOAF-u podeszła raczej bez napinki, oddając swoją główną przestrzeń na solówkę jednego ze swoich artystów: Zbynka Baladrana. W mieszczącym się na tyłach galerii project roomie można było natomiast zobaczyć wystawę Jaro Vargi, reprezentowanego przez rumuńską Ivan Gallery. Trochę dziwna ta wymianka, biorąc pod uwagę, że Jaro to znany w kręgach słowacki artysta, a w dodatku od 5 lat prażak. Ale mniejsza o kontekst, ważny jest content. Jaro przygotował bardzo wysublimowaną konceptualną instalację, w której widzowie, pracując metodą frotażu, odkrywają kolejne karty książki. Wyłania się z nich obraz natury widzianej oczami dziecka – balsam na szerzący się environmental grief.
Na mapce FOAF-u oprócz ściśle komercyjnych podmiotów można było znaleźć Berliński Model – artists run space, który w każdą środę urozmaica wernisażową ofertę Pragi – oraz praskie CSW, które do współpracy zaprosiło imponującą instytucję z Londynu, Wellcome Collection. W Modelu zagościła lipska galeria Thobias Neahring z wystawą SWAMP, pełną fantastycznych obiektów i rysunków z krypty. Moje serce, należące wszak niegdyś do 7-latka oglądającego po raz pierwszy Jurassic Park, zadrżało patrząc na sporych rozmiarów głowę prehistorycznego jaszczura autorstwa Michaela Gabriela. Zamiast wydumanego tekstu kuratorskiego mogliśmy przeczytać emailowe rozkminy kuratorki Moniki Čejkovej piszącej z właścicielem galerii oraz artystami. Fajne? Fajne.
Zostając w okolicy można było skierować swoje kroki na do bólu postinternetową wystawę w galerii Polansky – warto ją zobaczyć tylko dla wylizanych obrazów węgierskiego księcia Botonda – albo pójść do słowackiej Zahorian van Espen – tam jednak niestety nie dotarłem. Nieopodal Polanskiego w malutkiej przestrzeni Stone Projects zagościła polsko-czeska ekipa czujnie skuratorowana przez Laurę Amann. Galeria to świeżynka na scenie, w której najczęściej można było zobaczyć sztukę młodych chłopaków kuratorowanych przez młodych chłopaków – tym bardziej doceniam zmianę i ekstrawagancję z jaką zakomponowane zostały prace Karoliny Bielawskiej, Mikołaja Moskala, Filipa Dvořáka i Ondřeja Basjuka na przestrzeni bagatela 30 metrów kwadratowych.
O ile polskie edycje FOAF-u to impreza dla „małych i średnich” galerii komercyjnych, o tyle w Pradze linia podziału przebiega gdzie indziej. Warto tu zaznaczyć, że różnica pomiędzy galeriami a przestrzeniami niezależnymi – nie licząc tego, że tych ostatnich jest prawie 30, podczas gdy rynek sztuki w Czechach ogranicza się do 7, w porywach 10 – jest prawie niedostrzegalna.
Mój faworyt praskiego FOAF-u to iście brytyjska wystawa Distress over Parliament dedykowana pracy Johna Lathama o tym samym tytule. Ktokolwiek kiedykolwiek szlajał się po praskich wernisażach, musiał poznać Milo Vorlíčka, artystę który w zeszłym roku przeniósł się z Londynu do Pragi, żeby wraz z Anna Clifford i Janem Petýrekem prowadzić jedną z najbardziej cool przestrzeni w mieście – galerię Lítost. Z tęsknoty za coraz bardziej oddalającymi się wyspami Wielkiej Brytanii Lítost zaprosiła do współpracy Flat Time House. Warto choćby na chwilę zerknąć czym jest FTI – instytucja za punkt honoru biorąca ciągły ruch i niepewność, czym realizuje postulaty Johna Lathama, osobistości istotnej dla powojennej sztuki brytyjskiej. Kurator wystawy, a zarazem dyrektor FTI Gareth Bell-Jones za punkt wyjścia wziął dokumentacje akcji z pierwszego Maja 1983, kiedy to Latham wystrzelił nad Houses of Parliament racę – w geście protestu przeciwko ignorowaniu jego teorii czasu oraz reperkusji zakończonej niedawno wojny o Falklandy. Pokazywana po raz pierwszy w formie fotografii dokumentacja Lathama niesie w sobie trudny do opisania ładunek wzniosłości. Mizernie tlące się światła rac, na tle ciężkiego od szarości nieba, oddają beznadzieję artystycznego protestu – kompletnie zresztą zignorowanego przez brytyjskie władze. Przestrzeń, której rytm nadały małego formatu zdjęcia, dopełniona została subtelnym muralem Juliusa Heinemanna oraz instalacją dzwiękową autorstwa Athanasiosa Argianasa. W kącie zagrał niepokojący film Infrastructure autorstwa Rachel Reupke, a na reprezentacyjnej ścianie pojawiła się praca ala pozdro dla kumatych, czyli zdjęcia podrzuconych piłek Johna Baldessariego – chcąc niechcąc akcentująca mniej ciekawy, estetyczny charakter akcji Lathama.
Odnoszę wrażenie, że w wypadku Pragi pomysłodawcy FOAF mieli trochę ułatwione zadanie, a to głównie dlatego, że lokalna scena organizowała już podobną imprezę – o nazwie nomen omen Berliński Model – zapraszając w zeszłym roku zaprzyjaźnione galerie i project space’y ze stolicy Niemiec. No właśnie. O ile polskie edycje FOAF-u to jednak impreza dla „małych i średnich” galerii komercyjnych, o tyle w Pradze linia podziału przebiega gdzie indziej. Warto tu zaznaczyć, że różnica pomiędzy galeriami a przestrzeniami niezależnymi – nie licząc tego, że tych ostatnich jest prawie 30, podczas gdy rynek sztuki w Czechach ogranicza się do 7, w porywach 10 – jest prawie niedostrzegalna. Co więcej, ani właściciele galerii, ani kuratorzy project space’ów (będący często sami twórcami) nie ułatwiają nam pracy w rozróżnieniu who’s’who, rzucając kolejne kłody pod nogi. Zarówno przestrzenie niezależne, jak i galerie prywatne wspierane są suto przez ministerialne i miejskie granty – od wydatków programowych po wyjazdy na targi. Krzykiem mody sprzed dwóch sezonów było także otwieranie project roomów działających „na tyłach” galerii (Hunt&Kastner, Polansky) albo filii w innych miastach Republiki – vide brneński Polansky.
FOAF ma w Czechach markę polskiej imprezy, a jak w Pradze powszechnie wiadomo, Polakom w sztuce idzie lepiej. Przypomnę mniej uważnym czytelnikom moich doniesień znad Wełtawy, że czeska scena wręcz fetyszyzuje polską, podkreślając ilość galerii komercyjnych: w tym wypadku Warszawa wygrywa 20 do 7, czy dużych instytucji dedykowanych sztuce współczesnej: znowu wygrana 4 do 1,5 – jeden za Galerie Miasta Pragi i połówka za Narodową Galerię której status jest jednak cały czas wątpliwy (ale to już inna historia i temat na inny artykuł). Nazwiska takie jak Adam Szymczyk czy Paulina Ołowska często poprzedzają pytania „a ile czeskich artystek bądź kuratorów kojarzysz z międzynarodowego kontekstu?”. Co ciekawe, demografia przeczy faktom, a migracja świadczy na korzyść Pragi, gdzie polska artystyczna diaspora wynosi już całe 4 osoby. W tym wypadku ludowy truizm o trawie, która jest bardziej zielona u sąsiadów sprawdza się świetnie. Obserwując uważnie takie inicjatywy jak feminist institution, podpisując deklaracje instytucji kultury w sprawie klimatu i uczestnicząc w nieoczekiwanym baby boom, który wstrząsnął czeską sceną, zdaję sobie sprawę, że nie chodzi o to, ile pierwszoligowych graczy bierze udział w tegorocznych Biennalach i Manifestach, ale – jakby ujął to Gregory Sholette – jak wygląda emancypacja czarnej materii sztuki.
I tu pozwolę sobie wrócić do pytania o to, czy Praga potrzebuje zainteresowania mitycznych zagranicznych kolekcjonerów i obecności reprezentujących jej scenę galerii na międzynarodowych targach? Na pewno ani jedno, ani drugie jej nie zaszkodzi. To jednak, co sprawia, że w Czechach pracując w sztuce żyje się lepiej nie wynika z ruchu w galeryjnym interesie. Tworzona od początku tego stulecia sieć niezależnych project space’ów sprawiła, że podstawową jednostką w czeskim artworldzie nie jest ani duża i powolna instytucja, ani galeria komercyjna zorientowana na biznes. Demokratyczność i egalitaryzm małych, organizowanych przez artystów przestrzeni jest swojego rodzaju wzorcem, a związana z nią etyka pracy przenika do większych niezależnych instytucji (Tranzit, Display, MeetFactory, Futura), jak również kolektywów kuratorskich i innych organizacji, które istnieją na scenie (kolektyw kuratorski ARE czy Towarzystwo Nagrody im. Jindřicha Chalupeckiego). Wadami takiego systemu, którego korzenie wychodzą z artystycznego undergroundu jest prekaryzacja i totalny multitasking. Najistotniejszą zaletą natomiast demokratyczna struktura i elastyczność, które idąc w parze sprawiają, że lokalna scena nie przestaje mnie zaskakiwać. Im więc dalej w czeski las, tym bardziej jestem skłonny twierdzić, że nie, Praga nie potrzebuje międzynarodowego rynku sztuki. Nie zaszkodzą jej natomiast dobrzy przyjaciele.
Przypisy
Stopka
- Wystawa
- Friend of a Friend
- Miejsce
- Praga
- Czas trwania
- 30.08-1.09.2019
- Strona internetowa
- foaf.pl/foaf-prague-2019