Ganiajcie za malarzami. Rozmowa z Leonem Tarasewiczem
Adam Mazur: Studia na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych formalnie ukończyłeś w 1984 roku, a pracownię gościnną zacząłeś prowadzić tam w 1996 roku. Dlaczego nie zostałeś na uczelni od razu po studiach?
Leon Tarasewicz: Robiłem wszystko, żeby być jak najdalej od akademii, od tych brudnych ścian, od tych drutów wiszących na ścianie przez cały rok po ekspozycji. Nie chciałem mieć z tym nic wspólnego. Robiłem wtedy swój własny świat i chciałem, żeby każdy mój krok był pozytywny. W międzyczasie budowałem inne fragmenty życia, które należało podciągać do normalności. Mam na myśli białoruskie życie studenckie czy tworzenie w 1989 roku pierwszych struktur partyjnych. Pewnie nie wiesz, ale byłem przewodniczącym Białoruskiego Zjednoczenia Demokratycznego na terenie Gródka. W pierwszych wolnych wyborach miałem 17 na 20 radnych. Gmina była jedną z czterech najlepszych w kraju. Stworzyliśmy dwujęzyczną gazetę, która zdobyła cztery nagrody. To były lata mojej aktywności. Działałem wszędzie tam, gdzie widziałem, że nie ma nikogo innego, kto mógłby pomagać. Był to także świat, który był zupełnie poza sztuką. Jak robiłem wystawy, to uczelnia także była nieobecna, bo ludzie z uczelni byli nieobecni w życiu wystawienniczym. Jedyną osobą, z którą miałem kontakt, był Zbigniew Gostomski, z ramienia Galerii Foksal. A tak to były dwa różne światy.
Zbigniew Gostomski sprawił, że twój dyplom był pokazywany w Galerii Foksal w 1984 roku?
Nie wiem dokładnie, jak było, ale faktem jest, że na Foksal odbyła się moja druga wystawa. Pierwszą była wystawa w Dziekance, u Jerzego Onucha. Na Foksal w lipcu była dziura i nie było kogo wystawić. Rozmawiałem o tym z Wiesławem Borowskim. Powiedział mi, że chce w galerii pokazać właśnie mój dyplom.
Wystawa odbyła się więc dlatego, że w lipcu była dziura, ale rozumiem, że mimo letniej aury to było wydarzenie. W końcu nie co dzień w istotnej dla środowiska galerii pokazuje się dyplomy zdolnych absolwentów. Nie mówiąc już o tym, że wystawa w jakiejś mierze definiowała cię jako artystę.
Oczywiście. Uświadamiałem to sobie, tym bardziej, że szybko przyszły kolejne propozycje. Foksal była takim miejscem, przez które przechodziły wszystkie propozycje. Jak wtedy przyjechał wicedyrektor Moderna Museet Björn Springfeldt, żeby dogadywać wystawę w Sztokholmie, to razem z nim przyjechał też, jako galerzysta, Claes Nordenhake. Przyjechał też Per Madsen, jako kolekcjoner. Wtedy zaproponowano, że z Tomkiem Tatarczykiem pojedziemy na dwa miesiące do Malmö, dostaniemy średnią pensję, jaką dostają w Szwecji robotnicy, i zostawimy po dwa obrazy. Pojechaliśmy tam. Na wystawie Dialog w Sztokholmie w Moderna Museet spotkałem George’a Costakisa i zaprzyjaźniliśmy się. Nasze codzienne rozmowy były też tym spowodowane, że on kupił moją pracę Pole. Pole pojechało do Grecji, do jego kolekcji, a ja namalowałem identyczną pracę, z którą kolega przyjechał do Polski, żeby w papierach było, że wróciła do kraju. To były inne czasy.