Jestem przekaźnikiem. Rozmowa z Wiktorią Wojciechowską
Ewa Dyszlewicz: Twój projekt Iskry został dostrzeżony i doceniony na prestiżowym festiwalu w Arles. Czego szukałaś na ukraińskim froncie?
Wiktoria Wojciechowska: Informacja o wybuchu wojny była dla mnie wielkim szokiem, nie sądzę, żebyśmy w Polsce brali pod uwagę taką eskalację konfliktu. Chciałam zrozumieć, jak to jest znaleźć się w sytuacji wojny. Poznać motywacje żołnierzy – moich rówieśników – którzy przystąpili do walk. Moi bohaterowie nie byli zawodowymi wojskowymi, nie mieli wystarczającego przygotowania fizycznego ani psychicznego, aby wziąć udział w konflikcie zbrojnym. Wszyscy oni – studenci, kucharze, filozofowie, mechanicy – porzucili swoje codzienne zajęcia, by spełnić obowiązek wobec siebie i państwa. I codziennie igrać ze śmiercią.
W trakcie naszych spotkań opowiadali mi o rzeczach ostatecznych, o swoich sposobach na walkę z traumą. Vasyl, żeby pogodzić się z nieuniknionym, wierzył, że ciało i dusza ostrzegą go przed zbliżającą się śmiercią. Andrej po skończeniu służby wojskowej ściął brodę – to rytuał, który pozwolił mu zacząć życie na nowo. Z kolei Yurko fotografował poprzestrzelane drzewa, poszukując w nich metafory „losu żołnierza”.
W końcu po kilku wizytach we Lwowie zdecydowałam się pojechać na front, zobaczyć, jak naprawdę wygląda krajobraz po walkach. Zrobiłam wtedy zdjęcia miejsc, o których wspominali mi żołnierze: most w Semeniwce (jedna z pierwszych linii frontu), zawalony szpital psychiatryczny, w którym stacjonowali separatyści, hałdy regularnie bombardowanej fabryki koksu Achmetowa w Awdijewce czy okopy na pierwszej linii frontu w Hirskie.
Choć w Arles dostałam, między innymi, nagrodę Madame Figaro, przeznaczoną wyłącznie dla wystawiających na festiwalu kobiet, nie jestem zwolenniczką tego typu wyróżnień. Rozumiem politykę ułatwiania kobietom startu, nie wydaje mi się jednak, żeby w świecie sztuki istniały tak głębokie nierówności.
Zastanawiam się, jak wyglądała tam twoja pozycja – jako Polki, kobiety, artystki.
Nie utożsamiam się z tymi kategoriami. Tak jakby w samym tym pytaniu zawierała się odpowiedź, że powinno mi być łatwiej lub trudniej. Oczywiście, jestem Polką, kobietą i artystką, ale nie zgadzam się ani na ułatwienia, ani na ograniczenia wynikające z tej pozycji. To samo dotyczy funkcjonowania w środowisku artystycznym. Choć w Arles dostałam, między innymi, nagrodę Madame Figaro, przeznaczoną wyłącznie dla wystawiających na festiwalu kobiet, nie jestem zwolenniczką tego typu wyróżnień. Rozumiem politykę ułatwiania kobietom startu, nie wydaje mi się jednak, żeby w świecie sztuki istniały tak głębokie nierówności. Według mnie podobne działania umacniają tylko podziały i stereotypy. Jadąc na Ukrainę, byłam bardzo zaniepokojona tamtejszym biegiem wydarzeń, chciałam dowiedzieć się czegoś na własną rękę i przekazać to innym. Bo czuję się właśnie przekaźnikiem, choć może to takie techniczne sformułowanie. Uważam, że w sztuce bardzo ważna jest relacja między odbiorcą a dziełem, a rolą artysty jest połączyć te dwie sfery.
Podróż jest nieodłącznym elementem twojej twórczości. Short Flashes, pierwszy projekt, dzięki któremu dałaś się poznać międzynarodowej publiczności, został zrealizowany w Chinach. Jak tam trafiłaś?
Wyjechałam na wymianę studencką między uczelnią w rodzinnym Lublinie a centrum kultury w Hangzhou. Niestety, gdy dojechałam na miejsce, okazało się, że wymiany nie ma i nikt za bardzo tam na mnie nie czeka. Trafiłam akurat na sezon tajfunów – wciąż padało, na ulicach woda sięgała do kostek. Mimo to dużo spacerowałam. W czasie wędrówek widziałam mnóstwo osób przemieszczających się na swoich skuterach i rowerach, szczelnie pozawijanych w peleryny przeciwdeszczowe. Byłam zafascynowana kolorami, szybkością, chaosem. Aby jakoś oswoić nową sytuację, tę masę, która mnie otaczała, zaczęłam po prostu wychodzić na zewnątrz, stawiać statyw, dopinać do niego parasolkę i fotografować przejeżdżających ludzi. Był to jedyny sposób, żeby się im przyjrzeć, zobaczyć ich twarze. Tak powstał cykl Short Flashes. To są tak naprawdę bardzo codzienne, amatorskie zdjęcia. Lubię fotografować w taki sposób, kolekcjonować przypadkowe sytuacje, spojrzenia. Mam wielki sentyment do fotografii amatorskiej. To dla mnie esencja fotograficznego medium – uchwycenie tego niewidzialnego momentu. W 2015 roku za ten projekt dostałam nagrodę Leica Newcomer Award dla młodych fotografów – to był przełom, zaczęły się wystawy, dostałam propozycję wydania książki.
W projekcie We used to keep… staram się opowiedzieć o przemianach, jakie zachodzą dziś na chińskiej prowincji. Dokumentuję tam tradycyjne wioski, których obraz z dnia na dzień znika z pejzażu, by ustąpić nowym inwestycjom korespondującym z polityką „Chińskiego snu”, ogłoszoną przez prezydenta Xi Jinpinga.
Często w swoich pracach używasz też słowa.
Słowa pobudzają obrazy. W jednym z moich chińskich projektów We used to keep dead lotus leaves to hear the rain cytuję poetę Li Shangyina – moja przyjaciółka Cōng Yàn cytowała jego poezję podczas spaceru wśród pól lotosu. Melancholia, a zarazem gotowość na zmiany płynące z jego twórczości trafnie oddają ducha współczesnego społeczeństwa chińskiego. W Chinach szalejący kapitalizm stawia inwestycje ponad dobro jednostki, ale ludzie godzą się na taki stan rzeczy. Ich tożsamość jest silna, bo osadzona w wielowiekowej tradycji – mimo wielokrotnych prób wykorzenienia jej przez komunistyczne władze. W projekcie We used to keep…staram się opowiedzieć o przemianach, jakie zachodzą dziś na chińskiej prowincji. Dokumentuję tam tradycyjne wioski, znikające z dnia na dzień, by ustąpić nowym inwestycjom korespondującym z polityką „Chińskiego snu”, ogłoszoną przez prezydenta Xi Jinpinga.
Zmiany, które dotknęły Chiny w ostatnich dziesięcioleciach, pokazujesz też z innej perspektywy.
Pewnego dnia w rodzinnym domu Cōng Yàn znalazłam wydawnictwo o wdzięcznym tytule Rolnik może dobrze się uczyć i używać filozofii – w słowach przewodniczącego Mao.
Po otwarciu okazało się, że babcia przyjaciółki przechowywała tam wykroje butów, które przez lata szyła dla rodziny. Były to wycinki z gazet codziennych wydawanych od lat 50. do 90. Obok faktów historycznych znalazło się na nich mnóstwo przekazów propagandy komunistycznej. Wykroje przefotografowałam i wspólnie przetłumaczyłyśmy najciekawsze fragmenty. Tekst w tym projekcie to integralna część pracy, przemyślana także pod względem graficznym. To podróż przez skrawki historii zachowane przez przypadek w tych śladach.
Włochy podpisały dyrektywę Parlamentu Europejskiego, która zobowiązuje ich do niewypuszczania zarejestrowanych migrantów poza teren kraju. Z drugiej strony nie mają oni tam praktycznie szansy na uzyskanie statusu uchodźcy, który pozwoliłby im podjąć legalną pracę. Żyją bez perspektyw.
W dobie kryzysu uchodźczego pojęcie podróży nabiera innego znaczenia. Dlaczego zaczęłaś zajmować się tym tematem?
Do Vallée des Merveilles pojechałam z grupą archeologów, którzy badali tamtejsze ryty skalne. Chciałam dowiedzieć się, co to znaczy coś odkryć oraz jakie emocje towarzyszą odkrywaniu. Niestety, ta akurat ekipa tkwiła w stagnacji i była znudzona własnymi badaniami. Byłam rozczarowana. Dopiero dzięki przypadkowemu spotkaniu z pasterzami, którzy opowiedzieli mi o wędrujących przez góry migrantach, poczułam, że to temat dla mnie. Chciałam spotkać ich i osoby, które ułatwiają im przeprawę z Włoch do Francji.
Obszar swojej pracy ograniczyłam do trasy tak zwanego „Pociągu cudów”, fragmentu malowniczo położonej linii kolejowej, która kursuje nieopodal granicy. Obok pięknych widoków najbardziej rzucającym się w oczy elementem podróży byli tam żołnierze i policjanci, którzy na każdej stacji patrolowali pociąg w poszukiwaniu nielegalnych migrantów. I oczywiście jedynym kryterium ich oceny był kolor skóry, mnie nikt nie pytał o dokumenty.
Cuda zdarzają się tam rzadko.
Włochy podpisały dyrektywę Parlamentu Europejskiego, która zobowiązuje ich do niewypuszczania zarejestrowanych migrantów poza teren kraju. Z drugiej strony nie mają oni tam praktycznie szansy na uzyskanie statusu uchodźcy, który pozwoliłby im podjąć legalną pracę. Żyją bez perspektyw. Symptomatyczne jest też zachowanie lokalnych władz. Pamiętam, jak burmistrz przygranicznego miasteczka Ventimiglia na kilka miesięcy wprowadził surowy zakaz dzielenia się wodą i pożywieniem z uchodźcami. Francja jest dla nich szansą na normalną egzystencję.
Z kolei w cyklu Labirinto zestawiasz architekturę ery Mussoliniego z portretami migrantów spotkanych na ulicach Latiny.
Latina – a właściwie Littoria – nazywana była „klejnotem Mussoliniego”. To zbudowane na osuszonych bagnach miasto stało się największą dumą wodza, architektonicznym ideałem, który odzwierciedlać miał w pełni ducha nowych czasów. I choć po wojnie o Littorii nikt nie chciał pamiętać, pierwsi mieszkańcy nadal z nostalgią wspominają „dobre” czasy. Jedna ze spotkanych staruszek ze łzami w oczach śpiewała mi Giovinezzę, pieśń faszystowskiej młodzieżówki. Zresztą historia zatacza koło – dziś prężnie działa tam oddział neofaszystowskiej partii CasaPound.
Mam świadomość, że kościół jest teraz tematem kontrowersyjnym. Choć trochę przeraża mnie rozgrzebywanie tej kwestii, to nie ma innego sposobu, żeby wyrobić sobie o tym własne zdanie. Ta niepewność motywuje mnie do szukania odpowiedzi na pytania, czym jest religia, kościół i wiara, a moim narzędziem do zrozumienia jest moja praca.
Paradoks miasta, które od samych swoich początków było celem migracji.
Tak, w końcu wszyscy są tam przyjezdni. Począwszy od lat 30., kiedy osiedlali się tam weterani I wojny światowej i zwolennicy Mussoliniego, przez obóz Rossi Longhi, do którego w epoce Zimnej Wojny trafiali uciekinierzy z państw Związku Radzieckiego – po współczesność. Ostatnią falę uchodźców z Afryki zauważyłam, spacerując w trakcie sjesty po ulicach. Obok mnie można było tam spotkać tylko ich, podobnie jak ja nieprzyzwyczajonych do włoskiego trybu życia. Zaczęłam z nimi rozmawiać, zbierać ich historie i robić portrety. Jak się okazało, dla wielu byłam „pierwszą białą osobą”, jaka chciała z nimi porozmawiać, odkąd znaleźli się w Europie. Medialna nagonka nie sprzyja nawiązywaniu kontaktów międzyludzkich. Dopiero zaczęłam pracę nad projektem, ale zastanawiam się, jak tło Latiny – zarówno historyczne jak i architektoniczne – będzie na nich działało. Czy w takim miejscu możliwa jest w ogóle asymilacja – nawiązując do akcji Jany Shostak – nowaka?
Co teraz?
Wczoraj wróciłam z Ukrainy, gdzie kilka miesięcy temu zaczęłam pracę nad nowym projektem The Ray of Light. Fotografuję tam budynki, które są lub były katolickimi kościołami. Wiele z nich znajduje się teraz w ruinie, niektóre są odnawiane lub zamienione na świątynie greckokatolickie lub prawosławne. Ważny jest dla mnie nie tylko aspekt duchowy, ale także polityczny tych świątyń. Mam świadomość, że kościół jest teraz tematem kontrowersyjnym. Choć trochę przeraża mnie rozgrzebywanie tej kwestii, to nie ma innego sposobu, żeby wyrobić sobie o tym własne zdanie. Ta niepewność motywuje mnie do szukania odpowiedzi na pytania, czym jest religia, kościół i wiara, a moim narzędziem do zrozumienia jest moja praca.
Nie kusi cię, żeby zrobić pracę o Polsce?
Kusi, ale tego boję się już strasznie.