Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie / odc. 5: Klocki. 1996
Cóż. Mogę rzec śmiało, że wolę dorosłość w każdej formie. Jak już wspominałam, zabawy lalkami i konikami z zamszu wydawały mi się podejrzane. Stroniłam więc od kontaktu z innymi dziećmi, bo sprowadzał się do owych zabaw. Brakowało nam porozumienia. Z momentem wysłania mnie do przedszkola sytuacja nie jawiła się zbyt ciekawie. Najgorszy rok jaki pamiętam. Mrok. Zabawkowa kuchenka z wypiekami z plastiku. Jedzenie z plastiku. Realistyczne. Można się wtopić w nie zębami bądź naprędce chapnąć garść syntetycznych orzechów i koniec. Jak u Zeuksisa. Z perspektywy dziecka, przynajmniej mojej, było fatalnie, z obecnej też jest fatalnie i nie da się tego wymazać. Korektorem też nie pomaga, cały czas coś się przebija, można zdrapać warstwę i widać. Pozostając w zabawowej aurze, może bal wspomnę. Bal karnawałowy w przedszkolu. Księżniczki, wróżki, bohaterki bajek Disneya. Chłopcy Zorro, Indianie, Kowboje, bohaterowie wybawcy pogubionych pantofelków. I tak wszyscy. Otóż po stratach przyjaciół w roku 1993, rodzice sprawili mi psa boksera imię Cezar. Więc ja na balu Cezarem. No i babcia szyła mi wielki brązowy wór z wycięciem na twarz, uszami i ogonem. Co za eksces w przedszkolu, dziewczynka przebrana za psa. Czerwone światło. Dzieci też współegzystować z tym nie mogą. Pewnie były jakieś zakulisowe rozmowy z rodzicami. Obserwacja pedagogiczna znów wzmożona. Słowa oryginalność i kreatywność nieznane. Jeśli chodzi o codzienny harmonogram. Rano w półśnie ktoś zrzucał mnie do tego kołchozu. Na wejściu metalowe wieszaki, tam dziesiątki worków. Tych strasznych worków, zmienników butów. Nie umiałam wiązać, kolejny stres, wykluczenie, nie wiem kiedy załapałam. W każdym razie pamiętam obrazek uwieszania się mnie na nodze któregoś z rodzicieli. Skowyt razy dwa. Do nóg dwóch. Rzepowatość nożną. Objęcie w desperacji kończyn dolnych, wycieranie sobą o podłogę. Byle do domu. Byle wyjść z tego sztucznego świata samych małych. Czy na świecie jest jakiś kraj z samych dzieci złożony? Przecież to nienaturalne, same dzieci z sobą dziećmi. Chciałam zwierząt, babć, Zbyszków. No nic. Po płaczach 20-30 minutowych jakoś, zostawałam i finalnie zrezygnowana na schodach wysłanych perskim dywanem, czerwonym, niezwykle popularnym modelem z lat 90. Siedziałam. Moment, przychodziła przedszkolanka i zabierała do stada. Miny tęgiej nie miała ja też. Wiadomo. Po wprowadzeniu były zabawy, gimnastyka, jedzenie, nauka, już nie pamiętam w jakiej kolejności. Co do kolejności wiem na pewno, że tylko leżakowanie było stałym elementem popołudnia. Prycze z gumkomateriału. W zabawach dzieci nie uczestniczyłam, siedziałam coś klejąc lepiąc samej. W czasie nauki i katechez, siedząc w kółku skierowanym w jednym kierunku ku przedszkolance bądź katechetce, mój kierunek był o 180 stopni. Pamiętam, że bardzo zajmował mnie fryz z liter na ścianie pod sufitem. Patrzyłam w to godzinami, zawsze niezmiennie. Zostało to odebrane jako znak przypuszczalny autyzmu. Obiadkami też się nie pochwalę. Pamiętam, że stoliki były paroosobowe. Plastikowe, odpowiednio małe dla małych ludzi. Dzieliłam stolik z Jakubem J. i Piotrkiem Ch., reszta była rotacyjna. Z racji, że poza urobionymi w miazgę ziemniaczkami widelcem piure to ja jeszcze nie znałam, nie chciałam tykać mięsa ni marchewki-skrobki z tarki. Były dwa wyjścia z tej patowej sytuacji. Zakopywałam pokawałkowane mięso pod ziemniaczki w kopkę, sposób maskowania, nawet umiejętnie to robiłam nie dodając gabarytów pierwotnej surówce, bądź Piotr Ch. już wtedy wyglądający przez gabaryty jak nadczłowiek dostawał przerzut i dzielnie na froncie bronił honoru naszego stołu i współtowarzyszy. Jakub J. również stawał na wysokości zadania w momencie gdy nie było Piotra Ch. i przyjmował w może mniejszym wymiarze, adekwatnym do swoich warunków fizycznych, przydział z mojego talerza. Nie powiem, że koledzy owi przyczynili się do mojej większej socjalizacji, może nie aż w grupie, ale aż w obrębie stolika obiadowego. Pojawia się ciepłość na sercu. I to też za sprawą po obiadu. Budyń z konfiturą bądź z sokiem. Zdecydowanie chwila, gdzie problemy znikały i przez parę łyżek mogłam zapomnieć o miejscu, w którym się znajduję. Niedojadki też oddawałam, żeby nie było, że najgorszy zrzut tylko. Po jedzeniu drzemanie. Słynne leżakowanie, pewnie zna to każde dziecko, może tylko dzisiaj nie mają gumkomateriałów, a ultra podgrzewane leża, albo z hydromasażem. No i trzeba było spać. Mus. Niema, że się nie chce. Przedszkolanki skrupulatnie chodziły i sprawdzały czy przymruż oczu naturalny czy udawany. Udawać nie można było. Zaprogramowanie. Spanie to spanie. Walka na to kto dłużej wytrzyma. Nachylały się nad leżącym i jeśli podejrzewały, że zaśnięcie jest symulowane, nachylone były tak długo póty nie nabrały pewności. Wynik pojedynku polegał na sile i odporności na stres. Większość dzieci się łamało pod wpływem nachylenia i ciepłego powietrza wydobywającego się z sugestywnym dźwiękiem „hym” jamy gardłowo ustnej przedszkolanki. Otwierały oczy, płakały, kajały się, zwijały się w stresowy kłębek z tego powodu, że spać ni hu hu. Pedagożka: ,,A widzisz Jasiu, po co było kłamać, spać się nie chce, do kozy”. Karna koza, mroczne obleczone pajęczyną miejsce, znajdowało się w lewym rogu od drzwi od strony okien. Nieśpioch tam właśnie trafiał i stał, aż do momentu odebrania go przez rodziców. W zimie i na jesieni było najtrudniej przetrwać. Wiosną łatwiej. Koło przedszkola wydzielony był zalesiony placyk, ogrodzony druto-siatką. Wypuszczali nas tam przy ładnej pogodzie. No i było dużo kolorowych rur metalowych do zabaw, powyginanych, kręcących się albo zjeżdżających. Jak rodzice zabrali mnie mniejszą do praskiego ZOO, to widziałam małpki mają całkiem podobną instalacje i całkiem podobnie się bawią do dzieci. W tej metodzie wypuszczania na plac chodziło o to, żeby dziecko wybiegało całą energię i poszło lulu po husiu. Nie byłam zbyt zwinnym dzieckiem, ni to fikołka ni nic. Niezdarna byłam wybitnie. Toteż musiałam opracować jakąś taktykę. Przechadzałam się od rur karuzelowych do rur huśtawkowych, nie korzystając z żadnych. Po prostu snułam się, by zmylić uwagę. Czasami ktoś, jak nie miał ochoty się wyhusiać, przyłączał się. Często Jakub J., umysł analityczny, też trochę wycofany. Z Jakubem również byliśmy sąsiadami dom w dom. Miałam do niego zaufanie. Placyk zewnętrzny był również wykorzystywany komercyjnie. Jakieś apele robili. Kazali nam coś recytować, przebierać się, tańczyć. Zapraszali rodzinę pod pretekstem prezentacji ich uzdolnionych pociech, w rzeczywistości organizując loterie, kiermasze, kiełbaski, watę cukrową i lukrową. Dziecku się lukru nie odmówi, wszystko oczywiście odpowiednio wycenione, przychody dla przedszkolanek dochody. Zazwyczaj na miesiąc po tych przedszkolnych festynach pojawiały się w nowym odzieniu niczym z okładki „Burdy”, modnego podówczas pisma modowego.
Przy ciepłych dniach zaczynało się odliczanie końca przedszkolnego roku. Jakieś dyplomy ukończenia z syrenką Arielką. Makulatura. Potem witaj słodka wolności na parę miesięcy, póki znowu nie zsyłka jesienna. Wtenczas rodzice próbowali mocniej zscojalizować mnie z bratem, do tej pory kontaktu zbytniego nie było. Ja głównie ze zwierzętami i u babć, on 5 lat starszy, wygadany, przeciwieństwo me, prymus w szkole podstawowej. Letnia przerwa, czas rodzeństwo uczynić rodzeństwem. Rodzice przenieśli mnie do pokoju brata, czyli Tomka, pierwszy raz sygnalizuję o jego istnieniu, bo faktycznie do znamiennego roku 1996 jakoś zbytnio istotny nasz kontakt nie był. Istniał on, czyli brat, ogólnie gdzieś poza moich obrębem pojmowania i poruszania się. Była to dosyć duża zmiana dla mnie. Chłopięcy świat. Wcześniej nie miałam wstępu do tego świata, zamkniętego w czterech ścianach pokoju 14 m2. Białe meble, meblościanka listwą czerwoną wykończona, biurko z pudłami pod przykrytym kocem, tam skarby jeszcze dla mnie nie dostępne, bo dopiero wkraczam w to środowisko nie jestem wtajemniczona. Mapa świata nad dwupiętrowym wysuwanym łóżkiem. Plastikowe dinozaury, stwory, ale głównie dinozaury, miecze, maski, stroje Żółwi Ninja i same prawdziwe żywe żółwie. W terrarium. Tomek był zdradzał złe symptomy na przyszłość. Żółwie żyły krótko pod jego opieką, miał ich wiele. Lądowych. I tak przy pierwszym wlewał wodę do terrarium, gdzie wody być nie powinno. Przerażony żółw uciekł przed wodą na suchą piaskową wyspę. Tomek nie ustawał w wysiłkach i konsekwentnie z uśmiechem młodego oprawcy dolewał wody. Suchy skrawek lądu, minuta po minucie znikał. Aż znikł całkowicie. Żółw pływać nie potrafił, genetyka lądowego tak profilowała. Utonął biedak, zachłystując się kranówką. Tatula kiedy wrócił z pracy wyłowił martwego leżącego na dnie terrarium żółwia. Pochował pod tujką przed domem, pod którą znajdowało się nieformalne cmentarzysko zwierząt domowych. Zbagatelizował jednak całą sprawę. Tomek kary nie poniósł, ni morału żadnego w jego kierunku również nie wystosował. Chyba chodziło moim rodzicom o to, że to dziecko to nie zdaje sobie sprawy co robi. Zresztą lepsze dziecko żwawe gadatliwe, niż co w moim przypadku nie do dotarcia. Tatula przyprowadził żółwia nr 2. Tym razem pod nieobecność dorosłych Tomek wyniósł go do ogrodu. W tym czasie nasz pies Cezar był wypuszczony na podwórze. No i wielki pies masywny biedaka żółwia zaczął obchodzić, obwąchiwać, szczekać. No i biedak ducha wyzionął. Spotkanie z gigantem na śmierć go przestraszyło. Schował głowę do skorupy. Stop serca bicie. Po świeżaku. Trafił pod tujkę. Z następnym była podobna historia. Brak dalszy upomnięć w stosunku do syna. Już nie wiem, po którym zgonie, ojciec przestał przynosić nowe stworzenia do domu, terrarium stało puste, chyba coś tam trzymali przedmioty, zabawki. Funkcja chwilowa pudła.
Później terrarium trafiło na strych albo do piwnicy. Poza tym mijał dzień letni za dniem, powoli zyskiwałam aprobatę brata. Mogłam korzystać z co nowych jego zabawek. Oczywiście to on wyznaczał, z których, raczej tych starych, którymi już się nie bawił ze znudzenia, a to dzięki temu, że jego nową ulubioną zabawką stałam się ja. Przywiązywał mnie do nogi stołu jako niewolnika, zamykał w szafie. Często demonstrował przed kolegami swoją władzę. Mówił na mnie Gigs od piłkarza, którego lubił albo Anka. Mówił ,, Anka przynieś”, ,,Anka odnieś”. Wielokrotnie obiecywał, że zabierze mnie ze sobą i ze swoimi kolegami do ich bazy. Kończyło się na tym, że zamykali w ostatnim momencie bramkę na klucz. Śmiali się do rozpuku z tego psikusa, oddalając się coraz bardziej, podczas gdy ja stałam, obejmując rączkami metalowe pręty bramki. Oni oddalali się coraz bardziej i bardziej, i stawali się już tylko impresjonistycznymi plamami na horyzoncie. Stałam tak wiele minut, może godzin, w bezruchu, dopóki któryś rodzic mnie nie zabrał. Nic nie mówiłam, to nie leżało w mej naturze. Poza wszelkimi przykrościami wywodami po czasie słusznym próby psikusowej chłopięcego survivalu, wtopiłam się w przestrzeń funkcjonowania 14 m2 dziecka drugiego rodziców moich starszego, rodzeństwa jedynego. Kompanem na równi w szeregu to nie byłam, ale przynajmniej nie drażniłam sobą. W związku z czym już T. nie patrzył na mnie okiem bacznym, sprawdzającym kontrolującym wyznaczającym co może być dla wzroku mego, a co powinno znaleźć się ukrytego dla niego, w jego królestwie. Gest akceptacji był ten wyczuwalny. Klucznikiem być przestał i kluczyć co wykluczyć z obiegu mego wzrokowego. Mityczne pudło kocem przykryte podbiurkowe było mi niedostępne do tej pory, terytorium X. Kiedy drzwi się zatrzaskiwały, a ja byłam poza drzwiami, słyszałam wysuwanie dźwięki kartonu przesuwania i kompulsywnego wygrzebywania. Ale to był czas tylko dla T. i jego chłopięcych tajemnic. I było tak przed dni wiele, tygodni w godzinach poobiadowych. Rodzice zabierali mnie poza 14m2 na czas ten. Pewnego dnia jednak nikt mnie nie wyprosił z pokoju, nikt nie czekał milcząco, więc czekałam skonsternowana. I T. nic. Nie ponagla, wyjść nie każe. Jak nigdy nic do biurka się zbliża i wysuwać zaczyna zawartości, kosmiczności pudła kocem obleczone. Ja naprawdę mogę? Co ja patrzę? Czy zaraz zagadka tajemnica dotychczasowa mi się objawi, co w pudłach kartonowych się jawi? Czy ja gotowa jestem na tego typu olśnienia, do głębi wejrzenia?