Jak przetrwać, czyli o łódzkiej scenie galerii niezależnych u schyłku roku 2024
– Chcę napisać tekst zatytułowany Jak odnieść sukces w Łodzi.
Mój rozmówca uśmiecha się i odchyla w fotelu.
– Może po prostu Jak przetrwać?
Niedawno zamknęła się księgarnia Do Dzieła, przed chwilą zamknięcie ogłosiła Ignorantka i kolejne księgarnie. To chyba nie jest dobry moment dla Łodzi. A może właśnie dobry? Zakończył się właśnie festiwal Łódź Wielu Kultur. Idealny czas, żeby poznać łódzkie kultury wystawiennicze.
Koszty ogrzewania
Weźmy taką Galerię WY. Joanna Szumacher i Piotr Strzemieczny prowadzą ją w lokalu przy Więckowskiego, tuż przy Muzeum Sztuki. Interesująca okolica, której – jak to w Łodzi – przydałoby się odświeżenie. A może lepiej nic nie ruszać. Od początku (czyli od 2016 roku) skupili się na sztuce audio i wideo, na noise i performansach. Nie było wówczas w Łodzi miejsc, w których można było takich rzeczy słuchać i oglądać. Pracowali jeszcze w trójkę, razem z Łukaszem Brodą.
Wkrótce wkręcili się w animowanie łódzkiego środowiska. Tak powstał międzygaleryjny festiwal Blask | Brzask (odpalony z Pracownią Portretu), seria wydarzeń poświęconych historycznym łódzkim inicjatywom (Ślad Andrzeja Zagrodzkiego, Galeria Wymiany Józefa Robakowskiego, Adres Ewy Partum), dwie książki o rzeźbie w przestrzeni miejskiej, wykłady, spotkania. „Ludzie nie wiedzieli, że istniały tu miejsca takie, jak galeria Adres Ewy Partum. Myśleli, że to w Warszawie. A to ważne, żeby pamiętać, że Łódź to nie czarna dziura, tylko miejsce, gdzie działy się rzeczy”, tłumaczy mi Joanna. Za chwilę zacznie się spotkanie w WY z Józefem Robakowskim, tytanem łódzkiej awangardy. Będzie opowiadał o spotkaniu z Romanem Opałką.
1 700 000 złotych przeznaczane na program grantów „Łódź pełna kultury” to połowa tego, ile miasto wydaje na bezpłatną gazetkę „Łódź.pl”, która informuje o remontach dróg. Przy tak niewielkiej liczbie nagradzanych wniosków traci na znaczeniu merytoryka, a zyskuje przypadek, gusta pracowników i pracownic Wydziału Kultury.
Pierwszy lokal WY znajdował się przy Piotrkowskiej, deptaku, głównej ulicy Łodzi. Udało się wyprosić od miasta obniżenie czynszu na działalność kulturalną, ale korzystna sytuacja nie potrwała długo. Joanna i Piotr od początku koszty prowadzenia galerii pokrywają z własnej kieszeni. Nie sprzedają prac, wpływy z biletów oddają artystom. Kiedy podwyżka czynszu wypchnęła ich z Piotrkowskiej, nie przestali działać, ale przez kilka lat tułali się po mieście. Dwa lata temu znaleźli obecną przestrzeń – taką, której nie chciał żaden biznes.
Słyszę, że miasto naprawdę się zmienia, dużo się remontuje, odświeża kamienice, przesuwa zasoby z miejsca na miejsce – ale nie dość szybko, a zmiany są niewystarczające. Rewitalizacje nie są nastawione na wspieranie kultury, tylko przedsiębiorców. Kulturę niezależną finansuje się z dochodów własnych, zrzutek i okazjonalnych grantów.
Granty? Owszem, istnieje miejski konkurs na projekty artystyczne zatytułowany „Łódź pełna kultury”. Niełatwy, bo urząd miasta wymaga wkładu własnego i restrykcyjnie określa reguły finansowania. W ostatniej edycji na 128 złożonych projektów dofinansowanie dostało 17. To nawet nie 15%. Konkurencja o zasoby jest ostra.
Pracownia Portretu była pierwsza pod kreską. Katarzyna Adamczewska i Maciej Łuczak prowadzą ją od jedenastu lat. Na początku galeria mieściła się w po-robotniczym mieszkaniu na Księżym Młynie. To zabytkowe osiedle przy ogromnej fabryce przerobionej na lofty. Przeprowadzono tutaj rewitalizację, więc teraz galeria mieści się w serii schowków przerobionych na profesjonalną przestrzeń wystawienniczą. Maciej i Katarzyna mówią, że mimo remontów lokal wciąż funkcjonuje jako zbiornik energii.
Miasto skupia się na importowanych, głośnych festiwalach, a praktycznie przestało wspierać lokalnych twórców i twórczynie, lokalne działania kulturotwórcze. Budżety konkursów grantowych są niskie, a zasady nieprzejrzyste i sformułowane w taki sposób, że premiują duże organizacje i duże wydarzenia.
Nie jest dla mnie jasny związek między nazwą a profilem galerii. Maciej jest z wykształcenia malarzem i malował portrety na zamówienie, ale Pracownia Portretu wcale ich nie pokazywała. Na początku prezentowali przede wszystkim prace przestrzenne w ramach międzynarodowej i towarzyskiej wymiany z Holandią. Malarstwo pojawiło się na ścianach dopiero w tym roku. Portret można zamówić, ale to działalność poboczna. Jej ślad został w nazwie.
Lokal Pracowni Portretu wynajmowany jest z miejskiej puli pracowni twórczych (ten fakt także wyjaśnia nazwę). Znaleźć pracownię z dobrym czynszem nie jest łatwo, choć miasto oferuje kilka lokali w stanie surowym i w zabytkowych budynkach. Remont takiego miejsca trzeba uzgodnić z konserwatorem, a to przepis na koszty i kłopoty. Z drugiej strony, aktywistom udało się wywalczyć, by pracownie mogły wynajmować osoby bez dyplomu ukończenia uczelni artystycznej. To poszerza pulę osób, które mogą skorzystać z oferty. Działa również w Łodzi program „Lokale dla kreatywnych”, ale chodzi tu o tzw. gospodarkę kreatywną i galerie konkurują w licytacjach z punktami usługowymi. To kolejny program wsparcia biznesów, a nie inicjatyw kulturalnych.
Choć w centrum Łodzi w wielu miejscach przydałaby się interwencja miasta, obszarowa rewitalizacja, remont i sprzątanie, to dla osób prowadzących galerie rzecz nie jest wcale jednoznaczna. Kiedy w pierwszym lokalu galerii WY miasto zamontowało kaloryfery, Joanna i Piotr musieli się z niego wyprowadzić, bo przy okazji solidnie podgrzano czynsz. Galeria Wschodnia jest od czterech dekad w tym samym miejscu, bo w kamienicy Wschodnia 29 nie udało się przeprowadzić rewitalizacji i nie podniesiono czynszu. Ogrzewanie zapewnia stary piec kaflowy i ludzie, którzy przychodzą pogadać albo obejrzeć prace.
Kuba Szkudlarek i Zbyszek Olszyna dogrzewają S35 farelkami (więc mają niski czynsz). Wynajmują na pracownie duże mieszkanie przy ulicy Sienkiewicza 35 – stąd nazwa. To centrum miasta, kawałek od dworca. Pokój przechodni się marnował, więc w zeszłym roku postanowili uruchomić w nim przestrzeń wystawienniczą. Siedzenie w pracowni może człowieka znużyć. „Założyliśmy galerię, bo czuliśmy, że jest zapotrzebowanie na takie miejsce. Chcieliśmy mieć wokół siebie więcej ludzi”. Stąd program galerii to seria spotkań. Jedynym kryterium doboru artystów i artystek jest zgodność z estetyką, którą preferują Kuba i Zbyszek, a ich ulubione media to fotografia i malarstwo. Nie mają programu, mają intuicję.
Po półtora roku działalności mają zapełniony kalendarz na następne dwanaście miesięcy. Niestety, budżet ogranicza rozwój S35: „Nikt nie każe wokaliście czy aktorowi pracować za darmo, dlaczego artysta wizualny miałby to robić?”, mówi Zbyszek. Chcieliby płacić honoraria i organizować transport dla twórców spoza miasta. Do tego potrzebne są pieniądze, przydałby się grant miejski, więc założyli stowarzyszenie do jego obsługi.
1 700 000 złotych przeznaczane na program grantów „Łódź pełna kultury” to połowa tego, ile miasto wydaje na bezpłatną gazetkę „Łódź.pl”, która informuje o remontach dróg. Przy tak niewielkiej liczbie nagradzanych wniosków traci na znaczeniu merytoryka, a zyskuje przypadek, gusta pracowników i pracownic Wydziału Kultury. Joanna opowiada, że kiedyś pracowała tam osoba, która chodziła na wydarzenia w galeriach niezależnych, ale zmieniła pracę. Teraz nikt z urzędu nie przychodzi, więc żadna galeria nie dostaje pieniędzy.
Spora grupa osób chciałaby, żeby było inaczej.
Pozytywne public relations
Przed ostatnimi wyborami samorządowymi Marcin Polak zainicjował powstanie „krytycznego listu reprezentantów środowiska kulturalnego do prezydent miasta”. Pięćdziesiąt osób zasłużonych dla kultury podpisało się pod treścią: niezależni twórcy i twórczynie, wykładowcy, organizatorki wydarzeń. List rozwijał tezy z przygotowanego pięć lat wcześniej Manifestu Wolnej Kultury Łodzi. Podejrzewam, że część zastrzeżeń znaleźć można w jeszcze wcześniejszych inicjatywach (np. Łódzkim Regionalnym Kongresie Kultury z 2011), ale dla spokoju ducha nie sprawdzałem.
Jaki jest problem? Otóż miasto skupia się na importowanych, głośnych festiwalach, a praktycznie przestało wspierać lokalnych twórców i twórczynie, lokalne działania kulturotwórcze. Budżety konkursów grantowych są niskie, a zasady nieprzejrzyste i sformułowane w taki sposób, że premiują duże organizacje i duże wydarzenia. Podobnie niejasne są kryteria konkursów na dyrektorów i dyrektorski miejskich instytucji kultury. W mieście public relations dominują nad kulturą i dialogiem. Nie tak powinno być.
Marcin Polak opowiada, że niektórzy sygnatariusze dostawali następnie telefony od urzędników: „Dlaczego tak poważnie? Jest nam przykro”. Sugerowano wycofywanie podpisów, grożono zawieszeniem współpracy. Dlatego zwracał się o wsparcie do osób, które o sympatię urzędu miasta nie muszą zabiegać. O to właśnie chodzi w prymacie public relations nad dialogiem: krytyka robi miastu złą opinię, więc proszę nie krytykować. Miasto ma mieć pozytywny wizerunek. Gazetka „Łódź.pl” powstała, by nie musiało się liczyć z opinią niezależnych mediów. Podobno spore fundusze włożono również w media społecznościowe. Lepiej zainwestować we własne kanały komunikacji, niż liczyć się z innymi.
Niestety, wspieranie kultury przez Łódź zawsze odbywa się pod presją, zawsze trzeba walczyć o zmiany. Władza znacznie chętniej wspiera popularne, masowe imprezy, które przynoszą wyborczy splendor. Tymczasem budżet jednego tylko festiwalu typu Audioriver pozwoliłby niezależnym inicjatywom działać przez lata.
Wpłynęło to na zmianę programu „Miej Miejsce”. To internetowe czasopismo aktywne od 2013 roku. Marcin założył je, aby informować o działaniach własnych i zaprzyjaźnionych w Łodzi. Nazwę zapożyczyło od serii akcji organizowanych przez Polaka i Łukasza Ogórka, które łączyły artystyczną pomysłowość z krytyką zaniedbania przestrzeni miejskiej. Polak mówi, że zadaniem „Miej Miejsce” jest stanowić przeciwwagę dla warszawocentrycznych mediów, dawać przestrzeń do mówienia o tym, co dzieje się w Łodzi i szerzej – poza stolicą. Na początku funkcjonowało też jako kanał krytyki polityki miasta, na jego łamach debatowano o przyszłości Łodzi, proponowano kierunki rozwoju. Teraz, kiedy miejskie public relations wypełniły przestrzeń komunikacyjną, czasopismo skupia się na kulturze. Redaktor naczelny zaplanował sobie urlop od aktywizmu miejskiego, ale nie może w nim wytrwać.
Urząd miasta zorganizował spotkanie w odpowiedzi na list otwarty. Na pamiątkowym zdjęciu ostrożnie uśmiecha się prezydent i wiceprezydent, przewodniczący rady miejskiej oraz dziewięcioro przedstawicieli i przedstawicielek miejskiej kultury. „Spotkanie służyło wysłuchaniu obu stron”, ale choć nie wynikły z niego wiążące decyzje, to rozpoczęło proces, który ma doprowadzić do zmian w konkursach grantowych i innych elementach miejskiej polityki kulturalnej. Coś zaczyna zmieniać. Polak jest zadowolony: „Cieszę się, że udało nam się w końcu porozmawiać i przedstawić stan łódzkiej kultury z naszej perspektywy”.
Presja ma sens, przekonuje. To dzięki jego inicjatywie oraz współpracy z Tomaszem Załuskim i grupą roboczą artystów i artystek dziesięć lat temu miasto rozpoczęło program stypendiów artystycznych. W zeszłym roku dostało je 12 osób. Nie jest to dużo, ale więcej niż zero. Niestety, wspieranie kultury przez Łódź zawsze odbywa się pod presją, zawsze trzeba walczyć o zmiany. Władza znacznie chętniej wspiera popularne, masowe imprezy, które przynoszą wyborczy splendor. Tymczasem budżet jednego tylko festiwalu typu Audioriver pozwoliłby niezależnym inicjatywom działać przez lata. Zresztą – wedle pierwotnego pomysłu festiwal miał odbyć się w zabytkowym Parku na Zdrowiu i jedynie presja aktywistek zmusiła miasto do przeniesienia go.
Według raportu przygotowanego przez fundację Think Łódź co trzecia osoba w wieku 18–24 lat planuje opuścić miasto. Miasto znajduje się na dole rankingu preferowanych miejsc do życia w Polsce. Jest dużo do zrobienia.
Prezydent Zdanowska rządzi Łodzią od 2010 roku i dobrze wie, jak prowadzić wyborcze kalkulacje. Katarzyna i Maciej z Pracowni Portretu przyznają, że publiczność sztuki współczesnej nie jest wielka. Łódź to sześciusettysięczne miasto, a mówimy pewnie o 0,1% populacji, sześciuset osobach. To za mało, żeby zbudować stabilną scenę, żeby było dla kogo otwierać galerie w dni robocze. Żeby było na kim opierać program rozwoju miasta i utrzymywania władzy.
Maciej Domarecki z galerii AOKZ – nie tylko zresztą on, wszystkie osoby, z którymi rozmawiam – mówi, że obecna polityka to dla Łodzi droga donikąd. Nie da się zbudować żywego miasta na okazjonalnych imprezach. „Na festiwale ludzie przyjdą poskakać jednego dnia i nie przyjdą więcej”, kontynuuje. „Potrzeba miejsc, gdzie rzeczy dzieją się regularnie”. Chciałby, żeby ludzie zrozumieli, że sztuka to nie tylko element dekoracyjny albo coś, co wymaga wiedzy i przygotowania, ale element codzienności, temat do rozmowy. Dlatego też w AOKZ ważna jest dialog i edukacja, przełamanie stereotypów dotyczących niedostępności sztuki współczesnej. „Dajemy naszym gościom więcej opcji na ogarnięcie i odczucie tej sztuki. Prowadzimy edukację w czasie wernisaży, w czasie oprowadzania”. Mówi, że potrzeba miejsc, które wyprowadzałoby sztukę poza środowisko artystyczne.
Na pewno potrzeba też więcej takich osób jak Marcin Polak, którzy regularnie przekraczają granice środowisk. Kolegom z Bałut przedstawia się jako fotograf, bo łatwo zrozumieć, o co chodzi. Ale jest też artystą, społecznikiem, wydawcą, organizatorem, redaktorem i kuratorem. Galeria Czynna, którą współprowadzi z Łukaszem Ogórkiem i Tomaszem Załuskim, uniknęła problemów z ogrzewaniem w prosty sposób: nie ma stałej siedziby. Więcej: w czasie ostatniego festiwalu Łódź Wielu Kultur oddała własny budżet Ignorantce i Łódzkiemu Szlakowi Kobiet. Choć na stronie galerii widnieje deklaracja, że „Galeria Czynna narodziła się z wkurwu”, to obecnie panują w niej bardziej pozytywne emocje. „Ze wspierania młodych artystów można mieć równie dużo satysfakcji, co z własnych wystaw”, mówi Polak. W naszej rozmowie dominują tematy miejskie, o swojej działalności nie mówi wiele.
Adam opowiada o losach galerii Manhattan, która powstała jeszcze w 1991 roku. Po kłopotach ze spółdzielnią bloku, w którym się mieściła (charakterystyczne wieżowce zwane Manhattanem widać ze skrzyżowania Piotrkowskiej i Piłsudskiego) galeria znalazła się pod opieką miasta. Gdzie jest teraz galeria Manhattan? Nie ma jej.
Czy „list reprezentantów kultury” na coś wpłynie?
W październiku dyrektorem Wydziału Kultury został Michał Bieżyński, człowiek od lat działający w przestrzeni Łodzi jako inicjator i organizator. Zapowiada, że dojdzie do zmian: „Chcę znacząco rozwinąć formy współpracy urzędu z osobami, które na co dzień tworzą łódzką kulturę”. W tej kadencji sztuka ma być traktowana „z należną jej czułością i troską”, mówił dla „Dziennika Łódzkiego”. Czy to efekt oddolnej presji czy – nareszcie – transparentnego konkursu? Dowiemy się wkrótce.
Tymczasem według raportu przygotowanego przez fundację Think Łódź co trzecia osoba w wieku 18–24 lat planuje opuścić miasto. Miasto znajduje się na dole rankingu preferowanych miejsc do życia w Polsce. Jest dużo do zrobienia.
Siła niezależności
Przyszłość nie wygląda wesoło, ale to nie znaczy, że jest najgorzej. Wiele miast może pozazdrościć łódzkiej scenie wytrwałości. Galeria Wschodnia to jedyne miejsce w Łodzi, w którym byłem, a które powstało jeszcze w XX wieku. Powstało w latach 80. jako artystyczny skłot, doczekało się obszernej monografii autorstwa Załuskiego i Daniela Muzyczuka, obecnego p.o. dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi, i właśnie obchodzi czterdziestolecie. Program galerii jest spontaniczny, zależny od tego, co się nadarzy. „Planujemy różne działania, ale wpadają inne sytuacje, pojawiają się propozycje i tak dalej”, tłumaczy Adam Klimczak. Wschodnia od początku finansowana jest ze zrzutek, z finansów prowadzących ją, ze wsparcia przyjaciół, z okazjonalnych grantów ogarnianych przez fundację In Search Of, dzięki współpracy z większymi instytucjami, festiwalami, akademią. Taki patchwork finansowania, choć bywa wyczerpujący, pozwala Wschodniej zachować programową autonomię. „Na spontanie od czterdziestu lat”.
Najważniejsze miejsce w Galerii Wschodniej to stojący w niej od samego początku kuchenny stół, przy którym siedzimy. „Funkcja integrująca środowisko jest najistotniejsza. Sztuka jest tym elementem, dla którego ludzie przychodzą, żeby porozmawiać”.
Trzeba dodać, że lokal jest ogrzewany piecem kaflowym, stąd czynsz jest stosunkowo niski, jak na ścisłe centrum miasta. Ulica Wschodnia została włączona do programu rewitalizacji, ale prawne komplikacje sprawiły, że kamienica nie została nią dotknięta. Przy Wschodniej niektóre budynki wyglądają dobrze, ale inne grożą zawaleniem. W zasadzie wygląda tak całe centrum Łodzi.
Wszyscy moi rozmówcy zgadzają się, że lokalna tradycja i lokalne inicjatywy nie są dla władz priorytetem. Wbrew tradycji, bo przecież pierwsza wystawa grupy „a.r.” odbyła się w ratuszu.
Adam Klimczak mówi o rewitalizacji jako zagrożeniu raczej niż szansie: ludzie opuszczają swoje mieszkania na czas remontu, ale wielu nie wraca, bo nie stać ich dłużej na życie w tym miejscu. Mówi, że sąsiedzi zablokowali remont kamienicy, bo „choć kochają swoje miasto, to nie są naiwni”. Na wystawie z okazji czterdziestolecia widzimy dokumentację lokali, które istniały w budynku od 1984 roku: sklepy zoologiczne i mięsne, zakłady krawiectwa, sklepy spożywcze, punkty ksero. Przetrwała tylko galeria.
Adam opowiada o losach galerii Manhattan, która powstała jeszcze w 1991 roku. Po kłopotach ze spółdzielnią bloku, w którym się mieściła (charakterystyczne wieżowce zwane Manhattanem widać ze skrzyżowania Piotrkowskiej i Piłsudskiego) galeria znalazła się pod opieką miasta. Gdzie jest teraz galeria Manhattan? Nie ma jej.
A Wschodnia jest.
Są też inni. Piotr Pasiewicz założył ArtHub cztery lata temu w lokalu po zamykanej kwiaciarni. Spontanicznie postanowił przejąć miejsce. Poprosił o wsparcie znajomych artystów, sprzedał trochę rzeczy i założył nowe miejsce spotkań. „Nie chcę tego nazywać galerią. Mam wrażenie, że galeria jest przedsiębiorstwem, tworzy specyficzną relację między artystą a galernikiem. A tutaj sytuacja jest otwarta”. Jego motywacją było stworzenie miejsca do spotkań.
ArtHub mieści się na targowisku na Teofilowie, dobry kawałek na północ od centrum miasta. Piotr przekonuje, że nie jest to duży problem, choć spotykamy się w jego pracowni, nieco bliżej. Mówi, że kiedy na wernisażu w dawnej kwiaciarni pojawiła się setka osób, poczuł, że jego działania mają sens. Czasem zaglądają też zaprzyjaźnieni sprzedawcy i klienci z rynku, ale raczej nie na wernisaże. „Są onieśmieleni”. Dlatego przygotowuje materiały i pracuje nad komunikacją, by ułatwić zrozumienie prezentowanych prac. Czynsz opłaca, rzecz jasna, z własnej działalności artystycznej. Prace sprzedaje tylko okazjonalnie. Kieruje się intuicją i cieszy, kiedy osoby, które prezentował, wystawiają dalej i wyżej. „To budujące, że odciskają się w przestrzeni sztuki”.
Łódź to specyficzna przestrzeń sztuki. Adam opowiada, że Galeria Wschodnia stanowi bezpośrednią – nigdy nie przerwaną – kontynuację awangardy lat 70. i 80. A tamta awangarda kontynuowała dzieła i pomysły swoich poprzedników. Istnieje w Łodzi tradycja myślenia o sztuce jako o praktyce instytucjonalnej, a nie tylko plastycznej. To tutaj Władysław Strzemiński założył pierwsze w Polsce muzeum sztuki nowoczesnej. Nie jest przypadkiem, że większość galerii, z którymi rozmawiam, są prowadzone przez artystów i artystki.
Wszyscy moi rozmówcy zgadzają się, że lokalna tradycja i lokalne inicjatywy nie są dla władz priorytetem. Wbrew tradycji, bo przecież pierwsza wystawa grupy „a.r.” odbyła się w ratuszu. Awangarda i neoawangarda, rewolucja 1905 roku, łódzka szkoła plakatu – jeśli ktoś pamięta o tych fenomenach, to dzięki grupkom zapaleńców, którym chce się je wyciągać z archiwów, edukować, nagłaśniać własnym sumptem. „Można dojść do wniosku, że często to my sponsorujemy kulturę w Łodzi. A to nie powinno tak wyglądać. Nie użyłbym sformułowania, że dopłacam do tego interesu, bo to nie jest żaden interes”, podsumowuje Marcin Polak. Zdaniem Adama Klimczaka „miasto nie dorasta do własnego poziomu”.
Układ ściśnięty
Wielką nieobecną tej opowieści jest łódzka Akademia Sztuk Pięknych. Szukałem w Łodzi inicjatyw studenckich i absolwenckich, efemerycznych i bardziej zorganizowanych, kolektywów i galerii w piwnicach, jakie znam i cenię w Warszawie. Nie znalazłem.
Z tego, co słyszę, studenci i studentki nie pojawiają się na wydarzeniach, nie odwiedzają galerii. Czasem wpadają wykładowcy i wykładowczynie, pojedyncze osoby podejmują poważniejsze współprace, wystawiają, przychodzą ze studentami. Galeria Wschodnia organizuje czasem wystawy studenckie, bo Adam Klimczak ma wielu kolegów wśród kadry. Do pracowni Zbyszka Olszyny przyjechał Igor Przybylski ze swoimi podopiecznymi z warszawskiej ASP, a osoby z akademii lokalnej – dopiero niedawno.
Katarzyna Adamczewska twierdzi, że absolwenci i absolwentki Akademii nie wiedzą, jak wygląda współczesne życie artystyczne, nie wiedzą, że sztuka nie broni się sama, że potrzebny jest networking. Potrzebna jest umiejętność komunikacji, dodaje Maciej Domarecki, umiejętność solidnej współpracy. Opowiada mi o młodych artystach zaskoczonych, że istnieje terminarz, że trzeba umieć opowiadać o pracach, wyceniać je, szukać swojej publiczności. Podobno szkoła filmowa działa na tym polu znacznie lepiej.
Być może jest to skutkiem bliskiego związania ASP z instytucjami miejskimi. Miejskie galerie, takie jak Ośrodek Propagandy Sztuki, wystawiają kadrę akademicką i zaprzyjaźnionych artystów. Osoby pracujące na uczelni rozliczane są z działalności artystycznej, więc instytucje zapewniają im nabicie punktów. Eksperyment i szukanie publiczności nie są wymagane. To na pewno nie motywuje studentów do własnych działań.
Co więcej, Muzeum Sztuki w Łodzi pod kierownictwem Andrzeja Biernackiego również skupiało się na promocji lokalnych, akademickich artystów. Zresztą monumentalne MSŁ, o zasobach i zasięgach wielokrotnie większych niż omawiane tu inicjatywy, może nawet zagłuszać twórczość łódzkiego środowiska. Ludzie przyjeżdżają do Muzeum Sztuki, a nie wiedzą, że galerii jest o wiele więcej. A wystarczy przejść dwie kamienice dalej, żeby trafić do WY.
Wielką nieobecną tej opowieści jest łódzka Akademia Sztuk Pięknych. Szukałem w Łodzi inicjatyw studenckich i absolwenckich, efemerycznych i bardziej zorganizowanych, kolektywów i galerii w piwnicach, jakie znam i cenię w Warszawie. Nie znalazłem.
„Układ jest ściśnięty”, mówi Piotr Pasiewicz.
Łodzi na pewno nie pomaga bliskość Warszawy, gdzie cyrkulacja artystyczna jest znakomicie większa, a stawki w grze wyższe. Zresztą Warszawa nie pomaga całej reszcie kraju, bo centralizuje ludzi i zasoby. Lokalna specyfika ma znaczenie, owszem, jeśli da się ją wycenić i dobrze sprzedać w stolicy.
S35 zorganizuje w tym roku drugi raz wystawę Wszystko na sprzedaż. 15%, które Zbyszek i Kuba pobierają od sprzedaży prac, ma iść na utrzymanie galerii. W zeszłym roku tak właśnie się udało. Kwoty nie są duże, więc można dogrzać lokal i kupić wino na wernisaże, ale już nie opłacić transportu i honorariów. Niemniej sprawa jest rozwojowa. Zbyszek mówi, że nie zna środowiska kolekcjonerów sztuki, ma tylko znajomych, którzy czasem kupują prace. „Ale stajemy się rozpoznawalni, więc może się to zmieni”.
Pracownia Portretu posiada „wystawę stałą”, czyli prace pozostawione w komis przez wystawiających artystów i artystki. Są prezentowane online i w przedwiośniu – między ogłoszeniem a rozstrzygnięciem konkursów – na ścianach galerii. Ich sprzedaż nie ma wielkiego znaczenia dla działania inicjatywy. Niemniej kiedy w Łodzi rozkręci się prawdziwy rynek sztuki, Katarzyna i Maciej będą gotowi.
Galeria AOKZ działa na innym poziomie finansowym niż pozostałe omawiane inicjatywy. Lokal mieści się na niedawno zrewitalizowanej ulicy Włókienniczej. W tym przypadku rewitalizacja nie była zagrożeniem, tylko szansą. Maciej Domaracki i Grzegorz Jarosz bez narzekania opłacają kilkunastotysięczny czynsz i materiały promocyjne w wysokonakładowych tygodnikach. Są przedsiębiorcami i odnoszą sukcesy w swoich branżach. Galeria powstała w kwietniu zeszłego roku i od tego czasu regularnie organizuje wystawy: rozpoczęli od pokazania wyboru ze swoich prywatnych kolekcji. Kiedy ich odwiedzam, kończy się wystawa starych znajomych z Nagrobków.
Dla osób, z którymi rozmawiam, Łódź jest po prostu inspirująca. Nikt nie planuje wyjechać. Planują raczej kolejne działania, zastanawiają się, jak się dalej rozkręcić, co jeszcze zrobić. Historia trwa. I nawet jeśli miejscami wygląda jakby II wojna światowa skończyła się wczoraj (chodź Łódź przetrwała przecież niezniszczona), to jest przy tym ogromnie autentyczna.
AOKZ to skrót od „Art Okiełznanie”, bo obaj galernicy czują się przez sztukę opętani. Maciej mówi o misji: „Nie mamy presji, żeby obrazy się sprzedawały”. Nie miał także wątpliwości, że nazwę AOKZ trzeba zapisać najbardziej łódzkim alfabetem: alfabetem Strzemińskiego. Obaj z Grzegorzem zawdzięczają Łodzi wiele i chcieli się odwdzięczyć, ale nie ma złudzeń. „Jeśli ktoś nastawia się na komercyjne funkcjonowanie »w kwotach zauważalnych«, to musi funkcjonować na rynku warszawskim”.
Łódź to miasto dla ludzi z pasją. Kapitał jest gdzie indziej.
Łódź to energia
W rozmowach z osobami prowadzącymi galerie krytyka miasta powracała, nie dało się jej uniknąć. Nie spotkałem osoby zadowolonej z tego, jak Hanna Zdanowska zarządza łódzką kulturą. Ale robi to – czy też nie robi – od czternastu lat, więc jest skuteczna. Zostawmy to. Kultura niezależna ma to do siebie, że jest niezależna zarówno od kaprysów władzy, jak i jej wsparcia. Sztuka to więcej niż opłacanie czynszu.
Dla osób, z którymi rozmawiam, Łódź jest po prostu inspirująca. Nikt nie planuje wyjechać. Planują raczej kolejne działania, zastanawiają się, jak się dalej rozkręcić, co jeszcze zrobić. Historia trwa. I nawet jeśli miejscami wygląda jakby II wojna światowa skończyła się wczoraj (chodź Łódź przetrwała przecież niezniszczona), to jest przy tym ogromnie autentyczna.
Zbyszek Olszyna z S35 nie ma wątpliwości, że warto prowadzić galerię w Łodzi: „Jeśli ktoś czuje potrzebę założenia takiego miejsca, to niech robi, bo nie jest to trudne. Na pewno znajdzie się i publiczność, i artyści, którzy chcą pokazywać. Brakuje galerii i przydałoby się jeszcze kilka”. Powodzenia!
Ale jeśli już mamy galerię, to wróćmy do początkowego pytania: Jak odnieść sukces w Łodzi? Najlepiej zapytać o to weterana, czyli Adama Klimczaka z Galerii Wschodniej. „Sukcesem jest, że przetrwaliśmy czterdzieści lat. Bywało cholernie trudno. Ale pomagała świadomość, że mamy za sobą tradycje, a dzięki niej mamy potencjalną siłę. I mimo ograniczonej liczby miejsc i ludzi, ruch środowiska istnieje”. Dla Piotra Pasiewicza sukcesem będzie przetrwanie trzydziestu lat. „Mamy tu mnóstwo aktywnych i chętnych ludzi, którzy gubią się w codzienności, w próbach przetrwania”. Miasto powinno wspierać infrastrukturę kulturalną.
Grzegorz Jarosz z AOKZ dopowiada, że sama Łódź to za mało. Trzeba sięgać dalej, inspirować się rzeczami spoza miasta. „Na samej łódzkości nie zajechalibyśmy daleko”. Sztuka nie powinna być łódzka – jak to się czasem w Łodzi zdarza – ale być sztuką po prostu, ogólnopolską, aktualną, współczesną i tak dalej. Ściśnięty układ trzeba poluzować.
Łódź mogłaby podźwignąć się o własnych siłach. Do tego jednak niezbędne byłoby wspieranie oddolnych inicjatyw. Marcin Polak dostarcza listę pomysłów: od preferencyjnych czynszów, przez wspieranie programów współpracy między organizacjami, po czerpanie z lokalnych tradycji awangardy i rewolucji. Galerie potrzebują stałych i przewidywalnych systemów wsparcia kultury, a nie doraźnego łatania dziur w budżecie konkursami.
Jak odnieść sukces w Łodzi? Sukcesem jest samo przetrwanie. Ale to nie jest wcale łódzka specyfika, to specyfika sztuki po prostu.
Dziękuję osobom, które opowiedziały mi o Łodzi i swoich działaniach:
Joannie Szumacher i Piotrowi Strzemiecznemu (Galeria WY), Marcinowi Polakowi (Galeria Czynna, Miej Miejsce), Katarzynie Adamczewskiej i Maciejowi Łuczakowi (Pracownia Portretu), Maciejowi Domareckiemu i Grzegorzowi Jaroszowi (AOKZ), Piotrowi Pasiewiczowi (ArtHub) oraz Adamowi Klimczakowi (Galeria Wschodnia).
Piotr Puldzian Płucienniczak – artysta i socjolog. Pracuje na Wydziale Badań Artystycznych ASP w Warszawie i prowadzi wydawnictwo Dar Dobryszyc. Strona autorska: https://puldzian.net
Więcej