Iwo Zmyślony o krytyce Karoliny Plinty i odpowiedź redakcji
Iwo Zmyślony: Dyndające penisy Karoliny Plinty
„Ty głąbie chodź na ring, to cię wypunktuję. Ali Pogoń”. Albo: „Ma pan 48 lat. Czas chyba zmądrzeć. 19-latek” – takie to kwiatki pod adresem Władysława Hasiora cytuje Zbigniew Libera w katalogu do niedawnej wystawy we wrocławskim BWA. Przypomniały mi się opinie na temat malarstwa Kantora, które wyszperałem przy jakiejś kwerendzie: „Oglądając wystawę zrozumiałem ludzi zachwycających się landszaftami z łabędziem. H. Dudzik”; „Straszna szkoda, że w polskim kodeksie karnym nie istnieje paragraf zakazujący takich rzeczy. L. P. Wyczyński, UJ, Kraków”; „Kozy paść, a nie malować. Uczennica klasy I a w Tomaszowie”; „Pod każdym obrazem powinieneś zaznaczyć, ile litrów czystej wyborowej wychlałeś [Podpis nieczytelny]”.
Dlaczego cytuję te brednie? Ponieważ to na ten poziom sprowadza dziś krytykę Karolina Plinta. Naprawdę, niewiele brakuje: „Drogi Janeczku, zamiast wgapiać się w ekran komputera, może lepiej byłoby trochę pomyśleć nad własną sztuką? Ta bowiem jest dla mnie lekko głupawa. […] Zamojskiego interesuje przede wszystkim człowiek – a konkretnie mężczyzna – trawiony przez raczej fizyczne namiętności. Jest to postać tragikomiczna, na rysunkach zaopatrzona w psią mordę i z dyndającym do kolan penisem. […] Na jednym z rysunków trzyma w dłoni czaszkę – a więc jest także Hamletem. Ciągle jednak zerka z czułością na swój członek, szukając w nim odpowiedzi na dręczące go pytania”. To, co pisze Plinta, nie tylko jest głupawe i obleśnie śmieszne. To także głos ignorancji, która uwierzyła, że jej wszystko wolno. Plinta nie rozumie sztuki, którą krytykuje, choć jej się wydaje inaczej. To się nazywa mieć tupet.
Inni nazywają to „wyrazistością”. Ci próbują tłumaczyć Karolinę Plintę – „daj spokój, to inteligentna dziewczyna, jej przecież o coś chodzi”. Więc ja się pytam – o co? Czemu to ma służyć? O jaką sztukę walczy Karolina Plinta? Bardzo chciałbym zrozumieć. W odpowiedzi na (niezbyt szczęśliwy) list Honzy Zamojskiego, sama próbuje tłumaczyć to w sposób następujący: „w swoim tekście wysuwam tezę, że wykorzystuje Pan różne modne motywy (rap, ryby, litery, seks) w sposób bardzo powierzchowny i banalny. Piszę także, że stara się Pan pozować na trikstera”.
Wbrew temu, co uważa Plinta, nie jest to żadna teza. To za mądre słowo. Tezy wyprowadza się bowiem z określonych przesłanek, które – jeżeli nie są oczywiste dla każdego – wypada co najmniej wymienić, a następnie dowodzi się ich prawdziwości, wykazując związki między jednym a drugim. Dopiero wtedy jest z czym dyskutować. Tymczasem jedyną przesłanką, na której Plinta opiera swą opinię, jest kwaśny smak w ustach, jedynym zaś argumentem dyndające penisy i sraczkowate kolory. Mamy więc klasyczny przypadek błędnego koła: sztuka Zamojskiego jest śmieszna i łatwa, ponieważ jest głupawa. Dlaczego jest głupawa? Ponieważ jest łatwa i śmieszna.
Poziomu Karoliny Plinty można też bronić inaczej – że „Sztuka na gorąco” to tylko taka stylówa, „teren autonomiczny”. Czyli że vice-naczelna „Szumu” nie mówi głosem redakcji, tylko głosem własnym, na własnym terytorium. Tym razem postanowiła użyć inteligencji, by zdemaskować pozera – uzmysłowić nam wszystkim, że recepcja prac Honzy to czysty lukier i bezmyślne powtarzanie przez krytykę jego autorefleksji. Jeżeli zaś chodzi o flejmy, jakie wzbudził jej paszkwil, to dowodzą one jedynie towarzyskiej pozycji artysty.
Więc to jest meritum, o które chodzi Plincie – ona tak naprawdę staje po stronie sztuki wymagającej, intelektualnej, której trzeba bronić przed błazeństwami Honzy. „A hoj baco jak tam? – A hoj ci do tego?” – ujmując rzecz w stylówie Karoliny Plinty. W końcu rap, ryby, seks i litery należy w życiu traktować z jednakową powagą. Lecz ostrze jej krytyki idzie dużo głębiej – jest kijem wetkniętym w szprychy potężnego układu. Prawdziwym zagrożeniem (dla Sztuki) nie jest bowiem sam Honza, ale bezkarna (dotąd) rzesza jego pochlebców. To oni w zakulisowych gierkach (korzystając z nieuwagi Karoliny Plinty) pokrętnie wylansowali kumpla na pierwszego trikstera-trefnisia polskiego artworldu. Druga nagroda Spojrzeń, nominacja do Paszportu Polityki, współpraca z Nero Magazine i Grażyną Kulczyk, wystawy na Foksal, w Zachęcie i w nowojorskiej Andrew Kreps Gallery – wszystko to tylko lans, piwo, lukier, penisy i knedliczki.
Podobne wytłumaczenia można by mnożyć i mnożyć – są tacy, co tak robią. Lecz ja ich nie kupuję. Dla mnie tekst Karoliny Plinty nie ma ukrytych znaczeń ani głębszych funkcji. Nie chodzi w nim o obronę zagrożonych wartości, ani o dekonstrukcję pola władzy czy odzyskiwanie dyskursu dla wykluczonych mniejszości. To zwykły popis pogardliwej drwiny, którym upaja się młoda krytyczka, bo doskonale czuje, że to się świetnie sprzeda. Chodzi o rozrywkę. Po prostu i nic poza tym. Jednych szlag trafia, inni się weselą – grunt, że klikalność na stronach „Szumu” wzrasta. Redakcja zaciera ręce, fejsbuk się gotuje.
Nie chcę tutaj bronić wystawy w Zachęcie, która faktycznie jest słaba. Jest ona jednak słaba z zupełnie innych powodów, niż te podawane przez Plintę. Zamojski z Maciejukiem niezbyt pomysłowo rozegrali przestrzeń, a zaaranżowane przez nich konstelacje są zbyt jednorodne i zbyt hermetyczne. To jednak na tym poziomie – formalno-materialnych kontrastów oraz relacji przestrzennych dzieje się tutaj najwięcej. A tego Plinta kompletnie nie dostrzegła. Dlatego ja uważam, że ona tej wystawy zwyczajnie nie zrozumiała. Wbrew temu, co sama pisze, sztuka Zamojskiego była dla niej za trudna. Dla niej to tylko penisy i śmieszne buźki – to, co się kojarzy najprościej i najbanalniej. Zapętlona we własnym, subiektywnym odczuciu, stworzyła więc sobie Janeczka, którego jej łatwo wyśmiać. Tym samym, oprócz błędnego koła, funduje nam również studium przemocy epistemicznej – stygmatyzację „Innego” i wytykanie palcami.
To tutaj pojawia się mój zarzut wobec Karoliny Plinty – pisząc o wystawie artysty, którego nie rozumie, powinna zachować szacunek dla jego pracy (niemodne słowo: pokora) – zadać sobie fatygę i sprawdzić o co chodzi, unikać prostych skojarzeń i pospiesznych opinii. To na tym polega krytyka – trzeba być krytycznym, czyli myśleć ostrożnie. Skoro już się zajęła wystawą Zamojskiego, powinna była zapytać w jaki sposób wychodzi on z pola designu i jak pracuje z mediami (np. stal vs grafit, miedź, sklejka, fotografia); po co przekształca w przestrzeni formy grafiki i typografii; jaką funkcję pełni w tym czeski humor i wątki biograficzne. Dotyczy to przede wszystkim tych chłopięcych fantazji, które Honza splata z konstrukcyjną geometrią – to powinno Plintę co najmniej zaintrygować. Nie musi tego lubić, ale musi rozumieć. Inaczej mamy poziom krytykantów Hasiora.
Oczywiście, to o czym tutaj piszę, to tylko pewien pogląd na uprawianie krytyki, z którym Karolina Plinta nie musi się zgadzać. Ostatecznie to jej wybór – przede wszystkim etyczny. Każdy może pisać, co ślina na język przyniesie (kwaśny smak w ustach) i tego prawa Plinty jestem gotów bronić. W pewnym sensie nawet chciałbym jej podziękować – jej tekst to przecież świetny przykład tego sposobu myślenia, które opisałem sześć miesięcy temu. Z czystym sumieniem mogę więc zacytować sam siebie: „pochodną tych założeń jest m.in. swoista presja spektaklu, którą sobie stwarzamy. Aby skutecznie emancypować, nasze teksty o sztuce (kuratorskie, krytyczne) muszą uwodzić publiczność – być fajne albo szokujące, bo tylko wtedy zelektryzują masową świadomość, przykują uwagę szerokiego widza. I znowu: w samej kokieterii nie ma jeszcze nic złego, gdyby nie to, że ten język zamyka drogę dialogu – nie da się w nim postawić naprawdę trudnych pytań i prowadzić subtelnych, merytorycznych debat. Pośrednią konsekwencją okazuje się zatem postępująca tabloidyzacja dyskusji o sztuce oraz strach przed powagą, a co za tym idzie – wytwarzanie złudzenia, że nie chodzi nam wcale o realną zmianę, ale o efektowną rozrywkę, prowokację i skandal”.
Tekst Plinty o Zamojskim nie jest więc ważny sam w sobie. Jest ważny jako przykład pewnej postawy krytyka – jednej z wielu możliwych. Jest to postawa już dość anachroniczna, bo obecna od połowy lat 90., i z tego samego powodu do bólu epigońska – to, co w wydaniu Rastra było odkrywcze i świeże, dziś jest najwyżej vintage. Gorzej, że to podejście wysoce nieproduktywne – nie służy odzyskiwaniu pola dla sztuki aktualnej, rozbijaniu zwapniałych struktur władzy, emancypacji wykluczonych mniejszości. Teren świata sztuki został dawno zdobyty – to, co było na offie, stało się mainstreamem. Dziś język, który na własną modłę naśladuje Plinta, służy wyłącznie jednemu – lansowaniu na fejsie.
W tym zresztą jestem też skłonny upatrywać wartości tekstów Plinty. Paradoksalnie, ich funkcja jest pożyteczna. Swoją pisaniną przypomina nam bowiem Plinta czym krytyka być może – jak łatwo jest w dobie fejsa spłaszczyć świadomość sztuki i odzwyczaić publiczność od pogłębionej refleksji. Nie chcę więc bronić Plincie prawa do banału. Przed banalizacją bronić należy krytyki.
Jakub Banasiak, Adam Mazur: Niezbyt szczęśliwy list, w rzeczy samej
Czytając nadesłany do redakcji tekst Iwo Zmyślonego, byliśmy zaskoczeni, jak dobrze ten autor poczytnych recenzji w rodzaju Weźcie prowiant!, odnalazł się w roli oskarżyciela posiłkowego (bo bynajmniej nie krytyka-filozofa). Wywołani do tablicy, niniejszym odpowiadamy Zmyślonemu, ale też szerokiemu gronu życzliwych czytelników zakłopotanych kondycją „SZUMU” i zadających sobie pytanie, dlaczego właściwie współpracujemy z osobą tak nieprzewidywalną i kontrowersyjną jak Karolina Plinta. Zanim jednak przejdziemy do sedna sprawy, kilka słów nakreślających niewtajemniczonym kontekst krytycznego sporu.
Iwo Zmyślony i Karolina Plinta debiutowali mniej więcej w tym samym czasie, około trzech lat temu; może nawet Plinta jest nieco starsza stażem – na pewno jest bardziej aktywna (podkreślamy to, bo Zmyślony pisze o Plincie per „młoda krytyczka” – zaznaczmy więc, że późnemu debiutantowi chodzi jedynie o wiek). Oboje funkcjonują w rzeczywistości, w której Facebook to codzienność, oboje szybko zdobyli popularność, wiele zawdzięczając temu medium; słowem – stali się dla siebie naturalnymi rywalami. Zmyślony chyba to rozumie, bo ostatnio nieustannie poucza koleżankę: że banalizuje, że populistka, że psuje krytykę, że za mało filozofuje… Teraz najwyraźniej uznał, że złośliwości na fejsiku nie wystarczą i, korzystając z okazji, postanowił przyłączyć się do szerokiego grona oburzonych i udzielić publicznej nagany autorce tekstu Paweł i Gaweł w kosmosie. Rykoszetem dostało się też „SZUMOWI”, a spomiędzy zdań Zmyślonego wyziera święte oburzenie: jak możemy w redakcji „coś takiego” akceptować i publikować, na pewno chodzi jedynie o klikalność… Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, przyznajemy bez bicia: akceptujemy i podoba nam się to, co robi Karolina Plinta i – trudna rada – chodzi nam też o klikalność, choć bynajmniej nie uświęca ona środków (to może dziwne, ale staramy się unikać tekstów, których nikt nie czyta).
To prawda, Karolina Plinta ma za nic filozofię jako krytykę i krytykę jako filozofię. Nie ma też doktoratu z filozofii, a nawet ani myśli go pisać. Nic więc dziwnego, że w jej tekstach nie pojawia się zbyt często terminologia tak bliska filozoficznie usposobionemu Zmyślonemu. Nie chodzi o to, że absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim nie wie, co to „paradygmat”, „epistemologia” czy „dyskurs”. Plinta, zamiast się tą wiedzą niczym oświecona pensjonarka ekscytować – i niczym Zmyślony z zadowoleniem autocytować – woli po prostu wyciągnąć z zakończonych studiów praktyczne, krytyczno-artystyczne wnioski. Inaczej rzecz ujmując, Zmyślony na temat krytyki filozofuje, Plinta ją praktykuje. Zmyślony myśli, że już skończył, Plinta wie, że dopiero zaczyna. W tekście Iwo Zmyślonego cytowanym w tekście Iwo Zmyślonego autor wzywa do wstąpienia na drogę krytyki-jako-filozofii, bowiem tylko krocząc tą „drogą możemy stawić czoła własnym ograniczeniom, zachwiać dyskursem od wewnątrz, przełamać myślowe nawyki, wyruszyć na poszukiwania nowego paradygmatu”. No cóż, Karolina Plinta wydaje się stawiać czoła własnym ograniczeniom. Z pełnym przekonaniem i krytyczną werwą podejmuje ryzyko, którego dziwnym trafem nie widać w tekstach Zmyślonego. Kto jeśli nie ona w ostatnim czasie zachwiał dyskursem artystycznym od wewnątrz? Przełamał myślowe nawyki? Wyruszył – jakkolwiek filozoficznie by to zabrzmiało – na poszukiwanie nowego paradygmatu? Kto powiedział „sprawdzam” topowym artystom i galeriom? W krytyce artystycznej uczyniła to Karolina Plinta. Dlatego też z nią pracujemy.
Odnosimy wrażenie, że tekst Zmyślonego miałby więcej sensu, gdyby autor odrobił pracę domową i przeczytał teksty Plinty: te ze „Sztuki na Gorąco” (prowadzonej jeszcze jako blog), te z cyklu Mistrzynie Stylu, w końcu – jej „zwykłe” recenzje (np. z drukowanego „Szumu”, z „Dwutygodnika.com”…). Dostrzegłby wtedy, że istotnie – „SnG” „to taka stylówa”. I że zarzucanie „SnG” drapieżności zdradza co najmniej ignorancję. Podobnie jak chybione są porównania z obelgami pod adresem Hasiora. Jak to było? „Pisząc o wystawie artysty, którego nie rozumie, powinna zachować szacunek dla jego pracy (niemodne słowo: pokora) – zadać sobie fatygę i sprawdzić o co chodzi, unikać prostych skojarzeń i pospiesznych opinii”. No właśnie.
Iwo Zmyślony w kolejnej lekcji wyłożył nam, co to jest teza. Sam jednak ciągle ma problem z tym, czym jest polemika – bo w przesłanym do redakcji liście nie obala rozpoznań Plinty, tylko swoje na ich temat wyobrażenia.
Stworzył sobie wirtualną Karolinkę, którą mu łatwo wyśmiać.
To symptomatyczna, a ostatnio wręcz popularna praktyka. Po publikacji tekstu o Zamojskim Plinta dowiedziała się (z fejsika, a jakże – jednak nie od Iwo Zmyślonego, który poprzestał na porównaniach do tabloidów), że „ma spierdalać”, że „menda wcześniej czy później dostanie w papę”, że to „po prostu ohydztwo”, że „nie dla psa kiełbasa” itp. itd. Karoliny broniła garstka osób, w tym… Paulina Wrocławska, szefowa działu „sztuka” Dwutygodnika.com.
O ile jednak u skrytykowanych, pozbawionych dystansu artystów, ich przyjaciół i rodziny można zrozumieć potrzebę odreagowania – nawet agresji – o tyle Zmyślony zaskakuje bojowym tonem i poniżającą przeciwnika retoryką. A może odebrał tekst Karoliny Plinty osobiście, może zaimponowały mu wspomniane flejmy i wrzenie na fejsbuku? Jest w tym pewna – dialektyczna bez mała – prawidłowość.
Dlatego przysłany do redakcji tekst jest okazją, by nie tyle zestawiać teksty obu krytyków, co raczej zarysować przeciwstawne postawy przez nich reprezentowane. Zmyślonego razi potoczność, wyrazistość stylu Plinty, jej dalekie od przewidywalnego akademizmu, oparte przede wszystkim na samodzielnej obserwacji i intuicji, cięte sądy – wyrażane na gorąco, beztrosko, pozornie od niechcenia. To, co Zmyślony krytykuje, my hołubimy. Pisząc o Plincie, chcąc nie chcąc sam się przedstawia, zarysowuje własną postawę i program. Raczej krytykując, niż broniąc Honzy Zamojskiego, Zmyślony brawurowo zdefiniował krytykę jako „ostrożne myślenie”. Wnioskując z jego tekstów, ostrożność krytyka powinna posuwać się do granic emfazy, a tekst krytyczny – do przepisania założeń kuratora czy artysty. Postulowaną przez Zmyślonego filozoficzną „ostrożność” – przeciwstawioną nazbyt ryzykownej, gorącej krytyce Plinty – rozumieć można także jako nieco asekuranckie zajmowanie się instytucjonalnie namaszczonymi, bezpiecznymi wystawami, artystami i dziełami. Kto bowiem ośmieli się skrytykować artystę, który ma wystawę w Zachęcie, dostał Spojrzenia i współpracuje z nowojorską galerią, a nawet samą Grażyną Kulczyk? Zmyślony oburza się, że Plinta sztuki Zamojskiego nie tłumaczy, nie prowadzi zawiłych rozważań o sklejce i miedzi, graficie i fotografii. Nie przychodzi mu do głowy, że pamflet to czasem i tak zbyt delikatna forma krytyki.
Póki co wciąż brak nam postulowanych przez Zmyślonego tekstów filozoficznych – głębokich i istotnych. Mamy świadomość, że dominujący dyskurs, w który weszliśmy z „SZUMEM” ledwo pół roku temu, jest bezpłciowy, taktyczny, a poszczególne teksty miałkie – niby krytyczne, niby ciekawe, a w gruncie rzeczy nawet nie w połowie puste. Dlatego też niezmiennie cieszymy się, że pracujemy właśnie z Karoliną. Bo uprawia krytykę żywą, bo ma ikrę i wchodzi w spory, bo bierze na warsztat brązowionych artystów, a nie samograje, bo nie oczekuje od sztuki taniej popularności, bo docieka i wkłada kij w mrowisko, bo nie używa argumentów ad Krepsum czy ad Spojrzenium i nie pisze o galeriach per „tytani inspiracji”, tylko opisuje, analizuje i ocenia kolejne lepsze i gorsze ekspozycje, nie pozuje też na największą obrończynię instytucji, z którą jeszcze wczoraj z entuzjazmem współpracowała, nie ma na koncie kilku aktów strzelistych pod adresem co ważniejszych postaci sceny artystycznej, nie tworzy euforycznych list wszystkich i wszystkiego, tylko w oryginalny i autentyczny sposób wartościuje, a zamiast ogłaszać co dwa miesiące kolejny „zwrot” (rzeźba, filozofia, duchowość…), stara się utrzymać kontakt z artystyczną rzeczywistością – jaka by ona nie była. Karolina Plinta testuje różne stylistyki, nie zastyga w drętwych krtytyczno-artystycznych formatach (chwieje dyskursem od wewnątrz), od początku wypracowując własną poetykę i retorykę – wszak ta „młoda krytyczka” pisze dopiero od trzech lat… Owszem, czasem robi to z gracją słonia w składzie z porcelany, ale mylą się nawet filozofowie, a nieomylny krytyk to postać w przyrodzie niespotykana. Tymczasem niecierpliwie czekamy na krytykę dzieła Honzy Zamojskiego i Roberta Maciejuka. Bo pisanie, że „Zamojski z Maciejukiem niezbyt pomysłowo rozegrali przestrzeń, a zaaranżowane przez nich konstelacje są zbyt jednorodne i zbyt hermetyczne” to jeszcze żadna filozofia. To elementarz.
Jakub Banasiak
Adam Mazur