Jednorożec, prawica, imprezka, broń. Rozmowa z Yulią Krivich
Ewa Dyszlewicz: Na tegorocznym festiwalu TIFF po raz pierwszy pokazujesz projekt Zuchwałość i młodość, poświęcony grupie młodych ukraińskich nacjonalistów. Dlaczego to im się przyglądasz?
Yulia Krivich: W trakcie pracy nad moim poprzednim cyklem, zatytułowanym Przeczucie, poznałam Igora, głównego bohatera Zuchwałości i młodości. To był okres zmian, gdzieś pomiędzy Majdanem, aneksją Krymu a wojną w Donbasie. Można powiedzieć, że w środowisku młodych nacjonalistow Igor jest celebrytą. Walczył na Majdanie, stał się bohaterem jednego z najpopularniejszych zdjęć z tych wydarzeń – w czarnej bałakławie i New Balance’ach Igor rzuca kajdankami w grupę berkutowców. Zaczęłam śledzić jego konto na Instagramie, podobnie jak kilkanaście tysięcy innych osób. Widziałam, że poszedł na front, gdzie został ciężko ranny i cudem ocalał. Po odzyskaniu świadomości najpierw zrobił sobie selfie. Potem, już po powrocie do domu, opublikował zdjęcie, na którym – wytatuowany w czaszki i koktajle Mołotowa – trzyma różowego jednorożca. To był główny impuls do stworzenia pracy opowiadającej o tym środowisku i sposobie, w jaki funkcjonuje ono w mediach społecznościowych. O zderzeniu ich wirtualnego, hipsterskiego wizerunku z tożsamością kiboli, żołnierzy i skrajnych nacjonalistów, z których część zaczęła angażować się politycznie. Jednorożec, prawica, imprezka, broń – to wszystko może się łączyć w jedną całość.
Taka estetyzacja może budzić kontrowersje.
Ale właśnie ta estetyzacja mnie interesowała. Wszystko jest dziś estetyzowane, także życie w kraju ogarniętym wojną, w każdym środowisku. Od czasów Majdanu jest to część polityki rządowej, promującej postawę nacjonalistyczną, mimo że w opinii publicznej pojawia się wiele krytycznych głosów na ten temat. Nie chcę usprawiedliwiać tych chłopaków, trzeba jednak pamiętać, że na Ukrainie sytuacja jest inna niż na przykład w Polsce. Tam jest rzeczywisty wróg i wojna, a oni poprzez media społecznościowe kreują nieświadomie wizerunek współczesnego bohatera wojennego.
Na fotografiach nie pokazujesz twarzy swoich bohaterów. To celowy zabieg?
Tak, nie chciałam opowiadać ich osobistych historii. Dlatego też stworzyłam konto na Instagramie towarzyszące wystawie – fikcyjną postać, która jest kompilacją wyobrażeń o tym środowisku. Mnie tak naprawdę interesuje samo zjawisko, zderzenie wykreowanych w mediach społecznościowych wizerunków z rzeczywistością. Tylko Igor ma na wystawie swój portret, jest w pewnym sensie najjaskrawszym przykładem tych zachowań. Ta warstwa pracy jest dla mnie bardzo ważna – przenikanie obrazów między sferą rzeczywistą a wirtualną. Za pomocą samych zdjęć na wystawie nie mogłabym pokazać tych procesów.
Nie chcę usprawiedliwiać tych chłopaków, trzeba jednak pamiętać, że na Ukrainie sytuacja jest inna niż na przykład w Polsce. Tam jest rzeczywisty wróg i wojna, a oni poprzez media społecznościowe kreują nieświadomie wizerunek współczesnego bohatera wojennego.
Instagramowy profil ma też inną funkcję.
Na koncie @daring_youth pojawiają się opisy do zdjęć z projektu w formie popularnych hasztagów. Są bardzo lakoniczne, to raczej wskazówka dla widza, który dzięki nim sam może kształtować kontekst wystawy. Bo co widzimy, patrząc na zdjęcie folii termicznej? Dziś pierwszym skojarzeniem jest raczej kryzys uchodźczy, celowo użyłam w tym przypadku hasztagu #firstaidkit. I mimo że odwołuję się tu do historii Lioszy, który jako sanitariusz pomagał potrzebującym na froncie, a potem sam – gdy był ranny – trafił w tej folii do szpitala, to chciałabym, aby pole do interpretacji pozostało otwarte. To fascynujące, w jaki sposób współczesne obrazy funkcjonują w zbiorowej świadomości.
W projekcie pojawiają się także zdjęcia otoczenia.
To świat, w którym moi bohaterowie żyją na co dzień. Na tle tych radzieckich ruin, pałaców kultury rozsianych po całym kraju, buduje się dziś cała Ukraina. Byłam tam, gdy w życie weszła ustawa o dekomunizacji. Moje rodzinne miasto zmieniło nazwę z Dniepropietrowska na Dniepr. Tak samo jak rzeka, która dzieli Ukrainę na wschód i zachód. Pomnik tego Pietrovskiego, który stał kiedyś u mnie pod oknem, został zdemontowany. Na jednym ze zdjęć widać nogi, to fragment makiety tego pomnika. Myślę, że to trafna metafora zachodzących w kraju zmian.
To twój pierwszy tak duży pokaz, i to w dosyć specyficznej przestrzeni Muzeum Współczesnego we Wrocławiu.
Zacznę od tego, że przy finalizacji projektu pomagali mi Krzysiek Pacholak i Agnieszka Pajączkowska. Współpracowałam z nimi jako uczestniczka sekcji Holy-Art TIFF Open+ na tegorocznym festiwalu TIFF. Zglosiłam ten projekt na konkurs także z myślą o wsparciu tutorskim i wykorzystaniu przestrzeni Muzeum. Długo szukałam odpowiedniego miejsca i kiedy usłyszałam, że mam możliwość pokazania pracy w bunkrze wojennym, pracy o żołnierzach-hipsterach… Nie mogłam sobie tego lepiej wymarzyć. Kontekst Muzeum świetnie pasuje do tego projektu.
Długo szukałam odpowiedniego miejsca i kiedy usłyszałam, że mam możliwość pokazania pracy w bunkrze wojennym, pracy o żołnierzach-hipsterach… Nie mogłam sobie tego lepiej wymarzyć.
Ekspozycja zrywa jednak z surowością tej architektury.
Tak. Zaproponowałam przestrzeń, która ma sprzyjać robieniu sobie selfie. Trudno pokazać tu fotografię sensu stricto, zdjęcia w ciężkich ramach, dlatego postanowiłam działać z kolorami. Podkreślają one wiele tożsamości mojego bohatera. Niebieski – kibol, zielony – żołnierz, morelowy – hipster i różowy –nacjonalista. Samo selfie to coś bardzo charakterystycznego dla naszych czasów. Wiesz, ile takich zdjęć z wojny pokazywali mi ci chłopcy, ile wrzucają tego na swoje profile? To dla nich nie tylko sposób kreacji, ale też i komunikacji.
Polityka to także ważna część twojego projektu.
Potrzeba politycznej wypowiedzi tkwiła we mnie od zawsze, może dlatego, że pochodzę z rejonu, gdzie trwa nieustająca transformacja, a teraz konflikt. Polityka jest częścią codzienności. W czasie mojego krótkiego życia przeżyłam już dwie rewolucje, a teraz wojnę. Myślę, że kluczowa była dla mnie przeprowadzka do Polski. Osobiste doświadczenie bycia na emigracji zmieniło moje podejście do różnych kwestii, związanych głównie z własną tożsamością – mój ojciec pochodzi z Krymu, babcia jest Tatarką. Dystans sprawia, że lepiej widzę zachodzące na Ukrainie procesy. Te wątki pojawiły się po raz pierwszy w moim dyplomie na warszawskiej ASP, gdzie podejmowałam kwestię kształtującej się nowej ukraińskiej tożsamości, a potem w Przeczuciu, poświęconym wydarzeniom na Majdanie. Zuchwałość i młodość to kolejna – moim zdaniem – odważniejsza realizacja, która przybliża temat transformacji kraju w obliczu wojny.
Niewidocznej tak na dobrą sprawę w polskich mediach…
Rzeczywiście, Ukraina nie jest teraz popularnym tematem, choć cały czas toczą się walki i giną ludzie. Szczerze mówiąc, na Ukrainie te tematy też nie są jakoś specjalnie eksponowane. Choć w codziennych wiadomościach podawane są informacje z frontu, to w moim mieście nikt nie mówi ani nie myśli o tym, co dzieje się w Doniecku. To moje małe przypomnienie, że gdzieś niedaleko toczy się wojna.
W takim razie jakie obrazy kształtują współczesną ukraińską tożsamość? W ostatniej dekadzie w Polsce był to chyba krzyż smoleński i Tupolew…
W takim razie na Ukrainie to barykady i koktajle Mołotowa.
Dlaczego kilka lat temu przeprowadziłaś się do Polski?
Chciałam wyjechać z Ukrainy, jak zresztą wielu młodych. Dziś sytuacja jest niepewna, nie wiadomo, czy to, co zbudujesz, za chwilę nie obróci się w pył. Dla mnie wyjazd do Polski był najłatwiejszą drogą – mam polskie korzenie, więc kwestie formalne nie były tak skomplikowane. Spakowałam dwie walizki i przyjechałam sama, bez znajomych. Na początku byłam zawiedziona, trudno było mi się odnaleźć z uwagi na nieznajomość języka. Wtedy jeszcze stereotyp Ukrainki-sprzątaczki czy prostytutki był bardzo żywy, co nie pomagało w zadomowieniu się. W Dnieprze zrobiłam dyplom na architekturze, jednak wiedziałam, że nie chcę pracować w tym zawodzie. Marzyłam za to o studiach na Akademii.
Warszawska ASP nie jest raczej kojarzona z fotografią.
Wtedy nie wiedziałam, która szkoła jest najlepsza. Poznań? Szczecin? Byłam w Warszawie, więc wybrałam uczelnię tu, na miejscu. Zresztą to, że zajmuję się dziś fotografią, wyszło dopiero w trakcie studiów. Na początku nie byłam z nich zadowolona i na drugim roku postanowiłam zrobić jak najszybciej dyplom. Trafiłam wówczas do pracowni Prota Jarnuszkiewicza na Wydziale Sztuki Mediów. To był jedyny wykładowca na wydziale związany z fotografią, która była mi bliska. Podobało mi się jego podejście, a praca, którą u niego zrobiłam, utwierdziła mnie w tym, że chcę pracować w tym medium.
Nie liczy się to, że wygrałaś Coming Outy czy inny konkurs. Po dyplomie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wtedy było najgorzej, gorzej nawet niż po przyjeździe do Polski.
Twój dyplom okazał się sukcesem, w 2013 wygrałaś Coming Outy…
Wielkim sukcesem… (śmiech). Pamiętam ogłoszenie wyników, dostałam wtedy kilka nagród. Wydawało mi się, że wszystkie drzwi stoją przede mną otworem. Prawda jest jednak taka, że w środowisku artystycznym Akademia się nie liczy. Nie liczy się to, że wygrałaś Coming Outy czy inny konkurs.
Po dyplomie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wtedy było najgorzej, gorzej nawet niż po przyjeździe do Polski. Miałam ambicje artystyczne, a teraz mam robić zdjęcia packshotów? Byłam zupełnie zagubiona. Zresztą dotyczy to nie tylko mnie, absolwenci często nie potrafią się odnaleźć w tej nowej sytuacji.
Jednak teraz twoje prace są wystawiane i zauważane w środowisku.
Tak, zaczęłam wysyłać je na wszystkie możliwe konkursy. I choć pracując nad kolejnymi projektami wielokrotnie musiałam wyjść z własnej strefy komfortu, to myślę, że jest to słuszna droga. Dziś widzę, że wszystkie doświadczenia były mi potrzebne: dyplom, Miesiąc Fotografii, gdzie wraz z Anią Nałęcką udało mi się przygotować książkę Przeczucie, a potem stypendium Narodowego Centrum Kultury, którego opiekunem był Rafał Milach. Dzięki wsparciu NCK mogłam zrealizować ostatni projekt. Nie ma prostej drogi z Akademii do MoMA.