I Warren Niesłuchowski też tam był
Barry Schwabsky
Wieczny Gość: O Warrenie Niesłuchowskim
Wizyta Warrena to sprawdzian gościnności: Warrena się nie przyjmuje tylko bierze na siebie.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy poznałem Warrena, ani jak. Czuję, jakbym go znał od zawsze, i słusznie, ponieważ istotą jego usposobienia jest rozpoznanie i znajomość innych. Zarówno przyjemność, jak i konieczność doprowadziły go do rozwinięcia nadnaturalnej umiejętności networkingu.
Każdy w świecie sztuki zna Warrena, co ma sens, ale jak to jest możliwe, że jego krąg znajomych wydaje się o wiele szerszy? W jego przypadku jest tak, jakby sześć stopni oddzielenia, które według folkloru miejskiego łączą nas z całą ludzkością, zostało zredukowane do nie więcej niż dwóch. Pamiętam, jak kiedyś, lata temu, byłem z Warrenem na otwarciu w Filadelfii. Pod koniec wieczoru żegnał się z tyloma ludźmi, że nie zdążyliśmy na wyczarterowany autobus do Nowego Jorku. Kolejny pociąg był dopiero o czwartej nad ranem, więc mogliśmy tylko pójść i szukać dworca autobusowego. Gdy włóczyliśmy się po nieznanych nam ulicach, minęliśmy stację dla lokalnych podmiejskich pociągów oraz wychodzącą w tym momencie kobietę, która zaczęła pytać nas o drogę. Gdy zamierzałem wyjaśnić, że sami byliśmy tutaj po raz pierwszy i nie będziemy w stanie pomóc, zwróciła się do mojego przyjaciela i wykrzyknęła: „Warren! Czy to ty? Co ty tu robisz?”. Wydawałoby się, że gdziekolwiek by się nie udał, przypadkowi ludzie – twarze w tłumie, przechodnie w nocy – rozpoznają Warrena.
Warren prowadzi życie, które pod wieloma względami godne jest pozazdroszczenia, ale nie jest też bez wad. Jest on bowiem właściwie bezdomny. I, do pewnego stopnia, jego sytuacja wydaje się być z góry przesądzona: Warren urodził się wędrowcem.
Ale nie tylko przypadkowi ludzie. Później, gdy mieszkałem w Londynie, Warren okresowo mnie odwiedzał. Zaraz po przyjeździe pytałem go, czy ma jakieś plany na kolację, a on zwykle mówił coś w stylu: „Ach, może spotkam się z Nicholas’em” (Warren był ze wszystkimi na ty). „Wpierw muszę do niego zadzwonić i dowiedzieć się, co się dzieje”. Do mnie zależało odgadnięcie, czy Nicholas, o którym mówił, to Nicholas Serota, dyrektor Tate, czy Nicholas Logsdail, właściciel Lisson Gallery, najwybitniejszej galerii komercyjnej w Londynie. Czasami wskazówką była geografia. W Londynie, Mariną, o której mówi, będzie pisarka Marina Warner. Za to, w Nowym Jorku musi mieć na myśli Marinę Abramović. (Otwarcie Filadelfii było jej.) Przynajmniej kiedy wspomina o Anishu lub Vito, wiem, że mówi o Kapoorze i Acconcim.
Bycie na „ty” z Warrenem może wynikać z trudności, jaką ludzie mają z wymawianiem jego nazwiska, Niesłuchowski. Choć wszyscy go znają i znają go jako Warrena, nikt nie wie, czym się zajmuje. Najczęściej dryfuje po Europie i Ameryce Północnej, pojawiając się, jak Zelig, wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ciekawego. Podróżuje zawsze najtańszym możliwym sposobem. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wygląda jazda autobusem z Warszawy do Londynu, ale nie brzmi to komfortowo. Warren to wie. Ponadto zawsze wykazuje się niesamowitą elegancją w second-handowych znaleziskach. Nawet jego skarpetki są odjazdowe. Jest mile widziany na całym świecie. Żadne wielkie wydarzenie nie jest kompletne bez jego obecności, mimo nie posiadania konkretnej roli. Nie jest artystą, krytykiem, ani kuratorem, nie mówiąc już o kolekcjonerze czy dealerze. Czasami przyjmuje zlecenie jako tłumacz, a te fuchy zdają się pomagać mu przetrwać. Często wspomina o projekcie, w który jest zaangażowany z tym czy innym artystą, ale zazwyczaj trudno jest określić charakter współpracy, czy też rolę, jaką może w nim odgrywać. Jak to się mówi: nie sieje ani nie zbiera.
Warren prowadzi życie, które pod wieloma względami godne jest pozazdroszczenia, ale nie jest też bez wad. Jest on bowiem właściwie bezdomny. I, do pewnego stopnia, jego sytuacja wydaje się być z góry przesądzona: Warren urodził się wędrowcem. Przybył na świat po II wojnie światowej w obozie dla wysiedleńców w Niemczech; jego polscy rodzice spotkali się w obozie pracy przymusowej; Warren dorastał niedaleko Bostonu (gdzie rygorystyczne katolickie wykształcenie stworzyło podwaliny dla jego erudycji); mieszkał za granicą po tym, jak w 1968 r. został dezerterem armii; w 1975 r. wrócił do Stanów Zjednoczonych, gdzie z opóźnieniem znalazł się na Harvardzie jako student. Został tam tak długo, jak tylko mógł, nie zaliczając przy tym stopni naukowych. Ale w ciągu ostatniej dekady, odkrywając w sobie pewną wewnętrzną potrzebę dryfowania, która pozostała niezaspokojona, tworzył swój dom gdziekolwiek ktoś pozwolił mu się zatrzymać. Warren jest wiecznym gościem. Jego baza, o ile taką posiada, znajduje się w Warszawie, gdzie mieszka jego siostra, ale w większości przypadków mieszka tam, gdzie każdy z jego rozbudowanej sieci ma wolną sypialnię lub tymczasowo puste mieszkanie, w którym może się zatrzymać na jakiś czas. Powiedziałem mu kiedyś, że może rozwiązać swoje problemy finansowe, pisząc bestsellerową książkę opartą na jego doświadczeniu; którą można by było zatytułować How to Make Yourself Welcome” [Jak być mile widzianym]. Niestety, jeszcze jej nie napisał. A teraz, gdy jest w połowie sześćdziesiątki i nie jest tak silny fizycznie jak kiedyś, myślę, że dużo rozmyśla nad przyszłością, jaka czeka na niego, gdy prowadził będzie nomadyczny tryb życia i gdy stanie się mniej zdolny do przemieszczania się w sposób tak łatwy, jak teraz to robi.
Życie bez stałego domu oznacza życie z nie większym dobytkiem, niż takim, który można spakować do walizki. Jednak, jak większość z nas, Warren gromadzi rzeczy – a niektóre z nich, takie jak książki, są zbyt ciężkie, by je przenosić. Dlatego wymyślił oryginalną metodę gromadzenia rzeczy, nie będąc przez nie obciążonym – zostawia po sobie rzeczy w każdym miejscu, w którym się zatrzymał, dając im stabilność, której sam sobie odmawia. (Warren: jeśli to czytasz, to ta brązowa walizka, którą zostawiłeś w moim mieszkaniu, nie przyjechała ze mną do Nowego Jorku. Jest przechowywana w piwnicy w Londynie. Jeśli kiedykolwiek będziemy tam oboje, będzie można ją odzyskać). „Cynik powinien tak naprawdę nie mieć żadnego majątku, gdyż w pewnym sensie majątek człowieka faktycznie go posiada”, napisał Friedrich Schlegel w jednym ze swoich Fragmentów Athenaeum, odnosząc się do starożytnych filozofów, którzy, trochę jak Warren, uczynili się bezdomnymi. Do Schlegla aperçu jego przyjaciel Friedrich Schleiermacher dodał uwagę: „Rozwiązaniem tego problemu jest posiadanie rzeczy tak, jakby się je rzeczywiście posiadało. Ale jeszcze bardziej artystyczne i cyniczne jest nie posiadanie rzeczy tak, jakby się je posiadało”. Warren czasem praktykował oba te rozwiązania problemu własności.
Ale nie zawsze tak było. Kiedy po raz pierwszy spotkałem Warrena, miał bardzo poważną pracę. Pracował w PS1, pionierskiej przestrzeni wystawienniczej w Queens, która później została przejęta przez MoMA. Nie pamiętam, jak długo to trwało, ale po odejściu z PS1 pracował jako niezależny redaktor dla Routledge i zarabiał wystarczająco dużo, by utrzymać małe mieszkanie na Lower East Side. Następnie nagle przestał zajmować się redakcją i nie miał już tego mieszkania. Wszedł do obiegu.
* * *
Jednym z tajemniczych projektów, o którym Warren wspominał od dłuższego czasu, był urodzony w Hongkongu, z siedzibą w Los Angeles artysta Simon Leung. Jak zwykle nie do końca rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi, ale pewnego dnia Warren wspomniał mimochodem, że Simon może się ze mną skontaktować w sprawie udziału w jego projekcie. Jasne, oczywiście. Pewnego dnia zadzwonił, kiedy akurat podziwiałem obrazy w Prado. Robił film o Warrenie. Czy byłbym skłonny użyczyć do niego swojego głosu? Oczywiście, choćby z ciekawości. Simon (którego nigdy nie spotkałem i którego twórczość prawie równie mało znałem) miał wkrótce przejeżdżać przez Londyn. Umówiliśmy się więc.
Wyobrażałem sobie, że przeprowadzi ze mną wywiad, zadając mi kilka pytań o Warrenie, moich wrażeniach o nim, o naszą relację. Wcale nie, jak się okazało. Zamiast tego miał tekst, który chciał, żebym przeczytał, fragment eseju Immanuela Kanta Wieczny pokój, dzieło, o którym słyszałem, lecz nigdy nie czytałem. Leung wyjaśnił mi, że znalazł w nim kilka fragmentów, które wyrażały jego pojmowanie naszego wspólnego przyjaciela, i że prosił niektóre osoby, które przez lata udzielały Warrenowi gościnności, aby przeczytały ten czy inny z nich w celu stworzenia ścieżki dźwiękowej do jego filmu.
Fragment, który mi podał, był zdumiewający – nie tylko błyskotliwie umotywowany, jak się spodziewałem, ale i przepełniony sardoniczną mądrością. Jego temat: gościnność jako pojęcie polityczne. Podstawą idei obywatelstwa na świecie jest „prawo obcego, aby nie był traktowany jak wróg, kiedy przybywa do innego kraju”. Jest to prawo nie do bycia gościem długoterminowym, ale spokojnym odwiedzającym, prawo wynikające nie tylko z faktu, że pierwotnie żadna osoba nie miała więcej roszczeń do miejsca na powierzchni ziemi niż jakakolwiek inna, ale także ze skończoności tej ziemi, co oznacza, że „nie możemy się rozpraszać w nieskończoność” i dlatego „musimy ostatecznie tolerować wzajemną obecność”. Jeśli chodzi o Warrena i jego szczególny modus vivendi, wybór tekstu dokonany przez Simona wydawał się trafny. W pewnym sensie Warren zawsze testuje zdolność swoich gospodarzy do gościnności. Jak długo można przedłużyć przejściową wizytę, nim stanie się – nim zagrozi, że stanie się – czymś w rodzaju wspólnej egzystencji? Jakie są granice czyjejś gościnności, tolerancji? Warrena nie wystarczy przyjąć. Warrena bierze się na siebie. Staje się on jakby tymczasowym (a może nie tak tymczasowym) członkiem rodziny – a relacje w rodzinie są zawsze bardziej napięte niż wśród znajomych. Granice muszą być negocjowane i renegocjowane; wszyscy gospodarze Warrena są tego świadomi, ale nikt nie jest tak wrażliwy na sytuację jak Warren. Czasami nawiązuje do dyplomacji, jakiej wymaga jego sposób życia, i zwraca uwagę na to, że jego przyjaciele też są wobec niego dyplomatyczni, np. powstrzymując się od zadawania potencjalnie krępujących pytań. „Nie mówią, «Cóż, dlaczego dzwonisz do mnie…? Gdzie byś był, gdyby nie było mnie w domu, żeby odebrać ten telefon?»” Gościnność nie działa w ten sposób. „Jest to albo możliwe, albo nie, ale daje się to na zasadzie prezentów”.
Leung myśli o tych sprawach od dłuższego czasu, prawdopodobnie dłużej niż ja. On i Warren poznali się w 1992 roku, kiedy Leung odbywał rezydencję w PS1. Tam też stworzył instalację wideo o cudownym, tołstojowskim tytule Warren Piece (w latach 70.). Nigdy nie widziałam tej pracy. Polegała ona na pokazywaniu dokumentów, efemeryd oraz trzech filmów wideo wyświetlanych na monitorach i jak rozumiem, skupiała się ona na doświadczeniach Warrena jako dezertera z Wietnamu, który trafił do Paryża, pracując w Teatrze Bread and Puppet. Był to, jak sądzę, okres, w którym Warren stał się Warrenem (nie jest to jego prawdziwe imię, ale wzięte z fałszywego paszportu, który wówczas zdobył). Fragmenty z tej pracy znalazły się w nowym utworze Leunga o Warrenie, Wojna po wojnie. Widziałem ją półtora roku po tym, jak wniosłem do niej swój mały mówiony wkład, zeszłej wiosny w CUE Art Foundation w Nowym Jorku. Ostatnio pokazywana była w MAK Center (znanym lepiej jako Schindler House) w Los Angeles w ramach 91 92 93, trzyosobowej wystawy z udziałem Andrei Fraser, Lincolna Tobiera i Leunga, a obecnie jest pokazywana w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie w ramach wystawy Regress-Progress. Wystawę tę będzie można oglądać do 15 stycznia, ale ponieważ zasada wystawy jest taka, że zmienia się ona w trakcie jej trwania, Wojna po wojnie zostanie pokazana dopiero w październiku.
Na początku pełnometrażowego wideo widzimy Warrena ciągnącego swoją podręczną walizkę na kółkach do domu – ale nie do domu Schindlerów, jak się początkowo domyślałem, gdzie Warren miał się zatrzymać w styczniu zeszłego roku, aby pomóc mu w pracy nad dziełem Leunga, ale do nowoczesnego domu na przedmieściach, osadzonego w liściastym krajobrazie, który wyglądał bardziej na wschodnie niż zachodnie wybrzeże. Warren w sposób żartobliwy podchodzi do budynku, jakby samo pojęcie domu było nieco obce; jak słowo w obcym języku, którego się nauczył, ale którego od dawna nie używał. Kamera wchodzi do środka i okazuje się, że w domu znajduje się ogromna biblioteka. Następnie, w serii krótkich sekwencji, widzimy Warrena w różnych sytuacjach: przez chwilę jest na imprezie domowej, gdzie wydaje się odosobnioną, zadumaną postacią (później widzimy go na innych imprezach i wernisażach sztuki, w innym przebraniu, jako gadatliwego bon vivanta); następnie odwiedza multimedialną wystawę muzealną o wojnie w Wietnamie (z Jimim Hendrixem grającym na ścieżce dźwiękowej The Star-Spangled Banner). Warren wędruje po tych początkowych scenach jako niemy świadek i poszukiwacz, swego rodzaju zjawa (płaszcz zawieszony na ramionach jak peleryna przypomina niekiedy kostium noszony na ekranie przez inną nawiedzającą wschodnioeuropejską postać, Belę Lugosiego). Czasami jest dźwięk, ale nie jest to głos Warrena, a tekst – fragmenty Wiecznego pokoju – nie ma wyraźnego związku z tym, co Warren i my widzimy. W końcu, po długich paru minutach niemego oglądania, Warren sprawia, że jego głos jest słyszalny. Stojąc w domu i patrząc na zewnątrz, intonuje uroczystą pieśń w obcym języku – jak się później dowiedziałem, jest to nieco podkręcona wersja słynnego niegdyś chińskiego hymnu rewolucyjnego Wschód jest czerwony. (Stare rewolucyjne piosenki przewijają się w filmie. Słyszymy też, jak Warren śpiewa Internationale oraz, badając kilka martwych much przez lupę, Bandiera Rossa).
Jakże ciekawy jest fakt, że nasze społeczeństwo nie jest w stanie przyjąć z łatwością ludzi o nieokreślonych rolach. Tymczasem potrzebujemy takich osób, aby dodać do życia Sinn und Sinnlichkeit, zamiast produkować.
Wkrótce słychać mówiony głos Warrena. Duża część filmu składa się z prostych wywiadów z nim, przedstawionych w stylu gadających głów lub używanych jako lektor z kontrapunktowanymi wizualizacjami. Jest nie tylko świadkiem, ale także tym, który zastanawia się nad tym, co zobaczył. Widzimy go na przykład na podłodze, ćwiczącego na pięknym geometrycznym dywanie; jak wielu z nas, pracuje on nad kultywowaniem swojej życiowej energii. Sekwencje ruchów kończą się długim okresem bezruchu, jego oczy są zamknięte, ramiona wyciągnięte i nagle uświadamiamy sobie, że nie tylko przygotowuje się do życia, ale i do śmierci – tak jak mówił kilka chwil wcześniej jako lektor. Kiedy spotykamy go później w szpitalnym łóżku, wygląda strasznie chudo, choć wciąż elegancko, mając na sobie beret i szlafrok. Coś słyszymy o problemach z sercem. W innych sekwencjach widzimy Warrena idącego ulicą skromnych ceglanych domów gdzieś w Londynie – otwiera drzwi i zaczyna angażować niewidoczną w środku osobę w rozmowę o zestawie kluczy, który próbuje upolować. Gdzie indziej włóczy się po pokrytych śniegiem ulicach Nowego Jorku, aby spotkać Milo, kota, którym musi się opiekować podczas zajmowania się mieszkaniem; jego właściciel komplementuje jego krawat – „Taki szykowny!” – a on odpowiada, że krawat jest „idealnym kantowskim przedmiotem, czymś, co nie ma żadnego sensu, ale daje wielką Sinn und Sinnlichkeit”, Jego gładkie przejście od estetyki Kanta do niemieckiego tłumaczenia tytułu pierwszej opublikowanej powieści Jane Austen jest mądre, ale kryje się za nim też smutek. Czy myśli on również o swojej własnej „bezużytecznej” (czyli nieproduktywnej) egzystencji i o nadziei, którą z pewnością potwierdziliby ci, którzy go znają, że na swój sposób przyczynia się do życia innych, co można by podsumować w pojmowaniu „rozważności i romantyczności” Austen? To, czego Warren nigdy by nie powiedział, wydaje mi się (choć jest to pomysł, który jego powołanie się na Kanta mogłoby usprawiedliwić), to fakt, że jest on w efekcie rodzajem artysty – lub nawet, że jego życie jest sztuką.
* * *
Sposób, w jaki Leung przedstawił mojego przyjaciela, poruszył mnie. Aczkolwiek ja i on patrzymy na Warrena trochę inaczej. Dla Leunga era wietnamska to czas, który najmocniej określił bieg życia Warrena; moim zdaniem to II wojna światowa i jej następstwa dominują w jego historii. Niemniej jednak biografia Warrena jest niezwykle bogata. Choć nie wszystkie jej tematy są rozwinięte tak gruntownie, jak mogłyby być, ich wielość i umiejętność Leunga w tworzeniu refleksyjnej struktury, która pozwala mu płynnie poruszać się między nimi, jest świadectwem życia przeżytego, pomimo że w cieniu dwóch wojen, z oryginalnością i zapałem. Leung nazywa Warrena „kosmopolitycznym koczownikiem”, ale Warren zastanawia się, kim naprawdę jest: kosmopolitą czy koczownikiem, czyli według jego własnych definicji tym, który czuje się w domu wszędzie lub tym, który nie jest w domu nigdzie?
Dla mnie, i dla Leunga chyba też, Warren to romantyczna postać. Ale jedną z atrakcyjniejszych rzeczy w Warrenie jest to, że sam się nigdy nad sobą nie roztkliwia. W pewnym momencie w Wojnie po wojnie słychać słynne wersy z Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka, a ich wymowa jest znacząca: „Nie! Nie jestem księciem Hamletem, ani nie miałem nim być;/Jestem towarzyszącym mu panem, takim, który robi/Przyspieszy postęp, rozpocznie scenę lub dwie,/Doradza księciu” – choć Warren nigdy nie jest, jak myślał sam Prufrock, „Prawie, czasami, głupcem”. W innej epoce Warren naprawdę mógł być znakomitym dworzaninem, „pełnym elokwencji”. Jakże ciekawy jest fakt, że nasze społeczeństwo nie jest w stanie przyjąć z łatwością ludzi o nieokreślonych rolach. Tymczasem potrzebujemy takich osób, aby dodać do życia Sinn und Sinnlichkeit, zamiast produkować. Przypuszczam, że dlatego nigdy nie kwestionowałem swojego odruchu, by zaoferować Warrenowi mój dom, kiedy tylko mogłem – z powodu sympatii, która rozkwitła w przyjaźń, ale także z powodu niejasnego poczucia zasady. Myślę, że powinno istnieć miejsce dla tych, którzy nie sieją ani nie zbierają, ale pokazują nam jak uczynić nasze życie sztuką. W Wojnie po wojnie jest pewien zabawny szczegół, w którym kamera Leunga poświęca niejednokrotnie uwagę wielu dodatkowym guzikom rozsianym po rękawie płaszcza Warrena. Zauważyłem je już wcześniej, ale dopiero po obejrzeniu rękawa na ekranie zacząłem się zastanawiać, czy może jest to dzieło jakiegoś wspaniałego dekonstrukcyjnego projektanta, Margieli lub Yamamamoto, na które Warren miał szczęście wpaść w jednym ze swoich second handów, czy też po prostu jest to sposób na to, by mieć pod ręką guziki do wymiany, tak aby jego płaszcz dobrze mu służył bez względu na wszystko.
Styl czy konieczność? Warren i sztuka przypominają mi, że mogą być jednym i drugim.
Warren Niesłuchowski o swojej pracy w PS1
Do PS1 przywiał mnie splot nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności w tym szczególnym okresie, gdy zacierało się tak wiele granic. Jesienią 1990 roku, po szeregu przygód godnych pióra Owidiusza, znalazłem się w Łodzi, gdzie Alanna Heiss przebywała jako gość postsolidarnościowej iteracji wystawy Konstrukcja w Procesie, po której organizator tego wydarzenia, Ryszard Waśko, miał zostać jej dyrektorem programowym. Choć znalazłem się tam wyłącznie dzięki przypadkowemu spotkaniu z Marią Waśko, dość szybko poznałem niemal wszystkich obecnych, i – niczym beztroski Kandyd – zgodziłem się wziąć na siebie rolę tłumacza w kilku kryzysowych sytuacjach. Wszyscy pozostaliśmy w kontakcie, a rok później Alanna zaproponowała, abym dołączył do PS1 jako asystent dyrektora, choć zapewne nie zdawała sobie sprawy, że zatrudnia raczej ucznia czarnoksiężnika, niż doktora Panglossa. Mój skromny wkład miał ograniczać się do pełnienia roli pojętnego ucznia, który pomaga w organizacji pracy, a w wolnym czasie podtrzymuje relacje i stara się zaznaczyć swoją obecność we wszechświecie dotkniętym zjawiskiem hiperinflacji (w sensie kosmologicznym): w świecie sztuki.
Jak każda szanująca się instytucja z potencjałem rozwoju, Alanna miała ambicje dorównujące jej osiągnięciom. Choć te pierwsze są z natury wyłącznie subiektywne, te drugie określiła nader obiektywnie: „Jestem geniuszem absolutnym, ale wyłącznie w jednej dziedzinie: nieruchomości”. Będąc nie tylko genius loci nierzeczywistego królestwa, którym musiała się stać PS1, zwracała się zarówno do instytucji wyższego szczebla, które dały mu początek, jak i do „nizin” społeczności artystycznej, którą prezentowała światu, a także – w sensie apolitycznym – reprezentowała.
Jako student klasycznych i dziewiętnastowiecznych teorii społecznych, zdawałem sobie nadzwyczaj jasno sprawę z istotności przywództwa opartego na charyzmie, a nie na tradycji lub prawie. Wiąże się to oczywiście ze znacznie wyższym stopniem trudności: przywódca taki musi być nie tylko showmanem, ale i mieć w sobie coś z szamana. Alannę otaczała gromada osobistości, darzonych odwzajemnianą lojalnością, do których zwracała się o wsparcie, dążąc do odnowienia i odrodzenia szeregu zmarginalizowanych obiektów, by stworzyć Instytut Sztuki i Zasobów Miejskich, a następnie instytucję, którą znamy dziś (można porównać ten proces do powstania Aten, potem Aleksandrii, a wreszcie Rzymu).
Przypisywana jej reputacja głosicielki „radykalizmu w sztuce” budzi skojarzenia z czymś pomiędzy „uwspółcześnionym” transcendentalizmem „samowystarczalności” Emersona i bardziej miękką filozofią dionizyjską polemizującego z nim Nietzschego. Gdy zabraknie geniusza, odchodzą spryciarze. (Dla mnie osobiście, pełnoetatowym artystycznym duchem opiekuńczym był Vito Acconci, zaś jego bardziej ruchliwym odpowiednikiem – David Hammons. Jednocześnie zaś, nieprzypadkowo, stawało się jasne, w jak dużym stopniu czynnikiem napędowym i niewidzialną siłą sprawczą transformacji tej kultury stają się kobiety. Ograniczając się jedynie do rytualnego wygłaszania krytycznych i arbitralnych przekonań, tak dziś rozpowszechnionych, zapewne nie dotarlibyśmy aż tak daleko).
Na błogosławionych wyspach ludu Manhattoe, niczym na wyspie Prospera w sztuce Burza, koszt realizacji i osiągania celów, choćby najwspanialszych, jest zawsze wysoki. A jej społeczność, która tymczasem zyskała już zasięg międzynarodowy, dopiero zaczynała przepoczwarzać się w archipelag o dużo większym zasięgu ogólnym i geograficznym, proces ten zaś wciąż trwa, nabierając oszałamiającego tempa w chwili, gdy piszę te słowa. Choć wydaje się, że stan taki można uznać za niemożliwy do utrzymania praktycznie, jak i teoretycznie, perspektywa naszego zejścia ze sceny jawi się jako tym bardziej niewyobrażalna.
O tym opowie wam już inny podróżnik. Jednak in nova fert animus mutatas dicere formas corpora: nie trzeba dobrze znać łaciny, ani też teorii poezji, aby zrozumieć metamorfozę klasyki.
Tłumaczenie wypowiedzi Warrena Niesłuchowskiego z filmu Zuzanny Janin ART_TALK_SHOW with Warren Niesłuchowski (Jesteśmy w krainie poza logiką / We are in the land, beyond logic), Warszawa, 2007–2019.
Artystyczny bankiet to w moim pojęciu wielka rzeźba społeczna, Soziale Plastik, bo taki wieczór, kiedy otwiera się wystawa, to najpierw oczekiwanie; masz zaproszenie, przybywasz na miejsce, nie wiesz, co zobaczysz, widzisz głównie ludzi, warunki do oglądania sztuki nie są w gruncie rzeczy rewelacyjne, a jednak tam jesteś i doświadczenie sztuki, jej sensu i sensualności, miesza się z doświadczeniem bycia właśnie tam oraz doświadczeniem innych ludzi, a przy tym, jak to się mówi po polsku, bankiet ma w sobie coś z platońskiego sympozjum. Sympozjum nie oznacza jedzenia, sympozjum to picie, a na wernisażu nie ma właśnie jedzenia, tylko napoje. A potem idziesz na bankiet. Rozmawiasz dużo, może o sztuce, może nie, ale wydaje mi się, że w jakimś sensie chodzi tam o wyrażanie miłości. Grecy mieli w tym względzie o wiele bogatsze, a w każdym razie bardziej precyzyjne słownictwo. W angielszczyźnie mamy love, „kochać”, i like, „lubić”, co jest nieco słabsze, co innego znaczy. Po polsku używamy słowa „miłość”, które nie tworzy właściwie czasownika, możemy powiedzieć „miłuje”, ale nie jest to zbyt często używane słowo. Używamy jednak „lubię”, mamy więc te dwa, rzeczownik i czasownik. Grecy stosowali jednak ściślejsze rozróżnienie. Mówili więc o eros, fizycznej, zmysłowej miłości pomiędzy dwoma ciałami. Co, jak sądzę, ma bliski związek ze sztuką, bo ten wątek piękna i przyjemności przewija się – jako ideał czy tabu – przez stulecia, mamy więc tu istotne ciągłe napięcie, uobecnione również w wernisażu. Czymś innym jest philia, jak w słowie philos, „przyjaciel”, czyli miłość, jaką odczuwamy wobec przyjaciela, inna niż ta, którą rezerwujemy dla obiektu fizycznej miłości. Myślę, że istnieje to również w polszczyźnie, gdzie mamy słowo „jaźń”, a następnie „przyjaźń”, bo phi w philia to jest to samo phi co w słowie by. W angielszczyźnie mamy więc wyrażenie standing by, tak jak przyjaciel stoi przy przyjacielu, i to samo jest w polskim. Jest to więc inny rodzaj miłości, wyrastającej z poczucia pewnej solidarności. By użyć słowa, które Polacy, jak sądzę, rozpoznają. Trzeci termin to agape, który chrześcijanie po św. Pawle przyjęli dla wyrażenia idei miłości chrześcijańskiej. Agape to jednak także rytualna uczta, wieczerza, która z czasem przekształciła się w mszę. Chrześcijanie spożywali wspólnie posiłek, tak jak Chrystus zrobił to ze swymi uczniami, i to akurat dzisiaj. Dzisiaj bowiem jest Wielki Czwartek, na który mamy w staroangielskim piękne wyrażenie – używane przez protestantów, nie przez katolików – a mianowicie Maundy Thursday. Słowo maundy nie istnieje w żadnym innym kontekście. Jest ono zangielszczeniem łacińskiego mandatum. Bo jeżeli chodzi o Wielki Czwartek to jest to również dzień, gdy do kościoła zaprasza się ubogich, pewnie nie jest to już praktykowane, przynajmniej z tego co wiem, ale podczas mszy w Wielki Czwartek kapłan umywał stopy, kiedyś ubogim, dzisiaj pewnie specjalnie dobranym osobom. Mam wrażenie, że papież Jan Paweł to praktykował, zdaje mi się, że to pamiętam. Słowo maundy jest nawiązaniem do odczytywanego wtedy tekstu, tak zwanego Mandatum Novum, czyli Nowego Przymierza: abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem, i jest jeszcze trzeci termin, przepraszam, ale nie pomnę w tej chwili. W każdym razie w Ewangelii powtarza się to trzykrotnie. To tworzy rodzaj przestrzeni społecznej, jest to rodzaj trójprzymierza. Nie chodzi tu o miłość pomiędzy parą ludzi, ale o przestrzeń istotnie społeczną. Mówimy tu oczywiście o Ostatniej Wieczerzy, jednym z najbardziej ikonicznych obrazów chrześcijaństwa, nie mówiąc już o historii sztuki. Wiele zapewne mówi fakt, że jest to obraz znikający, bo namalował go Leonardo w formie fresku w Mediolanie, w miejscu, które nie da się w istocie konserwować i zapewne za pięćset lat zniknie, ale gdzieś będzie istniała wierna kopia, z czym zresztą wiąże się cała kwestia przyszłości sztuki, ale to temat na osobną dyskusję. A potem idziesz na bankiet, więc oczywiście jest nastrój pewnego oczekiwania, bo przecież nie każdy wchodzi na bankiet, tak jak nie każdy wejdzie do Królestwa Niebieskiego. Okoliczności są całkiem swobodne, na bankietach często pojawiają się przypadkowe osoby, a jednocześnie dość sztywne. I myślę, że to jest jedno z zasadniczych napięć w każdym społeczeństwie, gdzie wnętrze i zewnętrze, a w każdym razie w świecie sztuki, jest to cały temat sam w sobie, kto jest w środku, kto na zewnątrz i co to oznacza. W każdym razie idziesz na bankiet i tam interakcja przenosi się na całkiem inny poziom, gdzie nie ma już fizycznych dzieł sztuki, są tylko współobecni ludzie oraz artyści, jest to rodzaj celebracji siebie, w liczbie mnogiej, nie siebie w sensie jednostki. Jest to piękna historia, która sądzę, że jest istotna, nie tylko dlatego, że jest piękna, ale dlatego, że wydarza się w pewnym przełomowym momencie w rozwoju tego, co nazywam sztuką romantyczną, która ma około dwieście lat, gdzie istnienie artysty przypisywane jest tak naprawdę jego własnej woli istnienia. Artysta nie jest już rzemieślnikiem odtwarzającym jakąś ziemską lub nieziemską realność w służbie ideologii, religii, władzy, ale liczy się wola artysty, by być sobą i przedstawiać własne uniwersum. Rok 2007 to dwieście pięćdziesiąta rocznica narodzin Williama Blake’a, który według mnie świetnie nadaje się, by rozpocząć odeń analizę, jeżeli uznamy koncepcję, że znajdujemy się u kresu romantycznej epoki artysty. Mniej więcej w połowie tego okresu, jakieś sto dwadzieścia lat temu, pojawił się Vincent van Gogh i on – to dobrze znana metodologia – on, myślę, na zawsze pozostanie kwintesencją artysty nowoczesnego i za sto lat ludzie wciąż będą sobie wieszali jego plakaty nad łóżkiem, a podobizn Damiena Hirsta czy Matthew Barneya nie będą wieszali, w każdym razie jestem o tym osobiście przekonany, więc to o czymś świadczy. Faktem jest, że van Gogh do samej śmierci pozostawał kimś przepełnionym tak silnym wewnętrznym patosem, rodzajem cierpienia, które widzimy być może tylko u Nietzschego, a jednak w środku totalnej niemożności ułożenia sobie życia, późną wiosną, wczesnym latem 1890 roku, więc van Gogh malował przez trzynaście lat, zaczął malować w 1877 roku, jak sądzę, wcześniej był pastorem, jego ojciec był niezwykle religijny, ale van Gogh okazał się porażką jako pastor. Tak jak Nietzsche był synem pastora i Jacob Burckhardt zresztą też. Ten nieudany pastor zaczął malować i rysować, z historią, którą wszyscy znamy, o jego trudnym życiu, byciu nierozumianym, jego pięknej relacji z bratem, listach, z których wyraźnie przebija całe to cierpienie. W czerwcu albo pod koniec maja 1890 roku van Gogh opuszcza południe Francji, by udać się do Auvers, po drodze jednak zatrzymuje się na trzy dni w Paryżu. Żona Theo, Elisabeth, właśnie urodziła, więc chciał zobaczyć dzidziusia, odwiedził Salon, bo był malarzem, zrobił to, mimo że miał swoje własne problemy z pozycją w środowisku malarskim, i zatrzymał się przed obrazem, przed którym spędził całkiem sporo czasu, by następnie orzec w liście: oto jest sztuka przyszłości, a był to obraz kogoś, kto dzisiaj uchodzi za średnio ciekawego dziewiętnastowiecznego klasyka, a mianowicie Puvisa de Chavannes, który jest zresztą całkiem dobrze reprezentowany w Ameryce we wszystkich znanych miejscach, bo miał tu sporo zamówień. Jednak większość ludzi patrzy na jego płasko malowane obrazy i widzi neo-neo-neoklasycystyczną, cokolwiek mistyczną próbę stworzenia estetyki, która dzisiaj jawi się jako nieledwie dekoracyjna. Ale może burze szalejące w ciele i duszy van Gogha sprawiły, że podobał mu się spokój bijący z tych obrazów, to konkretne płótno wisi zresztą teraz w Nowym Jorku, albo nie wisi, bo nie pokazują go stale, Inter scientias et naturam, taki chyba nosi tytuł, zawsze mi się myli, czy tam jest scientias et artes czy scientias et naturam, pomiędzy nauką i naturą*. Ludzie oczywiście zapominają, że wszystkie te późne obrazy van Gogha i Gauguina malowane na desce, na szerokiej desce, której użycie jest dość znaczącym odejściem od ich wcześniejszych praktyk, to wpływ Puvisa, mimo że Puvis był artystą klasycznym i cieszącym się wielkim powodzeniem, również komercyjnym, a do tego urodzonym w 1825 roku, a więc wtedy sześćdziesięciopięcioletnim. Zawsze jednak wspierał młodych artystów, pomagał im w miarę możliwości, więc mamy tu rodzaj kontr-mitu do mitu o przymierającym z głodu artyście, wszystkie mity są prawdziwe na jakimś poziomie, ale istnieją również inne mity. W następnym roku… przepraszam, jesteśmy jeszcze w 1890. Van Gogh spędza więc ten weekend czy trzy dni w Paryżu i jedzie do Auvers-sur-Oise, gdzie w ciągu kolejnych… nie pamiętam dokładnie, ale dwunastu czy trzynastu tygodni maluje siedemdziesiąt parę obrazów, wykonuje około siedmiuset rysunków, a następnie strzela do siebie. Moja teoria jest taka, że on próbował się zabić, próbował samobójstwa, próbował próbowanego samobójstwa, a umarł tylko dlatego, że opieka medyczna nie była najlepsza i zapewne upłynęło zbyt wiele czasu. Bo nie strzelił sobie w głowę, ale w brzuch. Tu więc van Gogh ponosi porażkę, tak jak wcześniej poniósł ją jako pastor, duchowny. Nie udaje mu się udawane samobójstwo, przez co udaje mu się prawdziwe samobójstwo. Tak kończy się bardzo krótkie życie. Miał trzydzieści siedem lat, a malował… nie pamiętam dokładnie, ale bardzo krótko w sumie, przez jakieś dziesięć lat. Tymczasem siedem lat później, w 1897, Gauguin wyrusza w podróż o wiele dalszą, na Południowy Pacyfik, wraca z obrazem, który jest być może pierwszym obrazem w swoim rodzaju, wielkim obrazem ze słowami „D’oùvenons-nous? Quesommes-nous? Oùallons-nous?” – Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy? I jeżeli dobrze pamiętam, to pytanie nie brzmi „kim jesteśmy”, to byłoby zbyt łatwe, ale „czym jesteśmy”. W tym samym roku – wracam tutaj do fenomenu wernisażu i artystycznego bankietu – Rodin organizuje wielkie przyjęcie. Być może istnieje cała literatura na temat bankietów artystycznych, nie wiem, nie jestem historykiem sztuki, ale to jest pierwszy, o którym wiem, że odbył się jako taki. Rodin urządził wielki bankiet na pięćset osób w Grand Palais w Paryżu na cześć Puvisa, który umrze rok później, w 1898, w wieku siedemdziesięciu czterech lat. Oto moja opowieść na temat bankietu.
* Chodzi o obraz Pierre’a Puvisa de Chevannes Inter artes et naturam (Pomiędzy sztuką i naturą), 1890-1895, w kolekcji Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku [przyp. tłum.].
From: Warren Niesłuchowski
Date: Thursday, 25 December 2008 at 8:46 AM EST
Subject: The War Schau Berlin
To: Elka Krajewska
Dzięki za miłe słowa, w Berlinie spokojnie, tu Święta inny tok niż w Nowym Jorku, choć już byłem na dwóch kolacjach rodzinnych, dziś później jeszcze jedna, nie rodzinna, plus reszty kaczki pieczonej u mnie parę dni temu — obfit zimowy… Cytując Zagajewskiego,
PRZEMIANA
Od miesięcy nie napisałem
ani jednego wiersza.
Żyłem pokornie, czytając gazety,
myśląc o zagadce władzy
i o przyczynach posłuszeństwa.
Co update, być może, Hegla, który ongiś gdieś zanotował sobie:
Reading the newspaper in the early morning is a kind of realistic morning prayer.
One orients one’s attitude against the world and toward God, or toward that which the world is.
The former gives the same security as the latter, in that one knows where one stands.
Otwarcie i uroczystości Pauliny fajnie, oni teraz w Kalifornii, gdzie sam miałem być… Będę około 23-go stycznia w W-awie na kilka dni, lansujemy książkę Stadion X w Muzeum…
Ale jako update, teraz zacytuję siebie:
For brevity’s sake, and because the Internet keeps cutting out on the computer, forgive me for resorting to e², epistolary recursion, and recourse to a note to a friend for the opening of her show “Iamb” I missed:
[Dear Rebecca,
I have taken on a bit too much here, and resolved too little, thus seem condemned to pend[u]ling between Warsaw and Berlin, where I have been for most of the last eight weeks, rather than my beloved though elusive Paris, but spent a great weekend with your brother and Frances around Seth and Bettina’s presence in Cologne, which was half-way there…. I am also rethinking Stateside plans — perhaps better to extend my stay here in Berlin till mid-February, finish my work on the English-language versions of two history-of-Polish-contemporary-art books, then try to make it to New York and California for Dan’s opening unencumbered by a big project as I was last winter and spring… Will get to London to see your show at some point early in the New Year, hopefully with Paris as part, however Warren leaves his Limbo, as Milton put it iambically, And swims or sinks, or wades or creeps or flies. All in the cæsura, the magic of the iamb… Perhaps Thy genius calls thee not to purchase fame | In keen iambics, but mild anagram, but that’s Dryden, another I Am Beast, and my problem…]
Warm thought from an unexpectedly warm Berlin,
Warren
Warren Niesłuchowski „Jeż”
WarrenN2000@aol.com
Berlin | +49.30.2463.2245 | +48.666.538.162 [MOBILE | SMS]
From: Warren Niesłuchowski
Date: Monday, 2 February 2015 at 10:01 AM
Subject: The Scene
To: Chloe Piene
Dear Chloe,
Many thanks for your late-night vivacious domestic-frieze–like image, which I just capted (do I know the other figures in the herd?)… But you’re probably safely in bed by now… The antler-like greetings could not but make me think of Diana | Artemis and Actæon, caught in the act, as I am, somewhat unsuccessfully, of cutting, literally, to la chasse… A different Titian — The Flaying of Marsyas, is what it feels like…
I realize that in one version of Dionysus his companion is Ariadne, whose threads have now continued to replicate apace… Cutting to the Three Hundred is turning out to be a Spartan task since my arrival in Cambridge 36 hours ago after a long ride from Toronto… Have not heard from our friends in Vienna, and perhaps a few more hours of grace can be granted…
And speaking of natural, rather than cultural, storms, more on the way, it seems, but perhaps once again, less will be more, and I will be able to make it for the party on Friday…
Then finally on to the not so tristes tropiques…!
But now perhaps a few hours of sleep in the scēnē [tent] for me, too…
xW.
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+1.718.916.2046 |+48.666.918.191 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Friday, 8 June 2016 at 2:00 AM
Subject: Fato profugus
To: Chloe Piene
Dear Chloe,
I continue to be impressed by the impression the Æneid has made on you — still not clear what exactly I had to do with it, but makes what I remember of my 4th-year Latin experience (the somewhat incompetent and constantly absent nun had me teaching the class, so I learned much less than I might have otherwise) worth the deficiency…
Leaving Thierry de Duve’s tower ramparts at 42nd and the Hudson — can practically see California… But not going out there till later, everything in a bit of flux, and wondering if in a pinch your ex-nanny room or another corner might be a possibility for a night or two if need be… Quite happy to do some Io supervision if that freed up some time for you…
And in any case look forward to some Chloe time for that meeting you mentioned, have Brooklyn visits on my card…
As ever,
xW.
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+48.7.3333.9963 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
↯
From: Warren Niesłuchowski
Date: Tuesday, 25 October 2016 at 10:46 PM
Subject: Jacek from Jurek (moi)
To: Chloe Piene
Dear Chloe,
Was just thinking of you… Still in the sun — the sign on the 94 line I take home from downtown bears the name Sunland… Wondering whether you would be at the Whitney opening tomorrow, as in a sudden deviation from my West Coast plan of facing Trump on election eve in some border cantina in Tijuana, have some urgent business to attend to in New York this weekend (and Laura’s Hallowe’en PingPong — not sure whether I will have the chance to find the masque equivalent of those Hollywood socks), then will go on to Mexico City on the Día de los Muertos instead, to face our hopefully non-Trump future, if it isn’t all used up — as in Welles’ Touch of Evil (in Mestizo Nation, as in Woodstock Nation, we have no trump card either way, or so it seems to me — just a fatal numen)… (BTW, how did the Bomb thing turn out…?)
Anyway, in the middle of the night I get on the same Sunland bus, which will deposit me at Burbank airport and finally deliver me from Mestizo City to JFK just in time to make it to the Whitney, from Dreamland for Chrissie’s Dreamlands expo… (I still remember the first time you and I really connected, you standing quietly off to one side, was at a Whitney opening.)
Anyway… Yes, Malczewski: a great, under some eyes the most famed, national figure of a type we do not have here, father of Polish Symbolism, again deeper than the advanced Western sort, from an aristocratic clan of warriors, mystics, and musicians (I once [re-]translated his cousin Karol Szymanowski’s post- Dionysian opera King Roger for Polskie Radio or Telewizja)… A kind of Józef Konrad of the land who stayed home (in Habsburg lands, as it happens)…
Can’t call out here from the landline, but can receive calls if you have any urgent questions… Will be in and out till 3 a.m. PDT)
In the worst case, at Laura’s Sunday?
xxW. (and to la bella, Io)
From: Warren Niesłuchowski
Date: Friday, 2 November 2012 at 8:04
Subject: Berlin
To: Dominik Lejman
Cześć, Dominik,
Jak się masz, long time no see…
Już tu w Warszawie nie mogę wytrzymać, zima, ciemno, mała misadventure (pomiędzy wielu fajnych), przyjeżdżam z różnych powodów do Berlina bez wyprzedzenia, między innymi (myślałem że to będzie w sobotę, niestety już dzisiaj piątek) na otwarcia różnych znajomych, potem, mam nadzieję, do Paryża. Normalnie mieszkam w Berlinie u Valerie Smith i Matta Mullicana, ale oni mają w tym tygodniu i gości i dzieci, bo są jakieś wakacje szkolne… Piszę szybko do okoła do znajomych, nie wiem czy u ciebie byłoby na bardzo krótki czas możliwość noclegi, albo może wiesz o jakiejś innej możliwości…
Wyjeżdżam już o 10-ej, będę po 15-ej na miejscu, mam numer do ciebie polski (nie wiem czy też masz numer niemiecki) i zadzwonię do ciebie troszeczkę później z pociągu [mój numer to +48.666.918.191]. Będę też na otwarciu Robakowskiego… Mam nadzieję, że w każdym razie się zobaczymy, jeżeli jesteś w Berlinie…
As ever,
Warren
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+48.22.842.7527 | +48.666.918.191 MOBILE | SMS [TEMPORARY]
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Friday, 29 June 2012 at 17:53 CEST
Subject: Parkett
To: Joanna Mytkowska
Nie, jeszcze nic… Chodzi o tekst twój?
Nie wiem jaki jest termin ani jaki oni mają do tego budżet, ale myślę, jeżeli można, że lepiej byłoby jak zwykłe odwołać się to the usual suspects i ja zrobię re-write…
Miło było na bankiecie Mirka — posiedziliśmy długo i odprowadziliśmy sie do centrum. Teraz siedzę tu na Sadybie, u siostry, która wyjechała do Stanów, ale nie to samo co pracownia Tchorków, się czuję trochę inną osobą, choć nieco od-, wyosobniony… Ale około 20-ego wybieram się znowu do Brukseli na house-sit francophone… Potem Ronduda mi zaproponował, abym występował w filmie Oskara — Hollyłódź… Między czasem musimy skonczyć Szapocznikow…
A ty? A wy?
Pozdrawiam,
Warren
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+ 48.22.842.7527 |+48.666.918.198 MOBILE | SMS
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Wednesday, 26 October 2016
Subject:
To: Joan Jonas
Dear Joan,
Here is the Cal Watkins book I mentioned, rather technical, it turns out, all very Cambridge, but attempting a poetics (and specifically stylistics) for him ‘the study of what makes a verbal message a work of art, in [Harvard | M.I.T.] linguist Roman Jakobson’ s phrase, and Indo-European poetics, both diachronic and synchronic, is a window onto ancient verbal art. My goal has been to shed some new and different light on just what it is that makes the reading of these ancient texts worthwhile.’
Watkins takes up the oral poetic heroic formula (fixed metrical phrases like Homer’s ‘rosy-fingered dawn’) and the heroic dragon- and hero-killer, lots of Old Irish material , and in the acknowledgments beautifully cites Bone Yard of Seamus Heaney (better on Beowulf than on the Æneid!):
Come back past
philology and kennings,
re-enter memory
where the bone’s lair
is a love-nest
in the grass.
As in Chloe’s work, the body as ‘bone house’. The translator of Greek tragedy David Grene would tell his new students that in its surviving corpus, and in its history as a corpus, ancient Greek is not a language but a liturgy. It’s all liturgy in the most precise, and broad, meaning of the Greek word: leit-ourgeia, ‘lay-work,’ the daemonic Demiurge, as in Plato, the ‘work[er] of the people’, not priestly caste…
Many thanks for all your kindnesses in recent days, and years, in this year with a (hero?) zero for many of us…) And Happy Iceland! Don’t let the monsters bite! (And let’s not let our monster Trump win!) But Gǣð ā wyrd swā hīo scel | Fate goes ever as fate must. Beowulf, 455 | Trans. Heaney. But in our age, the more literal seems to fit, as Fate’s name is Weird : Wyrd goes as [s]he shall…
As ever,
Warren
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+48.7.3333.9963 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
↯
P.S. Oy! The book file is too large to send via AOL — will have to find an alternative, or next time…
From: Warren Niesłuchowski
Date: Friday, 3 April 2015 at 00:33 CEST
Subject: Je(ste)m…
To: Joanna Warsza
Jestem, niestety w trybie zimowym (choć dziś wiosna), na razie u Joan Jonas w Nowym Jorku (ona już w Wenecji), byłem w Kalifornii, ale za krótko, w grudniu, na razie pracuję nad tekstem warrenowskim dla ex-Berlinerin Chloe Piene do Albertiny, niebawem w W-wie, i 3-ego na Biennale (będziecie?), prawdopodobnie EuRailem przez Berlin…
Przyszłaś mi do głowy wczoraj, byłem po raz pierwszy w Uniqlo tu za rogiem szukając t-shirtów Lawrenca Wienera, rzadko sprawdzam Facebook (choć tyż mnie tam wtajemniłaś!), teraz widzę fajne zdjęcie — gratuluję, poród kiedy? A nowe życie w jakiej dzielnicy?
Życzę Happy New Year, Happy New Life(s), alles Gut(es) (i przy-gód) Florianowi i wszystkim świętom, ściskam mocno,
Warren
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+1.212.925.1575 ||+1.718.916.2046 |+48.666.918.191 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Friday, 10 August 2012 at 18:42
Subject: Pytania
To: Katarzyna Szotkowska-Beylin
Szapocznikow is probably thinking of the Kordegarda, a gallery founded in 1956 and situated in the former guardhouse of the Potocki palace, since 1949 the seat of the Ministry of Culture and Art.
th we frakcji górnej to automatyzm powstający, jak wiele błędów w typografii polskiej, z defaultów Microsoft dla PC-tów. Nie ma miejsca w poważnej publikacji. Również z […] (co zresztą nie istnieje u nas), powinno być Roman, nie kursywa.
p. 12 | a. m. Tu spacje są hard spaces [na Mac-ach option-space], tz., spacje które nie ulegają zmianie (jak w przypadku nie-cięć).
Nowa numeracja zanotowana, jutro wszystko za nami (choć Grot zawsze nam mawiał, „Las przed nami, las z nami, las za nami…” Oczywiście cała sztuka w kolejności…
Pozdrawiam, wracam do [G]NOTES…
W.
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+32.2.538.2659 |+48.666.918.198 MOBILE | SMS
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Sunday, 8 April 2012 at 22:42 CEST
Subject: LAX–NYC–CDG–WAW
To: Katy Bentall
Dear Katy,
It is Easter, and perhaps you are in Dobre, no doubt the place to be — though I gather it is cloudy and cold in the Wisla valley, unlike New York, where I have just flown in from L.A. Sitting here finishing my tea, as usual running the Military Channel in the background, terrific and terrifying color footage of General Kuderian’s Blitzkrieg east and west in 1939–40 (the latter ended in Noyelles-sur-Mer — War After War, indeed!) Will there ever be Afterwar?
But do hope spring does come to Poe-Land before I arrive on the 18th — though suppose there is worse than Cold War[ren]… Speaking of which, had that thick school scarf cleaned so you and Sammy and Magda could add it to the New|No[?]Man collection of protective clothing. But couldn’t get it to Joanna Mytkowska after the Szapocznikow opening in February in time to bring to you in Warsaw, as she was leaving at 5 a.m. But hope you somehow survived the W-winter…
Will be in Warsaw for less than a week, as it will be time to go to Berlin for the opening of the Biennale, but will spend most of May there going over the Szapocznikow letters, then it will be time to go off for the Manifestas and Documentas in June, then perhaps a brief stay again in Warsaw before going off to house sit in Brussels in July and August, a welcome respite in Francophonie… And then there is always that apartment on Foksal 17…
And you? Trust all is well, and will look forward to catching up next week. Best to S. & M….
As ever,
W.
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+1.212.475.2146 |+48.666.918.198 MOBILE | SMS
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Friday, 8 November 2013 at 15:07 CET
Subject: WAW
To: Katy Bentall
Yes, when the battery fell out, the clock resets and did not notice the discrepancy, so flat is the gray of Warsaw… Again our old friend Hegel:
When philosophy paints its grey on grey, then has a shape of life grown old. By philosophy’s grey on grey it cannot be rejuvenated but only understood. The owl of Minerva spreads its wings only at the falling of the dusk.
But you are on the way to the Good, Dobre, to your ‘botany of desire’ (the Times review of which I kept for you, probably at my sister’s somewhere):
Grau, teurer Freund, ist alle Theorie,
Und grün des Lebens goldner Baum.
Grey, dear friend, is all theory
And green the golden tree of life.
That is the line from Faust Goethe Hegel was echoing…
Mehr Life! (G.’s last words were Mehr Licht!, ‘More light!’…)
More sleep — Traum, not trauma — for all!
Bonne route!
xW.
Warren Niesłuchowski „Jeż”
|+48.666.918.191 MOBILE | SMS
WarrenN2000@aol.com
Nie ma maila do Kasi i Payama o podanej przez Was dacie, kopiuje wszystkie:
From: Warren Niesłuchowski
Date: Tuesday, 25 April 2017 at 11:16 PM GMT+2
Subject: Berlin
To: Kasia Korczak
Cc: Payam Sharifi
Cześć, Kasio, and Payam,
Tu All Quiet on the Eastern Front, tylko No sign of Payam, mam nadzieję że wszystko OK…
No, i żebyś miala moje szczegóły w razie czego… I ten wasz Fachmann stolarz…? Let me know if anything needs doing…
Finished the endless corrections for Joanna at SAVVY, attached is a different kind of print contribution — oh, file too large: BlackwellEncyclopediaOfWritingSystems…
Many, many thanks for the hosting, GUEST + HOST = GHOST…
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+48.7.3333.9963 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
From: Warren Niesłuchowski
Date: Sunday, 7 May 2017 at 8:09 PM GMT+2
Subject: BÄR
To: Kasia Korczak, Payam Sharifi
Drodzy,
I hope you are having some serious Schlafen — I, too, dozed off and then ran from your silent Wohnung to my next spotkanie and Aufgabe… I was hoping you could put up with me for a few more hours, as tomorrow I will be with Joanna and Florian, and do some babysitting with Lew during their comings-and-goings…
Not sure what your evening is like — I just realized how late it is, as I have been going by the daylight, which lasts so much longer, especially on a fine sunny day like today… It would be great to have a moment with the two of you in the same room and hear of your adventures, but we can obviously put it off until you get resettled…
Looking forward, and спасибо (I am using a sweet young Russian linguistic student’s’s iPhone hotspot, as the Funkturm Starbucks has no signal…),
Warren
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+48.7.3333.9963 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
↯
From: Warren Niesłuchowski
Date: Saturday, 8 September 2017 at 1:55 AM GMT+2
Subject: Wilno
To: Kasia Korczak
Cc: Mary Niesłuchowska, Payam Sharifi
Właśnie byłem chrzczony w kaplicy M. B. Ostrabramskiej w obozie DP-isów w Niemczech (nie ten sam gdzie trafił Jonas Mekas)… Siedzę w autobusie nocnym (Eurolines Business Class Express VIP [?!]) i staram się choćby troszeczkę poinformować o tych polszczyznach na Litwie… Muszę sprawdzić czy Żeromski swoją piękną polszczyzną gdzieś o tym pisze, albo w ogóle o Slavs & Tatars (o sławach i tartarze na pewno)… — xW.
P.S. Joanna W. coś mi podpowiada o jakichś pokojach gościnnych ze strony ambasady RP… Czy coś o tym wiesz? To chyba raczej dla VIP-isów takich jak ona, nie dla Dp-isów takich jak ja… I to raczej Conrad a nie Żeromski…
Warren Niesłuchowski „Jeż”
+37.052.313.847 |+48.7.800.555.03 MOBILE
WarrenN2000@aol.com
Korespondencja pochodzi z publikacji And Warren Niesłuchowski Was There. Ontological nomad, guest, host, ghost (wyd. Cabinet Books i Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie).