Gdańsk 2005–2080. Otwarcie NOMUS i Narracje #12
Czekając na pociąg z Warszawy do Gdańska, na peronie spotkałam Janka Simona. „Czuję się, jakby to był 2005, a nie 2021 rok” – stwierdził. Oboje wybieraliśmy się na otwarcie NOMUS-a, nowego muzeum sztuki. Jeszcze tylko MSN – miejmy nadzieję – i basta. Epoka instytucjonalnej modernizacji wydaje się w Polsce kończyć – nie to, że nowe muzea się nie otwierają, bo praca w MKiDN przecież wre, jednak jej rezultaty budzą więcej obaw niż entuzjazmu. Nawet najjaśniejszy punkt programu ministra Glińskiego – nowy podatek z ustawy reprograficznej, który miał finansować świadczenia socjalne dla artystów zawodowych – ponoć upadł pod naciskiem elektronicznego lobby. Znikąd nadziei? Ostatnio daje ją Trójmiasto, wabiąc aurą artystycznego i politycznego azylu. W weekend 22–24 października można było się tutaj przebodźcować niczym podczas WGW – otwarcie NOMUS-a, obfitujące w liczne wydarzenia towarzyszące (w różnym tego słowa znaczeniu), zazębiło się z Narracjami, a combo to można było doprawić oglądając nowe wystawy w pozostałych lokalnych galeriach: Gdańskiej Galerii Miejskiej, Łaźni czy PGS Sopot. Pytanie tylko, czy ten wystawowy boom to symptom realnego rozwoju, czy może raczej weekendowy miraż?
NOMUS był projektowany jako samodzielne muzeum sztuki współczesnej – a więc miał podlegać ministerialnemu programowi wsparcia kolekcji. Stało się inaczej. Nie dziwią więc plany kierowniczki, która chce powołać towarzystwo i przyciągnąć sponsorów, co ma się wydarzyć w przyszłym roku.
Wydarzeniem numer jeden trójmiejskiego weekendu było oczywiście długo wyczekiwane otwarcie NOMUS-a – instytucji przedstawianej oficjalnie publiczności już dwa razy (w 2017 roku NOMUS, kierowany przez Anetę Szyłak, ogłosił swój manifest, a w 2019 obyła się pierwsza prezentacja kolekcji). W historii powstawania NOMUS-a nie brakowało też dramatycznych zwrotów akcji i skandali środowiskowych: w 2017 roku eksmitowany z budynku przy ulicy Jaracza 14 Grzegorz Klaman protestował przeciwko przejmowaniu przez NOMUS obiektu, który od kilkunastu lat zajmował Instytut Sztuki Wyspa, prowadzony przez Fundację Wyspa Progress, w której zarządzie zasiadali Szyłak i Klaman. W 2019 roku zamordowany został Paweł Adamowicz, którego wola była decydująca dla powstania nowego muzeum. Termin otwarcia NOMUS-a długo stał pod znakiem zapytania, a wypracowana przez Szyłak metoda wielokrotnej, przedłużanej inauguracji stała się przedmiotem środowiskowych żarcików, którym nie będzie końca chyba nawet po otwarciu – dość wspomnieć, że w planach jest jeszcze pozyskanie dla NOMUS-a dodatkowej, większej przestrzeni na terenie stoczni, więc przy odrobinie szczęścia będzie jeszcze otwarcie numer 2 (3?). Dodatkowo atmosferę podgrzała informacja, że do Gdańska sprowadziła się Małgorzata Ludwisiak, eks-dyrektorka CSW Zamek Ujazdowski, która od września pełni rolę kuratorki Oddziału Sztuki Nowoczesnej Muzeum Narodowego w Gdańsku – jednym z tych oddziałów jest NOMUS. A plotki głoszą, że pewna inna odwołana dyrektorka też chciałaby osiąść w Trójmieście…
Gdy w 2019 roku Stach Szabłowski pisał dla „Szumu” o NOMUS-ie (numer 27/2019), szczególnie interesował go aspekt autonomiczności liberalnego Gdańska wobec coraz bardziej konserwującej się reszty Polski. Pojawienie się tutaj Ludwisiak, wokół której po odejściu z U-jazdowskiego roztaczała się aura męczenniczki/ofiary brunatnej ofensywy w kulturze, zdaje się tę diagnozę potwierdzać. Pierwszym efektem tej współpracy jest zaproszenie do Gdańska uczestników konferencji organizowanej przez CIMAM, w zarządzie którego zasiada Ludwisiak. Jaki będzie następny krok – zobaczymy, jednak w samym Muzeum Narodowym w Gdańsku jest co robić. NOMUS to nowo utworzony dział Oddziału Sztuki Nowoczesnej w Oliwie, inne to kolekcja teatraliów i zbiorów fotograficznych, z którymi niewiele się dzieje (wizyta w Oliwie jest nawet po cichu odradzana przez tubylców). Potencjał więc jest, nic tylko wdrożyć lepszy management, a w tej działce, jak wiadomo, Ludwisiak czuje się jak ryba w wodzie.
Jak na tle reszty MNG wypada NOMUS? Na pewno na czasie – zgodnie z deklaracjami zawartymi w manifeście nowego muzeum ma być to miejsce otwarte, wychodzące poza kanoniczne hierarchie sztuki zachodniej, autokrytyczne i zaangażowane. W kontekście muzealniczych realiów doby unijnej modernizacji polskiego pola sztuki przedstawia się jednak oszczędnie – w samym budynku na Jaracza jest raptem sześć, wcale nie największych salek wystawienniczych, których przejście nie jest szczególnym wysiłkiem. Budynek jest zgrabny, lecz skromniutki. Mieści się w nim połowa kolekcji NOMUS-a, której ekspozycja będzie trwała przez rok, przez ten czas animowana i odświeżana poprzez wymianę prac. Wydaje się jednak, że to nie kwestie lokalowe hamują nową gdańską instytucję – kolejnym problemem jest skromny budżet na zakup prac, który w ostatnim czasie jeszcze się skurczył. W 2019 roku było to 400 tysięcy złotych, obecnie już tylko 200 tysięcy na rok (!). Jak deklaruje Szyłak, można za to kupić 7-8 prac, oczywiście pod warunkiem, że są to prace stosunkowo tanie, a więc, siłą rzeczy, nie pierwszorzędne (dla porównania, ostatnio w Desie wylicytowany został Tłum III Magdaleny Abakanowicz za 13 200 000 zł, czyli 66 rocznych budżetów NOMUS-a). NOMUS był projektowany jako samodzielne muzeum sztuki współczesnej – a więc miał podlegać ministerialnemu programowi wsparcia kolekcji. Stało się – jak wspomniałam – inaczej. Nie dziwią więc plany kierowniczki, która chce powołać towarzystwo i przyciągnąć sponsorów, co ma się wydarzyć w przyszłym roku. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje.
Tym, co wyróżniać ma kolekcję NOMUS-a spośród innych, to oczywiście jej trójmiejskość, rozumiana zarówno jako temat, jak i klucz doboru prac. Ten aspekt kolekcji szczególnie wybrzmiał podczas jej pierwszej prezentacji w 2019 roku w Złotej Bramie, gdzie zobaczyć można było poświęconą wypędzonym instalację Doroty Nieznalskiej, wielką tkaninę Anny Królikiewicz ufarbowaną zardzewiałymi przedmiotami ze Stoczni Gdańskiej, jak i fotografie Jerzego Wierzbickiego czy Michała Szlagi. Wiele prac pokazanych dwa lata temu znalazło się też na aktualnej wystawie kolekcji, tym razem jednak ułożonej wokół bardziej ogólnych problemów. Deklarowana w manifeście NOMUS-a autorefleksyjność uwidacznia się poprzez podejście do medium – Szyłak opowieść o sztuce zaczyna od malarstwa, którego co prawda na wystawie nie uświadczymy wiele, jest ono jednak konceptualizowane na różne sposoby. Pracą otwierającą ekspozycję jest wielkoformatowy obraz Marcina Zawidzkiego, który jest współczesną wariacją na temat martwych natur. Metaopowieścią o malarstwie są także pokazywane obok instalacje Krzysztofa Gliszczyńskiego – dwa tonda z pleksi wypełnione lateksowymi rękawicami ubrudzonymi farbą. Feministyczną ripostą na malarską tradycję jest film Anny Kutery z 1973 roku, na którym artystka maluje na płótnie miotłą. Katarzyna Swinarska w wideo Dygresyjna tożsamość wcieliła się Olgę Boznańską, uprawiając coś w rodzaju duchologii modernistycznego malarstwa. Do malowania rozumianego w kategorii pracy odsyła z kolei fotografia Michała Szlagi Malarz, przedstawiająca pracownika stoczni. Ciekawie z tym rezonuje zapis performansu Piotra Wyrzykowskiego Copyright z 1994 roku, podczas którego artysta wytatuował sobie znak ©.
To by było na tyle, jeśli chodzi o wycieczki w stronę artystycznych tradycji – wystawa w kolejnych salach odsyła przede wszystkim do współczesnych problemów społecznych. Jest więc sekcja feministyczno-queerowa z silnie zaakcentowanymi wątkami społecznej przemocy (prezentowane są tu m.in. Małgorzata Bogny Burskiej, Świeże wiśnie Anny Baumgart czy słynna kula wstydu Zuzanny Janin), jest też część poświęcona wspólnocie i zjawiskom, które z pojęciem tym się łączą. Może to być wspólnota narodowa, której się nie lubi, więc próbuje się z nią grać, jak to robi Agata Zbylut w Kawiorowej patriotce. Na wspólnotę można się wściekać, a symbolicznym śladem po gniewie są w tym wypadku glinianie odciski pięści Martyny Jastrzębskiej. Anna Orbaczewska w nowej pracy pokazanej w NOMUS-ie wskazuje z kolei na przemiany obyczajowe zachodzące w najmniejszej komórce społecznej, czyli rodzinie – kojarzący się z domowością ceramiczny piec ozdobiła rysunkami erotycznymi i humorystycznymi scenkami kłótni, opieki nad dziećmi czy chwil relaksu. Wreszcie, temat wspólnoty wiąże się oczywiście z problemem wykluczenia i dezintegracji, które podejmują prace Joanny Rajkowskiej (na wystawie zobaczymy Rydwan, o którym było głośno w lokalnych mediach ze względu na jego rzekomo zbyt wysoką cenę), Nieznalskiej czy ikoniczna instalacja Welcome Agnieszki Kalinowskiej. Wydźwięk tej ostatniej pracy wydaje się szczególnie wyrazisty w kontekście aktualnego kryzysu na granicy.
Jedną z większych kontrowersji towarzyszących pierwszej prezentacji kolekcji NOMUS-a był brak prac Grzegorza Klamana, co niektórzy (jak np. Szabłowski na naszych łamach) opisywali jako celowe przemilczenie ze strony Szyłak czy wręcz próbę wymazania z historii gdańskiej sztuki. Kolekcja NOMUS-a wprawdzie historyczną prezentacją nie jest i dominują w niej prace z ostatniej dekady, jednak ten oburzający niektórych brak został już nadrobiony – na wystawie zobaczymy więc monumentalną rzeźbę Klamana Człowiek niosący żółwia z 1989 roku i dokumentację fotograficzną działań na Wyspie Spichrzów. Jest więc Linia ognia z 1986 roku i Zakopywanie książek z 1987, a ten kącik historyczny uzupełniają jeszcze fotografie z serii Rowerek Grupy COX i tkaniny używane podczas akcji Totartu. Sam Klaman został ponadto zaproszony do przygotowania performansu podczas otwarcia NOMUS-a. Wieczorowi otwarcia towarzyszył gęsty, choć mało wystrzałowy program performatywno-muzyczny (wystąpiły Ania Nowak, Kate Groobey, Ruben Montini, Florian Tuercke i Trupa Trupa), któremu występ Klamana dodawał posmaku środowiskowej sensacji. Jego działanie było też najbliższe poetyce klasycznego performance artu: sporo brudzenia, autoagresji i rozrzucania rzeczy w finale. Akcja zaczęła się od nawiązania do starego performansu Klamana Kapitalibalizm z 2007, w którym ciął nożykiem założoną na siebie koszulkę z napisem Solidarność. Po wycięciu napisu artysta zaczął się ocierać o jedną z świeżutko pomalowanych ścian muzeum, zostawiając na niej brązowe smugi, po czym chwycił za młotek, wykuł w ścianie niewielki otwór, do którego wsadził strzęp koszulki i wszystko zamalował z powrotem na biało. Na koniec rozrzucił wśród publiczności ulotki zapraszające na alternatywną wystawę kolekcji Wyspy urządzoną przez niego nieopodal. Mistrz ruszył wartkim krokiem, a za nim pośpieszyło – podobno – nie więcej niż trzy tuziny osób. Nie udało się przykryć otwarcia NOMUS-a.
Na pokaz ten, zatytułowany Kolekcja niemożliwa, wybrałam się dzień później. Wycieczka miała posmak wyprawy do alternatywnego świata – z intensywnie gentryfikowanego Nowego Miasta trzeba było wybrać się na zapuszczone tereny Stoczni Cesarskiej, straszące ruinami starych hal i hangarów (choć leżące 500 metrów od NOMUS-a). W jednym z takich urokliwych miejsc działa Laboartorium, gdzie Klaman pokazał prace z kolekcji Fundacji Wyspa Progress. Jest to imponujący zbiór świetnych prac czołowych polskich artystów i artystek (jest tu Zbigniew Libera, Artur Żmijewski, Stanisław Dróżdż, Marek Sobczyk, Jarosław Modzelewski, Teresa Murak, Robert Kuśmirowski, Ania Witkowska, Maciej Salamon i wiele innych znakomitości) głównie z lat 80., 90. i 2000., doskonale oddających atmosferę i rzeczywistość późnego PRL i czasów transformacyjnych, a także opowiadających i odnoszących się do samego Gdańska. Słowem, kolekcja-petarda, która mogłaby otwierać NOMUS-a. Warto jednak podkreślić, że ten zbiór to nie tylko dzieło Klamana, ale także Szyłak. A sam pokaz to przykry przykład skrajnej małostkowości – w zasadzie środkowy palec pokazany dawnej partnerce w specjalnym dla niej dniu. Komentarz towarzyszący temu pokazowi, podobnie zresztą jak wcześniej opisywany performans Klamana, utrzymany był w duchu taniego rewanżyzmu. Z tekstu Kolekcja niemożliwa 2021 – NOMUS odbija się w rozbitym lustrze dowiedzieć się można, że kolekcja Fundacji Wyspa Progress jest „nierynkowa” (rzeczywiście: bo to głównie dary artystów i artystek z przeciągu trzech dekad) i stawia opór instytucjonalnemu spektaklowi konsumpcji. Jej idea powstała w Instytucie Sztuki Wyspa, który został „siłowo zamknięty przez władze i dewelopera w 2016 roku”. Gwoli ścisłości, koncept Kolekcji niemożliwej faktycznie powstał już wcześniej – był to projekt IS Wyspy realizowany w 2007 i 2008 roku, a w jego ramach zorganizowano też wystawę, której kuratorką była Aneta Szyłak. O tym jednak Klaman nie wspomina, koncentrując się na pielęgnacji własnego resentymentu. Widać to także na wystawie, gdzie umieszczone zostały zdjęcia instalacji „zniszczonych” przez NOMUS (Bruce Lee Oskara Dawickiego i instalacja Jarosława Flicińskiego na korytarzu dawnej siedziby IS Wyspa) czy prace funkcjonujące także w kolekcji NOMUS-a, jak dokumentacja Linii ognia Klamana i praca Hiwy K 30 lat kurzu. Ponoć ta ostatnia prezentowana jest w Laboartorium nielegalnie, więc można spodziewać się ciągu dalszego. Co do wątku „zniszczenia” prac – który ma być ilustracją korporacyjnej bez mała przemocy NOMUS-a – to po prostu ściany remontowanego budynku zostały zamurowane i odmalowane. Pewnie można było pomyśleć o zostawieniu tych prac (o ile było to możliwe konserwatorsko), ale umówmy się – nie mówimy tu o zabytkach sprzed narodzenia Chrystusa.
W końcówce tekstu kuratorskiego Klamana można znaleźć przepowiednię, według której kolekcja Wyspy będzie częścią sieci alternatywnych kolekcji „mierzących się wspólnie z dominacją scentralizowanych instytucji – muzealnych korporacji”. Wizja fascynująca, aczkolwiek nie wiem, o jakie inne niezależne kolekcje może tu chodzić – o kolekcję Fundacji Sztuki Polskiej ING, mBanku (w PGS Sopot trwała akurat wystawa nowej odsłony kolekcji, pełnej bardzo kolorowego i modnego malarstwa i niczego więcej) czy może Grażyny Kulczyk w szwajcarskim Susch? Kto wie, może istnieją jeszcze jakieś alternatywne, nierynkowe (czytaj: oparte o dary) kolekcje, o których nie wiem, mam jednak wątpliwości czy kolekcji Wyspy uda się dotrwać do momentu tej wielkiej ofensywy. Na razie jest ona eksponowana w dramatycznych warunkach: ledwo ogrzewane hale z pewnością nie sprzyjają klasycznym płótnom Modzelewskiego czy Sobczyka; natomiast reszta kolekcji zmagazynowana jest w bungalowie na Wyspie Sobiszewskiej, gdzie funkcjonuje ArtLab Wyspa. Trudno nie odnieść wrażenia, że w tym wypadku antyrynkowe deklaracje służą jako alibi dla prezesa Fundacji Wyspa Progress, który mimo upływu lat nie potrafi należycie zabezpieczyć i upublicznić zbiorów Wyspy. Przygnębiające warunki ekspozycji kolekcji w Stoczni Cesarskiej (wilgoć, brud, odpadający tynk, stara latryna wyglądająca jak bomba epidemiczna) tylko to przeczucie potwierdzają. Kolekcja niemożliwa jest jak rozpaczliwa próba cofnięcia czasu – do okresu sprzed (czy z początków) gentryfikacji, okresu tyleż heroicznego, co nieprofesjonalnego. Może i było wtedy barwnie, ale czy na pewno lepiej niż w wyremontowanym, zabezpieczonym, dysponującym stałym (choć skromnym) budżetem muzeum?
W instytucjonalnym pojedynku górą jest więc NOMUS, wchodzący, mimo umiarkowanie sprzyjających warunków finansowych, na kolejne szczeble profesjonalizmu. W weekend otwarcia można było wybrać się na wystawę Niech poprzedza cię płomień w Oddziale Zielona Brama, która jest efektem fascynacji Anety Szyłak sztuką kurdyjską. Wystawa była już prezentowana w 2020 roku w Galerii Arsenał w Białymstoku, jednak jej retoryczny potencjał nie słabnie, wręcz przeciwnie – jesteśmy w końcu w środku potężnego kryzysu uchodźczego, wzmaganego przez nasilającą się falę islamofobii (patrz: Sztuka polityczna w CSW Zamek Ujazdowski). Na tym tle wystawa Anety Szyłak, która oddaje głos kurdyjskim artystkom i artystom, wypada wyjątkowo empatycznie, a werbalizowana przez nich opresja kultury fundamentalistycznej znakomicie przekłada się na to, co dzieje się w Polsce.
Humorystyczną odpowiedź na pytanie o przyszłość nie tylko instytucji, ale także miast dała tegoroczna odsłona festiwalu Narracje, kuratorowana przez Karinę Kottovą i Piotra Sikorę. Jak deklarował kuratorski duet, nie zależało im na snuciu katastroficznych wizji o martwym mieście zalanym wodą, a w swoich wyborach kierowali się kluczem racjonalnego optymizmu. Czyli OK, może faktycznie za kilkadziesiąt lat część lądu znajdzie się pod wodą, ale ludzkość ciągle będzie istnieć, jakoś będziemy musieli funkcjonować, gdzieś mieszkać, mieć jakieś rozrywki i swoje przyziemne dylematy.
Last but not least, otwarcie nowego muzeum w Gdańsku było też okazją do pogawędki o sensowności powoływania nowych instytucji wystawienniczych w dzisiejszych czasach. Niby wydaje się, że fajnych muzeów na dobrym poziomie nigdy dosyć, jednak w czasach kryzysu klimatycznego inwestycje w kolejne instytucje zostawiające ślad węglowy (klimatyzacja! zużycie prądu! podróże artystek i pracowniczek! transport prac samolotami! folia bąbelkowa!) może niektórym wydawać się wątpliwe. Goście i gościnie panelu Po co nam dziś muzea sztuki współczesnej (Bogna Burska, Anda Rottenberg, Piotr Stasiowski, Jarosław Suchan, moderowanie: Bogna Świątkowska) nie potrafili odpowiedzieć na to pytanie w sposób ani odkrywczy, ani ciekawy, co chyba nie jest szczególnie zaskakujące w tak oficjalnych sytuacjach (wiadomo, wielki brat z MKiDN przecież słucha i patrzy). Za to humorystyczną odpowiedź na pytanie o przyszłość nie tylko instytucji, ale także miast dała tegoroczna odsłona festiwalu Narracje, kuratorowana przez Karinę Kottovą i Piotra Sikorę. 12. edycja festiwalu, o przewrotnym tytule Gdańsk 2080. Kongres futurologiczny, zorganizowana została we Wrzeszczu Dolnym, który według prognoz w 2080 roku ma znaleźć się pod wodą. Jak jednak deklarował kuratorski duet, nie zależało im na snuciu katastroficznych wizji o martwym mieście zalanym wodą, a w swoich wyborach kierowali się kluczem racjonalnego optymizmu. Czyli OK, może faktycznie za kilkadziesiąt lat część lądu znajdzie się pod wodą, ale ludzkość ciągle będzie istnieć, jakoś będziemy musieli funkcjonować, gdzieś mieszkać, mieć jakieś rozrywki i swoje przyziemne dylematy.
Najlepiej tę wizję zobrazował kolektywny performans Barbory Kleinhamplovej Głęboka adaptacja, będący właściwie mini spektaklem wystawionym w sali gimnastycznej XIX liceum przy ulicy Pastalozziego. Performans oglądało się z balkonu sali, co dawało efekt podobny jak w operze Słońce i morze (Marina) Liny Lapelytė, Rugilė Barzdžiukaitė i Vaivy Grainytė, pokazanej na 58. Biennale w Wenecji. O ile jednak akcja opery Litwinek działa się na moment przed katastrofą, tutaj akcja toczy się już po niej: wskutek podniesienia się poziomu morza część mieszkańców miast wylądowała w schronach, gdzie musi znaleźć na siebie nowy pomysł. Jedni śpią na pryczach, inni czyszczą broń, a jeszcze inni trenują jogę oceaniczną, która pozwala aktywizować wewnętrzne skrzela. W tle słychać publiczną radiostację, ogłaszającą najnowsze informacje o rynku nieruchomości i pożyczkach bankowych. Część inwestycji deweloperskich znajduje się już pod wodą, kto więc nauczy się oddychać jak ryba, ma szansę na tańszy, podwodny apartament.
Na przeciwległym biegunie do kuratorskiego racjonalnego optymizmu był satyryczny katastrofizm, na który postawiła Potencja. Ich najnowszy film Sonda jest brawurową spekulacją na temat katastrofy klimatycznej (która nadejdzie szybciej, niż myślimy). Wybitny jest także zespół aktorski: główną rolę profesora, którego badania opierają się na teoriach spiskowych, gra Konrad Ciszkowski, zobaczymy tu zespół Potencji, a także kuratorkę i kuratora tegorocznych Narracji, grających podwójne role (raz grają siebie, by następnie wcielić się w rolę przypadkowych przechodniów czy kloszarda) oraz znajome twarze artystek_ów i innych osobistości z Krakowa i Warszawy. Jak przystało na produkcję klasy B, jest tu także wiele prymitywnych efektów specjalnych, trup się ściele gęsto, a filmowe klisze i konwencje wirują niczym piłeczki w rękach żonglera. Moim zdaniem film ogląda się lepiej niż Wszystkie nasze strachy.
Narracje mają swój specyficzny wajb, komentowany na łamach „Szumu” już wielokrotnie – chociaż podczas festiwalu pojawiają się trudne lub ambitne tematy, zdecydowanie nie jest to wydarzenie wagi ciężkiej. Formuła oparta na szukaniu prac i artystycznych interwencji podczas nocnego, nastrojowego spaceru dodaje mu też szczególnej atrakcyjności, dzięki czemu Narracje cieszą się opinią ulubionego festiwalu gdańszczan. Kottová i Sikora wyczuli tę formułę znakomicie, oferując tłumnie przybyłej publiczności sztukę efektowną, komunikatywną, zabawną i niejednokrotnie błyskotliwą. W ramach refleksji futurologicznej można było więc oglądać wściekłego karpia krzyczącego do Bałtyku i syrenę kąpiącą się w jacuzzi (w roli karpia wystąpiła Kateřina Olivová, a w syrenę wcieliła się zastępująca Olivovą Hana Magdoňová), posłuchać wodnego koncertu Michaliny Bigaj i Magdaleny Lazar, popatrzeć na bardzo atrakcyjny performans taneczny w wykonaniu grupy The Melancholy of Marissa Cooper czy obejrzeć lekki, zabawny acz pouczający film o ostatniej podróży plastiku do Bałtyku, przygotowany przez Julitę Wójcik. Wreszcie, można było też wyjść z roli biernego patrzącego i wziąć udział w proteście przygotowanym przez kolektyw Siostry Rzeki i Bracia Potoki, którzy wodny aktywizm połączyli tym razem z prouchodźczą solidarnościówką. Publiczność jak zwykle dopisała, chociaż było piekielnie zimno i lało – przez Gdańsk właśnie przetaczał się październikowy huragan. Ja sama przemarzłam na kość i przyznam szczerze, że dwie ostatnie lokalizacje na mapie festiwalowej już sobie odpuściłam, nie chcąc ryzykować hipotermii. W sumie weekend w Gdańsku nieźle mnie wymęczył, ale nie żałuję, a nawet trochę zaczęłam zazdrościć środowisku z Trójmiasta – jaki widać kulturalnych atrakcji jest tu sporo, a plenery fantastyczne (morze! zawsze świetne – nawet, jeśli na plażę kładzie się cień PGS Sopot). Szkoda tylko, że jest to środowisko ciągle tak skłócone, na czym oczywiście więcej traci niż zyskuje. Dodajmy do tego, że miasto jest jednak skąpe i pomimo deklaracji oraz PR-u miewa też na kulturę wywalone (ostatnio Michał Szlaga zwrócił miastu dyplom nagrody Splendor Gedanensis, bo miasto odmówiło mu użyczenia lokalu na pracownię – ponoć przesadził, a miasto wspierało go wielokrotnie, ale niesmak pozostał). A że ceny jak w Warszawie, więc postanowiłam się jeszcze nie przeprowadzać.
A wystawy z Gdańskiej Galerii Miejskiej zrecenzujemy oddzielnie. Stay tuned!
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Linda Wrong, Kateřina Olivová, Tatuator Maciej, Kateřina Olivová, Michalina Bigaj i Magdalena Lazar, Barbora Kleinhamplová, The Melancholy of Marissa Cooper, Mark Fridvalszki, Centrum Centrum, Cecylia Malik, Lucia Sceranková, Julita Wójcik, Egill Sæbjörnsson, Potencja, Jan Matýsek, Kateřina Konvalinová, Kolektyw Wokół Kwadratu
- Wystawa
- Narracje #12 – Gdańsk 2080. Kongres futurologiczny
- Miejsce
- Gdańsk
- Czas trwania
- 22-23.10.2021
- Osoba kuratorska
- Karina Kottová, Piotr Sikora
- Strona internetowa
- narracje.eu
- Indeks
- Barbora Kleinhamplová Cecylia Malik Centrum Centrum Egill Sæbjörnsson Festiwal Narracje Jan Matýsek Julita Wójcik Karina Kottová Kateřina Konvalinová Kateřina Olivová Kolektyw Wokół Kwadratu Linda Wrong Lucia Sceranková Magdalena Lazar Mark Fridvalszki Michalina Bigaj NOMUS Piotr Sikora Potencja Tatuator Maciej The Melancholy of Marissa Cooper