Ironiści i kontrrewolucjoniści, czyli artystyczna wojna III i IV RP
W ubiegłym tygodniu skończyły się dwie ważne wystawy: Późna polskość (CSW) i Historiofilia (Drukarnia Naukowo-Techniczna). Obie dotykały kluczowych dla polskiej wspólnoty zagadnień: historii, polityczności, tożsamości (przede wszystkim narodowej). Zorganizowane w czasie skrajnej społecznej polaryzacji, miały potencjał, aby stać się czymś więcej niż tylko prezentacjami dzieł sztuki. Czym? Może diagnozą stanu obecnego, a może konturem politycznego projektu, w który mogliby zaangażować się także artyści. Szczególnie pokaz w CSW mógł rodzić takie oczekiwania – była to pierwsza od wielu lat tak duża wystawa na „polskie” tematy, przygotowana z udziałem ludzi teatru (Tomasz Plata) i filmu (Jakub Majmurek), z rozbudowanym programem towarzyszącym. Z kolei Historiofilia Piotra Bernatowicza miała iść dalej niż jego wcześniejsze (2015) Strategie buntu. O ile bowiem pierwsza „programowa” wystawa Bernatowicza była stosunkowo skromna (zaledwie pięciu artystów) i chaotyczna w wymiarze programowym (lub też po prostu „antylewicowa” we wszelkich możliwych wymiarach), o tyle Historiofilia była już starannie przemyślanym i z rozmachem realizowanym projektem metapolitycznym.
W przeciwieństwie do Późnej polskości nowy pokaz byłego redaktora naczelnego „Arteonu” był jak cios precyzyjnie wymierzony w szczękę III RP – wymierzony oczywiście prawą pięścią.
Chciałbym spojrzeć na te wystawy z takiej właśnie perspektywy – jako na wystąpienia (nolens volens) programowe, które można wpisać w granice sporu politycznego przecinającego polskie życie publiczne od wielu lat. Spór ten w wymiarze parlamentarnym reprezentują obecnie dwie siły: PiS i szeroko rozumiany obóz „anty-PiS”. Wiemy mniej więcej, gdzie przebiegają główne osie tego konfliktu. A jak wpisują się w niego wspomniane wystawy? Nie chodzi mi o ocenę ściśle artystyczną (choć o nią – pośrednio – również), ale o to, czy pokazy te dostarczały narzędzi, które pozwoliłby lepiej zrozumieć polskie problemy.
Późna polskość szybko stała się – zasłużenie – najmocniej i najbardziej zgodnie krytykowaną wystawą ostatnich lat. We wszelkich niemal tytułach prasowych, na fejsie, w rozmowach prywatnych diagnoza była ta sama: nie wyszło. I to bardzo. Przypomnijmy najważniejsze zarzuty, jakie stawiano wystawie kuratorowanej przez Ewę Gorządek i Stacha Szabłowskiego: wizualny miszmasz, nieprzemyślane założenia teoretyczne, szkolne błędy wystawiennicze (projekcje dwóch godzin fragmentów spektakli, Katastrofa Żmijewskiego wyświetlana na suficie), wtórność, chaos pojęciowy…
W przeciwieństwie do Późnej polskości nowy pokaz byłego redaktora naczelnego „Arteonu” był jak cios precyzyjnie wymierzony w szczękę III RP – wymierzony oczywiście prawą pięścią. Wystawa została przygotowana z rozmachem, odbywała się w Warszawie, pokazywała prace znakomitych artystów (Zbigniew Warpechowski, Jerzy Kalina, Jacek Adamas, „Jurry” Zieliński, Michał Szlaga i in.), miała szeroką reklamę. Historiofilia to credo obozu IV RP wyrażone w języku sztuki współczesnej. Jak wygląda ten projekt? Zacznijmy od tego, że nikt bodaj nie zauważył skąd wziął się tytuł wystawy Bernatowicza. A jest to, jak sądzę, trawestacja terminu Agorafilia, tytułu jednej z książek Piotra Piotrowskiego. Mówiąc precyzyjnie – jest to odwołanie do koncepcji poznańskiego profesora dokonane przez jednego z jego uczniów. W tekście kuratorskim autor Historiofilii nie wspomina nazwiska swojego dawnego mistrza (nieładnie!), jednak stosowane przez niego zabiegi leksykalne mogą przypominać także inne sformułowania Piotrowskiego: „traumatofilię” i „traumatofobię”. Oczywiście Piotrowski i Bernatowicz poruszają się w zupełnie innym porządku aksjologicznym. Na przykład ten pierwszy uważał, że Muzeum Powstania Warszawskiego jest „traumofiliczne”, ten drugi zaś twierdzi, że jest ono odpowiedzią na „historiofobię”, a więc „niechęć do historii” w III RP, a ściśle tych jej elementów, „które świadczyły o niezłomności Polaków w walce z totalitaryzmami”.
To znamienne, że obie te tezy są jednako ostre – i na temat obu można by, jak sądzę, długo dyskutować. Teraz nie to jest jednak ważne, lecz to, żeby zauważyć, że Bernatowicz po prostu przenicował Piotrowskiego na prawą stronę – uznał mianowicie, że sztuka jest po pierwsze polityczna. A skoro tak, to należy jej politycznie używać. Robił to Piotrowski w Muzeum Narodowym, robi to Bernatowicz – z całą konsekwencją kontrrewolucjonisty (by użyć sformułowania Jarosława Kaczyńskiego). Dobrze nie przeoczyć tego momentu: jeżeli ktoś zastanawiał się, jaka będzie sztuka współczesna obozu dobrej zmiany, tu ma odpowiedź. Otóż będzie to krytyczna praca na symbolach, tyle że o odwrotnym wektorze niż dotychczasowy. Z entuzjazmem zauważył to krytyk „W Sieci”, Wojciech Stanisławski, który radował się, że także prawa strona opanowała instrumentarium sztuki krytycznej. Warto podkreślić cynizm tego stwierdzenia. Wszak konserwatyści zarzucali „lewackiej” sztuce, że anihiluje „obiektywne” (klasyczne) kryteria estetyczne; że „nie można jej zrozumieć bez czytania opisów prac”; że sztuka współczesna porzuciła formalną maestrię, a artysta „nie musi dziś nic umieć”. Tymczasem okazuje się, że na wystawie-manifeście dobrej zmiany można pokazać złote kulki (Jacek Adamas), przerobioną tabliczkę z lokalnego urzędu (Adamas), zapis dźwiękowy (Eugeniusz Rudnik), wymagające przypisów instalacje (Zenona Cyplik-Olejniczak) czy swoisty reenactment (Jacek Lilpop); że sztuką może być ślad po działaniu, obiekt znaleziony, instalacja. To jak to jest – „lewactwo” zniszczyło sztukę białego człowieka – czy nie? Obiektywne, „platońskie” kryteria estetyczne istnieją – czy nie? Proste wizualne rebusy to kuglarstwo – czy nie?
To właśnie na Historiofilii wyakcentowano kwestie społecznego i ekonomicznego wykluczenia, czyli, mówiąc inaczej – niesprawiedliwości III RP. To tutaj swoją wielką ikonę ma Anna Walentynowicz, to tutaj na realistycznych obrazach sportretowano biednych i protestujących, to tutaj, na różne sposoby, krytycznej refleksji poddano dziedzictwo Solidarności.
Zostawmy te pytania na boku – niech zajmują one dotychczasowych esencjalistów – żeby skupić się na programowym przekazie Historiofilii. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że w wymiarze politycznym i metapolitycznym powtarza on linię programową PiS. Co jednak istotne – robi to nie tylko w wymiarze polityki historycznej, ale także socjalnej. To właśnie na Historiofilii wyakcentowano kwestie społecznego i ekonomicznego wykluczenia, czyli, mówiąc inaczej – niesprawiedliwości III RP. To tutaj swoją wielką ikonę ma Anna Walentynowicz, to tutaj na realistycznych obrazach sportretowano biednych i protestujących, to tutaj, na różne sposoby, krytycznej refleksji poddano dziedzictwo Solidarności. To tu w końcu, jeszcze na płocie, który mijało się w drodze na wystawę, zamieszczono swoiste polityczne wezwanie – w formie cytatów ze Stu pytań pod adresem „obecnej” Warszawy Sergiusza Piaseckiego. Był to list otwarty do redaktora naczelnego „Odrodzenia”, wystosowany przez pisarza w 1946 roku, już z emigracji. Piasecki postponował w nim komunistyczne władze, ale i konformizm polskich intelektualistów; zwracał też uwagę, że nowa władza nie posiada społecznej legitymizacji (co, jak wiemy, jest tylko w części prawdą). Pisał na przykład: „Dlaczego w obecnym rządzie polskim są osoby zupełnie nieznane społeczeństwu, o którym otwarcie się mówi, że są figurantami Moskwy?”; „21. Dlaczego prasa polska w ohydny sposób szkaluje Papieża? Czy to wypada, bez względu na tendencje polityczne, wobec najwyższego autorytetu świata katolickiego i Kościoła”; „86. Dlaczego za godło obecnej Polski naród uważa nie białego orła a szubienicę?”. Tym samym wspomniane niesprawiedliwości zyskują takie oto wytłumaczenie – wszystko przez spisek elit III RP, kolejne „pokolenia UB”, narodową zdradę.
Nie jest istotne, czy według Historiofilii zarzuty Piaseckiego naprawdę można odnieść do postkomunistycznej Polski, czy też są tylko instrumentem metapolitycznej walki. Ważniejsze jest to, że wystawa w dawnej Drukarni Naukowo-Technicznej oferuje spójny mit, atrakcyjną polityczną fantazję. Warto wrócić zatem do Zamku Ujazdowskiego i zapytać, jaki program proponuje Późna polskość. Co powinno zawisnąć na banerach przy Zamku Ujazdowskim? Jaki manifest? Czy nie coś o konstytucji? Czarnym proteście? Może akt prawny depenalizujący kontakty homoseksualne w Polsce (1932)? A może przed Zamkiem powinna stanąć Tęcza? Nie powinno stanowić to problemu, wszak praca ta należy do CSW i leży w zamkowych magazynach.
Wystawa w CSW, wbrew buńczucznym zapowiedziom, nie „przeprojektowuje narodowego imaginarium”, nie jest „obdarzona wizjonerską siłą wyobraźni”, nie tworzy „dla tożsamości narodowej zupełnie nowej formy”. Przeciwnie – powiela formy stare.
Jak wiemy, tak się jednak nie stało. Późna polskość (ograniczam się tu do części plastycznej), choć część prac podejmuje gorące ostatnio zagadnienia (modernizacja, pańszczyzna, polski kolonializm), jako całość utrzymana jest w duchu, który zdominował życie intelektualne III RP. W króciutkim wprowadzeniu do wystawy kuratorzy, Ewa Gorządek i Stach Szabłowski, piszą: „To polskość poddana ciśnieniu płynnej, późnej nowoczesności, polskość, która od 1989 roku konfrontuje się z wielowymiarową rzeczywistością globalną, polskość, która na własnej skórze wypróbowuje różne scenariusze modernizacji”. A jednak, choć temat modernizacji faktycznie gdzieniegdzie przebija, Późna polskość jest poznawczo wtórna, zanurzono w „płynnej nowoczesności” właśnie – to w gruncie rzeczy katalog dawno zużytych już strategii polityczno-artystycznych, ważnych 5 (?), 10, 20 lat temu. Dokładnie tych, które postponuje Historiofilia, proponując w zamian alternatywny projekt ideowy. Wystawa w CSW, wbrew buńczucznym zapowiedziom, nie „przeprojektowuje narodowego imaginarium”, nie jest „obdarzona wizjonerską siłą wyobraźni” (niczym Stanisław Szukalski), nie tworzy „dla tożsamości narodowej zupełnie nowej formy”. Przeciwnie – powiela formy stare. Późną polskość przenika ponowoczesny cyniczny rozum. Ten sam, który uważa bezpośrednie zaangażowane za „zbyt proste”, „ideologiczne”. Jak pisał Andrzej Szahaj, Rortiański ironista woli kluczyć, podważać, testować różne słowniki – aby tylko nie wpaść w pułapkę „dogmatyzmu”. Myślenie tego typu było ważnym składnikiem III RP, kwalifikując jako „oszołomstwo” każdą krytykę potransformacyjnego ładu. Dominuje również w CSW – nie tyle za sprawą artystów (choć to także), ile kuratorów. Postawa taka przynosi to, co przynieść musiała, czyli kakofonię dyskursów, postmodernistyczny bricolage – a wraz z nimi całkowitą polityczną bezsiłę.
Na Historiofilii jest to model nieobecny. Piotr Bernatowicz przekonuje, że historia potoczyła się źle, a przynajmniej – gorzej niż mogłaby się potoczyć. Jaruzelski nie powinien był zostać prezydentem, lecz penitencjariuszem, „Gazeta Wyborcza” powinna czcić powstanie warszawskie i żołnierzy wyklętych od pierwszego numeru, polityczne ustalenia Okrągłego Stołu powinny zostać zerwane natychmiast po wygranych wyborach, zaś reformy Leszka Balcerowicza – zastąpione programem gospodarczym Solidarności (przyjętym zresztą przy okrągłym meblu). Późna polskość ani nie krytykuje III RP, ani nie formułuje projektu jej naprawy (skoro bowiem generalnie wszystko – poza częścią tego okropnego elektoratu – jako tako działa, nie ma co naprawiać). Zamiast tego dekonstruuje po raz wtóry dawno zdekonstruowane mity: powstania, narodu, religii… Tym samym daje paliwo drugiej stronie, a ta z kolei może raz jeszcze potwierdzić swoje diagnozy.
Czy nie mamy tu do czynienia z powieleniem sporu obozu III RP z obozem IV RP? I z analogicznym klinczem, błędnym kołem? Przez polską prasę przetoczył się ostatnio spór o „symetrystów”. Zaczęła „Polityka”, szybko włączyła się „Gazeta Wyborcza” (wywiad z Rafałem Matyją), dyskusję rozwinęła „Kultura Liberalna”, swoje dodał Tok FM – a dalej już poszło. Symetryści to ci uczestnicy życia publicznego, którzy cięgi i pochwały wymierzają po równo wszystkim głównym aktorom sceny politycznej, zwracając uwagę na zalety i wady poszczególnych propozycji (np. 500+). Spór zaczyna się przy waloryzacji takiej postawy. Według „salonu” symetryści to pożyteczni idioci PiS-u: krytykując zarówno PO czy SLD, jak i PiS w praktyce wspierają dobrą zmianę, „siedzą okrakiem na barykadzie”. Tymczasem „nie ma dziś wroga na anty-PiS-ie”. „Kultura Liberalna” i tacy publicyści jak Rafał Woś, Grzegorz Sroczyński czy Janina Jankowska uważają natomiast, że grzechy III RP trzeba przepracować. Tylko wtedy możliwa będzie prawdziwa zmiana, a nie tylko odbicie wahadła w drugą stronę, czyli, w praktyce, „powrót do tego co było”. Spór idzie więc o to, czy w warunkach zimnej wojny domowej można pozostać poza którymś z plemion; jak określił to Matyja: poza którymś z „psychiatryków”.
Sednem sporu III i IV RP jest to, że obie strony grają w grę o sumie zerowej. W konsekwencji przeciwieństwem symetryzmu staje się kalizm (przez przeciwników symetryzmu zwany „realizmem”, „hołdem, który występek…” itp.). Dobrze pokazuje to recepcja Historiofilii. Znamienne jest już to, że poza tekstem Piotra Kosiewskiego, który z właściwym sobie taktem analizował meandry tej wystawy na naszych łamach, w prasie III RP pokaz przemilczano. Pochwały napływały natomiast ze strony „W Sieci”, „Do Rzeczy”, „Arteonu”. Zadziałała więc przewidywalność, drugie imię plemiennego sporu politycznego.
Tę regułę złamał jeden, za to bardzo wymowny wyjątek. Mianowicie na łamach „Dwutygodnika” wystawę Bernatowicza skrytykował… Stach Szabłowski (ten moment, kiedy bycie jednocześnie krytykiem i kuratorem powinno być jednak poddane minimalnemu choćby namysłowi – przynajmniej przez redakcję zamawiającą tekst). Jakie zarzuty przedstawił współautor Późnej polskości? Przede wszystkim, jest to raczej krytyka projektu politycznego stojącego za wystawą Bernatowicza niż samego pokazu. Pisze więc Szabłowski, że drugą stronę cechuje wiara w spiski, mafie bardzo kulturalne, ironizuje na temat postkomunizmu 28 lat po upadku komuny, zżyma się na niezdrową (jego zdaniem) fascynację Smoleńskiem, wszędzie dostrzega mundury, a jak coś mu do tego modelu nie pasuje – jak filmy Grzegorza Królikiewicza czy fotografie Michała Szlagi – to pisze, że ich prace są „jakby obok wystawy”. Jednocześnie jednak nie dostrzega przyczyn krytyki ani III RP, ani transformacji, ani – a jakże – Smoleńska, zaś wątek społeczny Historiofilii pomija całkowicie. Zostaje mu tylko pusta ironia, ten znak minionych czasów. A także połajanki: niczym Jarosław Kurski, pisze, że Historiofilia „dzieli zamiast łączyć”. Czyż nie jest Szabłowski jednym ze złotych dzieci III RP, tych, którzy zajmowali pozycje w polu w połowie lat 90.? Być może dlatego jest tak bezsilny w starciu z krytyką swojej formacji – potrafi wszakże bronić symbolicznych kapitałów swojego pokolenia (słusznie), jednak nie umie już wejść we wrażliwość „wykluczonych”. Zauważa wprawdzie, że ukrytą podstawą wystawy Bernatowicza jest poczucie krzywdy, ale nie próbuje zrozumieć jego realnej przyczyny. Kapituluje wprost: jak pisze, „założenia Historiofilii to intelektualny supeł zaciągnięty tak mocno, że szkoda sił na próby jego rozplątania”. Sprawnie znajduje za to epitety: „sekta”, „pretensje”, „kompletne nieporozumienie”. To właśnie za sprawą takiego dyskursu – paternalistycznego, szalenie dystynktywnego – obóz III RP stracił władzę. O „pedagogice wstydu” pisali nie tylko publicyści IV RP, ale także Boris Buden. Tak samo działa język Szabłowskiego – miał krytykować, może nawet śmieszyć, ale dziś jedynie żenuje. Także dlatego, że swoją krytyką pośrednio patynuje on dzieło własne.
Choć w wymiarze artystycznym mamy do czynienia z dubletem wystaw pełnych dzieł miałkich, podobnie schematycznych, to jako całość bardziej udana jest wystawa przygotowana przez Piotra Bernatowicza: wali mocniej, jest, by tak rzec, prawdziwsza.
A zatem – symetria. Co warto podkreślić, także na planie artystycznym: bo pokaz Bernatowicza to nie zaprzeczenie, lecz lustro wystawy Szabłowskiego i Gorządek. Zarówno na Historiofilii, jak i Późnej polskości przeważają prace nieudane, miałkie, banalne. Ot, dalekie echo strategii artystycznych sprzed wielu lat. Proste wizualne rebusy – Wałęsa bez głowy, logo Solidarności ułożone z produkowanych w Chinach żołnierzyków, Okrągły Stół w kształcie piły tarczowej, walizka obwiązana warkoczem i oklejona „pocztówkowymi” zdjęciami z miejsc polskich traum, figurki papieża pomalowane jak ogrodowe krasnale, artystka z wieńcem z żyta przy grobie Dmowskiego, listy ułożone w kształt koszuli i zamknięte w przeźroczystym domku, neon Nigdy nie będziesz Polakiem, krzyż zbity z drzewa, na którym powiesił się homoseksualista, przeskalowana szubienica, na której powieszono generała „Nila”, „krytyczna” pieta z figurą Polaka, „krytyczne” ikony z figurami żołnierzy wyklętych… Wszystko nudne, miałkie, proste, przewidywalne. Z drugiej strony – prace wybitne, intrygujące, ciekawe. Warpechowski, Królikiewicz, Jurry, Adamas, Sasnal, Żmijewski, Kalina, Szlaga, Naszość (która wcale, jak chciał Szabłowski, nie „grała roli The Krasnals”, ale kontynuowała raczej tradycje późnej Pomarańczowej Alternatywy, krytycznej wobec okrągłostołowych porozumień – nie przez przypadek „Major” Fydrych ma dziś program w TV Republika)… To jednak nie komplement – po prostu przy takim nagromadzeniu prac nie mogło być inaczej.
Choć więc w wymiarze artystycznym mamy do czynienia z dubletem wystaw pełnych dzieł miałkich, podobnie schematycznych, to jako całość bardziej udana jest wystawa przygotowana przez Piotra Bernatowicza: wali mocniej, jest, by tak rzec, prawdziwsza. Proste zabiegi ekspozycyjne – niechlujnie przyklejone kartki z opisami, pofabryczne wnętrza, przenośny klimatyzator – nie przeszkadzają, pokazują raczej, że nie czas teraz na wyrafinowanie. Poznański kurator to co chce powiedzieć – mówi wprost. Szabłowski i Gorządek grzęzną natomiast w gąszczu (po stokroć zużytych) metafor i parafraz, chcą mieć ciastko i je zjeść, mają ambicje powiedzenia wszystkiego – nie mówią więc niczego. Ich propozycja jest tak irytująca i jałowa także dlatego, że całkowicie rozmija się z nastrojami społecznymi, z ulicą – z tytułową Polską. Jest bezzębna i bezsilna. To w dawnej Drukarni Naukowo-Technicznej więcej było żaru, śmiałości, brawury; w CSW widziałem zmęczenie, wtórność, niechlujność (intelektualną, ale i tą prozaiczną – wystawienniczą). Jakże znamienne, że panorama, która rozpościera się z okien Zamku na wschodnią Warszawę została na tej wystawie zasłonięta – po to, aby powstała salka dla jeszcze jednej pracy. Tymczasem wystarczy spędzić dziesięć minut na ulicy, ale także w bibliotece, w szkole, w sklepie – żeby zrozumieć, że walkę na symbole wygrała prawa strona i kolejna trawestacja polskiej flagi nikogo już nie obchodzi. Szabłowski pisze, że wizja zaproponowana przez Bernatowicza nie może stać się spoiwem wspólnoty. Trudno o bardziej mylną diagnozę. Wizja z Historiofilii już teraz stała się metapolitycznym lepiszczem dla znacznej części polskiego społeczeństwa. Jeżeli druga strona chce być słyszalna, to, być może, musi zacząć mówić wprost jak Bernatowicz – o pańszczyźnie, o powojennej nędzy, o PRL-owskiej modernizacji, o terapii szokowej III RP (wszystko to leniwie migotało na Późnej polskości). Nie może ciągle dekonstruować starych symboli – musi zacząć tworzyć nowe.
Zaiste, Stach Szablowski i Ewa Gorządek nie mogli wymarzyć sobie lepszego prezentu niż ten, który zrobił im Piotr Bernatowicz. Oto bowiem ich wystawa stała się redutą, której należy bronić, a przynajmniej – której nie należy atakować. Jak się bowiem okazało, wróg ma amunicję również w dziedzinie sztuki – i nie zawaha się jej użyć. A przecież gotowość drugiej strony do uderzenia to główny argument… drugiej strony. Prawda jest jednak taka, że Późna polskość i Historiofilia to wystawy, które w sposób błędny odpowiadają na dobrze postawione pytanie. Pytanie to, przenikające polską debatę publiczną od wielu lat, brzmi: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Szabłowski i Gorządek mówią typowym dla III RP językiem ponowoczesnej ironii, niczym kuglarze żonglują znaczeniami i strategiami. Z kolei narracja Bernatowicza pełna jest resentymentu i nostalgii za nieistniejącym nigdy ideałem (widmem?) „wielkiej Polski”. Te dwie postawy reprezentują dwa polskie „plemiona”, które, tkwiąc w nieprzerwanym uścisku, nie pozwalają szerzej zaistnieć ujęciu trzeciemu – reprezentowanemu przez symetrystów, a więc krytyków III RP pozbawionych antykomunistycznego resentymentu.
Jak rozerwać ten klincz? Rozwiązanie leży tuż obok. Aby je dostrzec, wystarczy przejść się po Kamionku, zaniedbanej dzielnicy prawobrzeżnej Warszawy – to właśnie tam zorganizowano Historiofilię. Wystawa odbywała się w pofabrycznej scenerii dawnej Drukarni Naukowo-Technicznej im. Rewolucji Październikowej, wzniesionej w 1950 roku i kwitnącej w kolejnych dekadach (w 1974 roku zatrudniała 1200 osób, dysponowała przyzakładowym ambulatorium i przedszkolem). Sprywatyzowana w ostatnim momencie, bo w 1999 roku, już w roku 2005 przeszła pod zarząd państwowej Polskiej Agencji Prasowej. Zbankrutowała w roku 2009 – obecnie trwa wyprzedaż majątku drukarni. To właśnie tutaj, pod honorowym patronatem PAP, Piotr Bernatowicz pielęgnuje (re)sentymentalne wyobrażenie „wielkiej Polski”, którym obsługiwane są dzisiaj zdegradowane klasy ludowe, ale także zubożała klasa średnia – na przykład mieszkańcy tegoż Kamionka. Na działce obok, dosłownie przez płot, wzniesiono Soho, getto luksusu w dzielnicy nędzy. Ten nowiutki zespół mieszkaniowy dla nowobogackich to nawet udana peryferyjna imitacja wyobrażonego zachodniego dostatku – już nie taka jak w najtisach, przaśna, ale hipstersko-berlińska. Można tu zjeść u Mateusza Gesslera, syna Adama, ikonicznego dla III RP restauratora (pierwsze miejsce na liście dłużników warszawskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Mieszkaniowej), ubrać się u Oliviera Janiaka i udawać, że syf za ogrodzeniem (i kredyt we frankach) nie istnieje. Projekt się udał, bo wcześniej cały teren poddano metodycznej gentryfikacji – zresztą przy wydatnym udziale sztuki (swoje siedziby miały tu galerie Leto, Piktogram, Fundacja Arton i Muzeum Neonów, które za niski czynsz dawały ułudę lepszego świata).
Marzy mi się wystawa o Polsce, która wyjdzie zarówno poza zwietrzałą narrację ironicznych sceptyków, jak i przepełnionych resentymentem prawicowych rewolucjonistów. Jej jedną część można by urządzić w dawnej Drukarni Naukowo-Technicznej, drugą – w Soho. Na razie jednak szykuje nam się wojna podobna do tej, która trawi politykę. A na wojnie najbardziej radykalna krytyka Historiofilii może zostać sformułowana nawet przez współautora Późnej polskości. To możliwe, bo w czasie rewolucyjnego wrzenia wyroki krytyki muszą być przewidywalne jak wstępniaki „Gazety Wyborczej” i „W Sieci”.
Informacje o historii Drukarni Naukowo-Technicznej podaję za portalem TwojaPraga.pl.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
Więcej