Jak sztuka krytyczna zniszczyła mi życie. Odc. 16/ Wesoła/Konfrontacja z babką po latach. 2015
Z okazji wypłaty, nie kalkulując uprzednio wydatków w Exelu, pod wpływem impulsu doładowałam kartę miejską i udałam się autobusem 514 z przystanku Metro Stadion Narodowy w kierunku Wesołej. Mobilizacja organizmu do czynów heroicznych spowodowanych narastającym gniewem sięgała zenitu. Poczułam się nadczłowiekiem, przed którym może ugiąć się w jednym momencie cała populacja ludzka licząca w zaokrągleniu 7,3 mld osobników. Po niespełna godzinie jazdy wybiegłam z autobusu, sunąc w kierunku pracowni Pawła Althamera w Wesołej. Na miejscu czekało mnie rozczarowanie. Pustka. Nikogo nie ma. Najwidoczniej po skończeniu prac od razu zapakowali rzeźby, by udać się z nimi i zainstalować je w jakiejś instytucji. Drzwi do budynków będących warsztatami były jednak uchylone, widać panowała tu wolna amerykanka bądź przez artystowskie roztrzepanie zapomnieli zamknąć budynków, wiat i bramy wjazdowej na posesję. Być może bardzo się spieszyli, nawet nie spytałam gdzie te rzeźby mają trafić, to wszystko wydawało się ponad miarę podejrzane. Weszłam ukradkiem do głównego warsztatu, nie będąc pewna, czy ktoś jest w środku. Wchodziłam tu pierwszy raz, podczas naszej pracy nad projektem wszystko było zamknięte na cztery spusty. Pracowaliśmy tylko i wyłącznie na materiale wystawionym na podwórzu, ukraińscy studenci również spali na zewnątrz. Przynajmniej zgasili światło w budynku, oszczędność energii, chociaż tyle, pomyślałam. Wałęsałam się pomiędzy maszynami i sprzętami, szukając jakiegoś nieokreślonego śladu. Gdyby Paweł Althamer nie był artystą, można by go uznać za psychopatę i mordercę, w sumie te trzy rzeczy się wzajemnie nie wykluczały. W ogromnym warsztacie, właściwie hali, porozrzucane były fragmenty odlewów twarzy, korpusy rzeźb, gdzieniegdzie nabite głowy z gliny i gipsu, ręce z silikonu, niczym obraz po rzezi, coś w klimacie filmów z Hannibalem Lecterem. Zawieszałam się chwilami wzrokiem na wynaturzonych korpusach, co tylko utwierdzało mnie w nieprzeciętności artysty, choć nie wiem jakie zabarwienie miała ta nieprzeciętność. W tle za korpusami stał rząd metalowych szafek. Zbliżyłam się do szafek, mijając jedną za drugą. Każda z frontu oblepiona była masą wycinków, notatek, makulatury. Na trzeciej szafce zobaczyłam przyczepione taśmą malarską zdjęcie kobiety w płaszczu ecru. To była moja babka! Sytuacja wydawała się coraz bardziej zagmatwana i mroczna, ale nie wywołało to już we mnie nerwicy lękowej, przyzwyczaiłam się do uczucia szoku i potów. Pod zdjęciem widniała notatka. Bronisława Lachonicz, numer asyst. Bożeny Witt 603 548 ***(nie mogę podać, bo zaczniesz, drogi czytelniku, nękać ją telefonami). Co to za prima aprilis? Babka była Bronisława S., jak i ja Anna S., skąd to Lachonicz? Nie pozostawało mi nic innego, jak wykonać telefon odkupionym z lombardu telefonem do Bożeny Witt, podpisanej jako asystentka Bronisławy Lachonicz, tej pomyłki podszywającej się pod moją babkę. Sprytnie przedstawiłam się fałszywym imieniem i nazwiskiem jako asystentka Pawła Althamera, prosząc niezwłocznie o spotkanie z panią Lachonicz, nie mogąc zarazem ujawnić cóż to za pilna sprawa. Bożena Witt dąsała się i rozmemływała bufoniasto, mówiąc, iż jej szefowa ma harmonogram nabity na lata, że ciężko będzie się z nią spotkać. Nalegałam, próbując równie bufoniasto, a przy tym agresywnie naciskać na wagę ów sprawy. Asystentka w końcu zaproponowała przerwę obiadową swojej szefowej jako jedyny moment, jedyną okazję do spotkania. Zgodziłam się. Za dwa dni miałam pojechać do Bronisławy Lachonicz. Kończąc rozmowę, pomyślałam, że właściwie dopisek pod zdjęciem na szafce może nie mieć nic wspólnego z babką, ale to że zdjęcie z notatką łączyły się tam wspólnie już miało, musiałam się czegoś dowiedzieć. Dwa dni później znajdowałam się pod wyznaczonym adresem, pod drzwiami biura. Bożena Witt otworzyła drzwi gestem chłodno zapraszającym do środka. Czekałam z nią na wybicie na zegarze godziny 13:00, kiedy to zaczyna się przerwa obiadowa Bronisławy Lachonicz i o tej równej 13:00 będę mogła przekroczyć próg jej biura. Wybiła godzina sądu. Witt otworzyła drzwi gabinetu i wpuściła mnie do środka. Wielki obrotowy czarny fotel odwrócony był w stronę okna. Obrót. Babka. Uśmiecha się do mnie. Babka albo i nie babka. Uśmiecha się do mnie. Atakuję więc, podnosząc głośno: „Cóż to za mistyfikacja? Czy ten Althamer to chirurg plastyczny mistrz operacji, co pani twarz mojej babki wszył? Czy tak podrobił tak przerobił twarz pani, że jak moja babka wygląda? Dosyć już mam tego, miarka się przebrała dawno, mam tu pistolet zastrzelę panią, zastrzelę Katarzynę K., Zbigniewa L., Artura Ż i Pawła A., będzie to jedyny sposób na rozwiązanie tej sprawy”. Sięgam do płóciennej torby marki Whitechapel Gallery po broń. Bronisława Lachonicz wstaje z krzesła, mówiąc spokojnie: „Usiądź dziecko, wyjaśnię ci wszystko, tylko usiądź i zdecydujesz sama jak skończę co z tym zrobić”. Ten spokój mnie wybił, dobił, zaskoczył, spodziewałam się rzecz jasna paniki i krzyku. Usiadłam jak prosiła. Bronisława Lachonicz zaczęła opowiadać jak się sprawy mają:
„Odkąd pamiętam, w 1989 roku już jako płód w brzuchu swojej matki Barbary, zaczęłaś przejawiać zdolności plastyczne. Twoja matka, która całe życie nie potrafiła nawet równo linii wykreślić, ani koła, nagle zaczęła malować gwasze, rysować, w plener chodzić. Z każdym miesiącem ciąży ujawniała coraz większy talent, tak jakby ręka geniusza ją prowadziła. Było to niepokojące dla przesądnej naszej rodziny. Nie tylko nasza rodzina, ale i cała wioska brała to za klątwę. Tylko ja, twoja babka, widziałam w tym rękę Boga. Po twoim urodzeniu z biegiem dni i tygodni, kiedy to jeszcze nawet nie chodząc, a leżąc dopiero w kojcu zaczęłaś łapać za co bądź, rysując na piżamce i obrusie marmoladą portrety rodziców, wszystkich ogarnęła zgroza. To, że ludzie niemili ci byli od dzieciństwa stąd się właśnie wzięło, z twojej odmienności, twojego daru. Pewna byłam, że jak skończysz szkołę, pójdziesz pracować do tartaku, fabryki żelazek i to tak strasznie, straszliwie, łamało serce mi, twojej babci. Utknęłabyś z tym swoim powołaniem na uboczu świata jako odrzutek. Łamało mi serce to, że rodzice twoi i cała rodzina wierząca znaku w tym nie dostrzegała palca bożego, poza mną, ale ja siedziałam cicho, cichutko siedziałam zawsze, całe życie. Złamało mi serce całkowicie to, bo widziałam jaka byłaś skryta, zamknięta, nieśmiała i pewna byłam, że nic sobie nie wywalczysz na tym świecie własnymi siłami, żadnej pozycji. Teraz jestem innym człowiekiem, wtedy nie byłam osobą wykształconą. Zbudowałam dom, odchowałam, wyhusiałam dzieci, wnuki, pracowałam w polu, po mleko chodziłam, ale mimo tego, że szkół nie ukończyłam, wiedziałam, widziałam w tym rękę Pana, że zesłał nam ciebie, wyjątkowe dziecię. Pod koniec lat 90. zaczęłam uczęszczać do Grupy Samokształceniowej dla rencistów i emerytów. Początkowo zarys Sztuki Świata, potem trochę zaczęłam interesować się współczesnością i rynkiem. Czytałam artykuły, jeżdżąc do miasta na internet. Pojawiło się swego czasu ogłoszenie, nabór do projektu Artura Żmijewskiego, zgłosiłam się. Kto miał wyrabiać ci drogę i koneksje jak nie babcia? W Berku zagrałam, przy realizacji zaprzyjaźniając się z Arturem, który doradził mi rozesłanie kaset na wioskę i narobienie trochę szumu. Nie chciałam, aby twoi rodzice mnie szukali, bo cały plan spaliłby na panewce. Wiedziałam, że jak wyślę VHS do sąsiadów, rodzina nie będzie mnie szukała i wzywała policji w obawie przed kompromitacją i plotkarzami, przecież doskonale ją znałam. Byłam taka sama, ale się zmieniłam, sztuka mnie zmieniła. Wiedziałam, że po rozesłaniu VHS-ów będę miała spokój na lata, nikt nie będzie mnie szukał. Byłam też pewna, że twoi rodzice, brat, dziadek i ciotka poradzą sobie beze mnie, natomiast ty tam z nimi będąc sobie nie poradzisz, przepadniesz. Wysłałam następnie okup z potrzeby odzyskania swoich rzeczy osobistych, tych do których jestem najbardziej przywiązana. Wiedziałam, że ty jako dziecko tak dobre, geniusz, pewna byłam, że ze swoim sercem złotym, myśląc że babka porwana, bo okup przecież wysłany, odnajdziesz mnie po latach mojego drążenia przeciskania się przez art world, wydrążania pozycji dla ciebie. I prawie tak, jak Zuzanna Janin, widziałam swoją śmierć, tylko nie zrobiłam jak onegdaj Zuzanna Janin coming outu przed wszystkimi (tak ją znienawidzili potem, całe środowisko), a przed tobą robię coming out, więc mnie znienawidzisz bądź nie. Nie wspomniałam, zapomniałam gapa ze mnie, o Kasi. Wcześniej z Kasią miałam kontakt jak przyjechała po zwierzęta do Wandzi, wtedy ją poznałam i ona właściwie dała mi pewne rozeznanie o środowisku, dzięki niej sprawę później miałam ułatwioną. Widzisz, ale ja naprawdę zaprzyjaźniłam się z Arturem, to dobry chłopak. Czytał mi dużo, edukował, poza tym wcale nie jest antychrystem jak go przedstawiają, przyjaźni się ze mną pomimo tego, że ja nadal mam serce pełne wiary, to o czymś świadczy. Zresztą z Jackiem Markiewiczem też, dobry chłopak, a jego praca Adoracja nie wiem czy znasz?, przepełniona jest miłością do Pana Boga. Sprawa z Berkiem, premiery, pokazy, gale – to wszystko wymagało ode mnie przeprowadzki na stałe do Warszawy. Zamieszkałam początkowo u Artura na Żoliborzu do momentu, aż się nie usamodzielniłam. Załatwił mi pracę u swojego przyjaciela Pawła Althamera przy odlewach i konstrukcjach rzeźb. Całkiem dobrze sobie z tym radziłam, najwyraźniej nie byłam całkowicie pozbawiona zdolności manualnych, a może to kwestia lat robót szydełkowych, kuchennych i kartoflowych. Paweł trochu fruwał w obłokach, w pewnym momencie zaczęłam zajmować się jego terminarzem, dogadywaniem transportów na wystawy. Awansowałam na stanowisko asystenta. Coraz częściej bywałam. Wpadałam co jakiś czas do Fundacji do Andrzeja na kawę, tak na marginesie dowcipniś niezły z niego. Strasznie sympatyczni ludzie są w kulturze, sama byłam zaskoczona i w tym porównaniu inaczej zaczęłam postrzegać bliźnich z wioski, tak nie po chrześcijańsku nieprzychylnych tobie w dzieciństwie. Pracując trochę w Fundacji Galerii Foksal, trochę u Pawła, trochę u Artura, przekonałam się, że to wspaniałe osoby i że nie ma lepszego miejsca na świecie dla ciebie, niż w działce kultura. Z wiadomych powodów musiałam zmienić nazwisko. Funkcjonowałam w naprawdę małych kręgach, więc wiedziałam, że to się nie rozniesie na wioskę, VHS przecież rozniósł się za moją sprawą. Pod nowym nazwiskiem zaczęłam trochę kuratorować, trochę pisać, zajmować się sztuką polską po 1989 roku. Przy wsparciu przyjaciół wypłynęłam na szerokie wody, założyłam własną Fundację, nawiązując współpracę z młodymi interesującymi artystami, promując ich za granicą. Moja Fundacja i galeria Lachonicz Gallery zajmuje się tylko malarstwem, jedno wolne miejsce czeka tylko na ciebie. Informatorzy donieśli mi o twoich postępach, o przyjęciu na ASP, trochę zaniepokoiły mnie pogłoski o twoim domniemanym alkoholizmie, ale wiedziałam, że się z tego wygrzebiesz, że trafisz po nitce do kłębka i oto jesteś. Nie powiedziałam ci o tym, a to kluczowe, jesteś częścią większego projektu, jest on rozciągnięty w czasie, może ciągnąć się nadal i po twojej i po mojej śmierci. W tych paczkach, przesyłkach VHS były małe kamery, zresztą przy kojcu też, twoją matkę też kręcili w ciąży. Przy uboju byłyśmy tam w tle i z tym lasem to już pewnie wiesz. Materiał jest krojony, montowany na bieżąco, kamery tak naprawdę rejestrują cię 24 h od twojego poczęcia. Teraz jak już ci wszystko wyjaśniłam, i wiesz jak rzeczywistość wygląda, możesz zrobić ze mną Arturem, Kasią, Zbyszkiem i Pawłem co zechcesz.”
KONIEC