Entropia, czyli niekończący się zmierzch cywilizacji łacińskiej (na Dolnym Śląsku)
Na Dolnym Śląsku, w byłej Europejskiej Stolicy Kultury, stoi przeciwlotniczy schron niemieckiej roboty. W bunkrze mieści się permanentna tymczasowa siedziba muzeum sztuki współczesnej. W muzeum znajdują się sanktuaria Jerzego Ludwińskiego, a także Stanisława Dróżdża – i kilka wystaw. Jedna z nich zatytułowana jest Szczurołap – jakże adekwatnie w mieście słynącym nie tylko z poezji konkretnej, konceptualizmu i Luxusu, ale borykającego się również z wysokim poziomem zaszczurzenia; gryzoniom sprzyja podmokły, grząski grunt, na którym wzniesiono miasto, oraz labirynt kanałów, podziemi, kazamatów i tuneli, wydrążonych, podobnie jak schron, przez Niemców. Tymczasem wśród artystów biorących udział w Szczurołapie znaleźli się Irmina Rusicka i Kasper Lecnim, para twórców energicznie podtrzymująca tradycję sztuki kontekstualnej. Pod szyldem Szczurołapa wcielili się w role (instytucjonalnych) preppresów. Pod sam koniec wystawy natrafiamy na plecak taktyczny wypełniony sprzętem survivalowym oraz stos konserw tyrolskich (sic!), wody w pięciolitrowych petach, pieczywa chrupkiego, białego ryżu, fasolki w puszkach i snickersów. Koszmarna dieta – ale umożliwiająca przeżycie dwóm osobom w Muzeum Współczesnym Wrocław przez 137 dni, czyli tyle, ile trwa wystawa Szczurołap.
Oczywiście, kto liczy na to, że zobaczy, jak Lecnim i Rusicka bladną i dziczeją, siedząc przez 137 dni w bezpiecznej, ale klaustrofobicznej siedzibie MWW, ten się zawiedzie. Zapasy konserwy tyrolskiej pozostają nienaruszone, wernisaż był już dawno i po artystach nie ma śladu – z wyjątkiem wypisanych na betonowej ścianie schronu słów: „jakoś to było, jakoś to jest, jakoś to będzie”.
Ta fraza świetnie rezonuje w MWW, i to nie tylko dlatego, że na fasadzie tej instytucji widnieje ikoniczna „klepsydra” Stanisława Dróżdża, skomponowana ze słów „Będzie, jest, było”. Sam bunkier na placu Strzegomskim jest miejscem, w którym różnie bywało. Była tu na przykład dyrektorka Dorota Monkiewicz i dobrze sobie radziła, tworząc od zera we Wrocławiu nową, interesującą instytucję. Jak wiadomo, później wypadła z łask włodarzy miasta i już jej nie ma (we Wrocławiu). Instytucja za to, jak powiedział Dróżdż, jest – i będzie, będzie, będzie i to właśnie tu, w poniemieckim schronie. Wprawdzie było kiedyś mówione we Wrocławiu, że bunkier to sytuacja tymczasowa, a miasto wybuduje dla muzeum nowoczesny gmach. Był nawet konkurs, z którego wyłonił się projekt postaci tego gmachu. To było, a teraz jest na ten temat cicho; nowego budynku dla tej instytucji raczej nie będzie.
Wystawa Szczurołapa bierze za punkt wyjścia tytułowy film dokumentalny Andrzeja Czarneckiego z 1986 roku, w swoim czasie bardzo głośny. Jego bohaterem jest deratyzator, który opowiada o tajnikach swego fachu na przykładzie konkretnej akcji odszczurzania. Rzecz w tym, że przed zniszczeniem społeczności gryzoni, szczurołap musi ją dogłębnie poznać, zmapować, zinfiltrować, ba! zdobyć zaufanie zwierząt.
Spotykam się z (nie tak już) nowym dyrektorem MWW, dr. Andrzejem Jaroszem, na tarasie bunkra. Co za ulga; klaustrofobiczne, pozbawione okien wnętrza są interesujące, ale mury mają tu solidny metr grubości i na dłuższą metę pod ciśnieniem takich ilości zbrojonego betonu można zwariować. Pytam, czy to nie ciężko prowadzić instytucję w cieniu poprzedniczki. Wiadomo, Dorota Monkiewicz to postać rozpoznawalna w środowisku sztuki współczesnej, figura charyzmatyczna, a jej odejście, przecież nie dobrowolne, nie zostało przez owo środowisko przyjęte dobrze – oględnie mówiąc. Jednak, jak to się mówi: retoryczne pytanie, oficjalna odpowiedź. Słyszę zatem, że Muzeum kontynuuje linie wytyczone przez Monkiewicz, zwłaszcza badania i popularyzację wrocławskiej awangardy i konceptualizmu, zdobywa środki, powiększa kolekcję, a jednocześnie stara się otwierać na nową publiczność i nowe, czyli stare, obszary sztuki, dając w programie nieco więcej przestrzeni fotografii czy malarstwu. Frekwencja rośnie, katastrofa nie nastąpiła, zresztą Muzeum z taką siedzibą trudno ruszyć. Z tarasu bunkra roztacza się widok na dzielnicę zbudowaną niemal w całości za PRL i później; przedwojenną niemiecką zabudowę zmiotły alianckie bomby i radzieckie pociski – wszystko z wyjątkiem schronu, który im się oparł. Pytam, czy z punktu widzenia dyrektora jest jeszcze jakaś nadzieja, że instytucja wyprowadzi się z tej spektakularnej, ale przecież w założeniu tymczasowej siedziby; Andrzej Jarosz patrzy w przyszłość Muzeum z optymizmem, ale bez złudzeń, i fałszywych nadziei sobie nie robi.
Zostajemy więc w bunkrze, na Szczurołapie. Fundamentem instytucji może jest wrocławski konceptualizm, Mona Lisa, Natalia LL, myśl Ludwińskiego, poezja konkretna Dróżdża, ale to przecież fundament symboliczny, a jest jeszcze ten materialny, z niemieckiego żelbetu – i to jego aura nadaje ton wystawie, mrocznej, pełnej katastroficznych, a nawet apokaliptycznych akcentów. Siedziba MWW jest stworzona do takich narracji; ba, w tym miejscu wręcz trudno rozwinąć inne. Ta, którą zbudował kurator Szczurołapa, Piotr Lisowski, bierze za punkt wyjścia tytułowy film dokumentalny Andrzeja Czarneckiego z 1986 roku, w swoim czasie bardzo głośny. Jego bohaterem jest deratyzator, który opowiada o tajnikach swego fachu na przykładzie konkretnej akcji odszczurzania. Rzecz w tym, że przed zniszczeniem społeczności gryzoni, szczurołap musi ją dogłębnie poznać, zmapować, zinfiltrować, ba! zdobyć zaufanie zwierząt. Wykorzysta je oczywiście przeciwko nim; na swój sposób podziwia szczury, ale pozostaje wobec nich bezwzględny. Pod koniec PRL-u ten film czytany był jako polityczna metafora, ale Piotr Lisowski umiejętnie ogrywa bardziej uniwersalne znaczenia Szczurołapa. Używa filmu między innymi do symbolicznego skoku w rok 1986. To data powstania dokumentu, ale również publikacji głośnej rozprawy Ulricha Becka Społeczeństwo ryzyka. Mało tego, w tym samym roku, jakby dla zilustrowania tez Becka, miała miejsce katastrofa w Czarnobylu. Przypadek? Oczywiście, ale jakże sprzyjający zamiarom Lisowskiego, który na wystawie pokazał między innymi obrazy Fukushimy oraz romantyczne betonowe ruiny Żarnowca, niedoszłej pierwszej polskiej elektrowni atomowej, a także wizerunki stalkerów.
Taka oto, filmowa opowieść ze Szczurołapa została tu potraktowana, jak pisze Lisowski, „jako zaczyn parabolicznej narracji osadzonej między realnością a fantazmatem na temat zmierzchu cywilizacji łacińskiej”.
Do zalet Szczurołapa należy jego nieliniowy charakter, zarówno w kategorii czasu, jak i przestrzeni. Zestawiając prace kurator Piotr Lisowski swobodnie przeskakuje między frontami kryzysu migracyjnego a procesem Eichmanna w Jerozolimie, między radyklanymi, artystyczno-politycznymi gestami wykonywanymi w kręgu Solidarności i demokratycznej opozycji z lat 80. a krytykami współczesnego, postpolitycznego, liberalnego kapitalizmu.
Zmierzch cywilizacji łacińskiej? Wielkie słowa; wystawa nie zawsze do nich dorasta, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że ma doskonałe momenty. Lisowski nie waha się przy tym zabalansować na krawędzi kuratorstwa i tworzenia metadzieł z prac innych twórców – i dobrze na tym wychodzi. Wystawia na przykład Jeźdźca Andrzeja Wróblewskiego, obraz rozpaczliwe pesymistyczny, ukazujący, jak ujmuje to Lisowski, zmierzch ludzkiej egzystencji. W tle obrazu umieszcza zaś wielką fototapetę z kadrem z Konia turyńskiego Beli Tarra, filmu, który jest istotnie doskonałą parabolą zmierzchu łacińskiej cywilizacji, a nawet więcej – zmierzchu wszystkiego.
W równie śmiały sposób Lisowski eksponuje i „uruchamia” obraz Gołąb Niepokoju Jerzego „Jurry” Zielińskiego czy monumentalną, hiper-ekspresyjną Moralność ciała Jerzego Truszkowskiego. Do zalet Szczurołapa należy jego nieliniowy charakter, zarówno w kategorii czasu, jak i przestrzeni. Zestawiając prace kurator swobodnie przeskakuje między frontami kryzysu migracyjnego a procesem Eichmanna w Jerozolimie, między radyklanymi, artystyczno-politycznymi gestami wykonywanymi w kręgu Solidarności i demokratycznej opozycji z lat 80. a krytykami współczesnego, postpolitycznego, miękkiego reżymu liberalnego kapitalizmu. Operuje przy tym pracami artystów pochodzących z tak różnych momentów w historii sztuki i posługujących się tak odmiennymi poetykami jak Gustav Metzger, Artur Żmijewski, Liliana Piskorska, Aleka Polis czy Marcin Dudek. W tworzącym Szczurołapa zbiorze są pozycje, które, jak Zabawka terapeutyczna dla dorosłych Jerzego Kosałki, odnoszą się do aktualnych spraw, które całkiem niedawno były w niusach. Kosałka to ikona wrocławskiej sceny sztuki, ale i historia, do której się odnosi jest na swój sposób ikoniczna i niestety wrocławska. Zabawka… to pomieszczony w jednym opakowaniu zestaw: kukiełka Żyda, podpałka i zapałka. Kto nie wie, jak się należy bawić takim gadżetem, ten musi odświeżyć sobie występ wrocławskich narodowców, którzy dwa lata temu spalili na wrocławskim rynku podobną lalkę, tylko, że naturalnej wielkości. Odniesień do bieżących wypadków jest więcej, ale Lisowski stara się abstrahować je z aktualnego kontekstu, zestawiać z pracami sprzed 10, 20, 50 lat, szukać w nich wyrazu jakieś ponadczasowej, bardziej uniwersalnej zasady.
Jakiej? „Jedno z głównych pytań stawianych na wystawie moglibyśmy sprowadzić do Czy twój umysł jest pełen dobroci?” pisze Lisowski (i oczywiście wystawia neon Jabłońskiej pod tym właśnie tytułem). Odpowiedź brzmi oczywiście: „nie”. Nasze umysły nie są pełne dobroci, zaś nasze serca pełne są różnych lęków. Na szczęście lubimy się bać. Szczurołapa ogląda się więc z przyjemnością; wystawa ma swoją logikę, ażurową, ale stabilną konstrukcję zbudowaną z subtelnych analogii i rezonansów, których Piotr Lisowski dosłuchuje się w brzemieniu prac i praktyk tak skądinąd odmiennie nastrojonych artystów jak Wróblewski, Zbyszko Trzeciakowski, Angelika Markul czy Kuba Bąkowski. Nad logiką, wywodem i dyskursem góruje jednak poetyka. Zręczność w przemieszczaniu się między różnymi momentami w historii sztuki, katastrofami i przeczuciami katastrof oraz wielowymiarowymi zagrożeniami czyhającymi na rozległych obszarach zajmowanych przez „społeczeństwo ryzyka” – te zalety Szczurołapa można obrócić w zarzut. Wampir z Zagłębia, Fukushima, koń turyński, choreografia formacji policyjnej prewencji, widma Holokaustu, współczesne demonstracje, uchodźcy, obcięte krowie głowy w lesie – wystawa okazuje się workiem, w którym mieści się ogromna ilość obrazów – skądinąd w większości wyrazistych – oraz lęków, w gruncie rzeczy bardziej ekscytujących niż naprawdę niepokojących. „Szczurołap nie tyle diagnozuje społeczeństwo przez pryzmat ryzyka, ile raczej wskazuje na stany graniczne, napięcia i lęki, opowiadając o relacjach i konsekwencjach podejmowanych decyzji” – pisze Lisowski. Jego wystawę ogląda się tak dobrze również dlatego, że lubimy się bać, pod warunkiem, że nie jest naprawdę strasznie. W tym sensie erudycyjny, błyskotliwy Szczurołap przypomina bardziej film kastroficzny niż próbę stawiania poważniejszych diagnoz; spektakl, w którym z przyjemnością konfrontujemy się z obrazami zagrożeń i złych przeczuć, bo jesteśmy przekonani, że się nie spełnią. Nie przypadkiem zapasy zgromadzone przez Rusicką i Lecnima znajdujemy nienaruszone. To tylko taka gra, zdają się mówić nieobecni artyści. Bunkier ma naprawdę grube mury, ale od dawna nie jest prawdziwym schronem, tylko instytucją sztuki i wszystko jest tu trochę umowne, trochę na niby; zresztą kto by chciał jeść konserwę tyrolską? Owszem, jesteśmy społeczeństwem ryzyka, świat stoi na krawędzi, ale przecież jakoś to było, jakoś to jest – i jakoś to będzie.
Duchowym patronem Nietoty, jak sam tytuł wskazuje, jest Tadeusz Miciński. Kozak, który zajmował się dyskusyjną spuścizną młodopolskiego poety w bardzo interesujący, dialektyczny sposób, w wystawie udziału nie bierze. Okazuje się jednak, że nie brakuje u nas neoromantyków chętnych do wkraczania na hermetyczne ścieżki wiodące w lucyferyczne rejony guseł i tajemnic, które tak interesowały Micińskiego.
Jakoś więc jest. Raz lepiej, jak na Szczurołapie, raz gorzej, jak na Nietocie pod kuratelą Łukasza Huculaka na kolejnej kondygnacji schronu, która otworzyła się na przełomie czerwca i lipca. Huculak to wrocławski artysta i wykładowca tutejszej ASP, z której środowiska wywodzi się również dyrektor Andrzej Jarosz. W Nietocie można zobaczyć spełnienie dyrektorskich obietnic otwarcia na inne środowiska (zwłaszcza akademickie) oraz inne media, szczególnie malarstwo. Ciekawe, czy za kadencji Doroty Monkiewicz w MMW mogłaby się wydarzyć taka wystawa? Zrealizowana na najwyższym piętrze schronu, wydaje się już naprawdę bardzo daleka od konceptualnych fundamentów, mimo że na tej samej kondygnacji znajduje się sala ze stałą ekspozycją prac Dróżdża. Podobnie jak Szczurołap, Nietota na swój sposób doskonale pasuje do zamkniętych na świat zewnętrzny, mrocznych i posępnych wnętrz, przypominających kazamaty. O ile jednak Lisowski podejmuje z tą atmosferą wyrafinowaną grę, Huculak zdaje się gubić w tych „kazamatach fantazmatów”, jakby powiedział Tomasz Kozak. Skojarzenie z autorem Lekcji lucyferycznej jest tu zresztą bardzo na miejscu. Duchowym patronem Nietoty, jak sam tytuł wskazuje, jest Tadeusz Miciński. Kozak, który zajmował się dyskusyjną spuścizną młodopolskiego poety w bardzo interesujący, dialektyczny sposób, w wystawie udziału nie bierze. Okazuje się jednak, że nie brakuje u nas neoromantyków chętnych do wkraczania na hermetyczne ścieżki wiodące w lucyferyczne rejony guseł i tajemnic, które tak interesowały Micińskiego. „Wiara w istnienie wiedzy sekretnej i niewidzialnych mocy ma się dobrze, niezależnie od technicznego zaawansowania danej cywilizacji” – pisze Huculak, którego wystawa „obejmie realizacje malarskie, wideo, obiekty i instalacje odwołujące się do wizualnych aspektów praktyk hermetycznych i mistycznych”. Wiara ma się dobrze, jej wizualne aspekty mają się natomiast różnie. Post-neoromantyczne grunty są nie tylko hermetyczne, ale i grząskie, stąpając po nich łatwo utonąć w new-age’owo-heavymetalowo-młodopolskich bagnach, a nawet w kiczu. To nie jest los nieunikniony. Niektórzy, jak Olaf Brzeski czy Alex Urban, dają radę zagłębiać się w te mroki, pozostając po jasnej stronie artystycznej mocy. Jest też Laura Pawela, która dokumentuje – częściowo z ukrytej kamery – swój akt apostazji z Kościoła katolickiego; zdarzenie, w którym decyzja o charakterze egzystencjalnym i światopoglądowym zaplątana jest w biurokratyczną procedurę, w gruncie rzeczy smutną, pełną podań, pieczątek kurii i telefonów na infolinię parafii. Jednak spora część wystawy, na przykład prace Pawła Baśnika, Marcina Łuczkowskiego, Małgorzaty Wielek-M, a po części i samego kuratoro-uczestnika, Łukasza Huculaka, ilustrują ryzyko, na które naraża sztuka wkraczająco na kręte, młodopolsko-ezoteryczne ścieżki. Domniemanych duchowych tajemnic trudno się dopatrzyć, widać za to często egzaltacje, swego rodzaju konwencjonalność i powtarzalność mistycznych wizji, czasem również po prostu złe malarstwo.
Tomasz Opania uprawia coś, co nazwać można designem krytycznym, kontekstualnym, często również performatywnym. Zdaje się mieć tysiąc pomysłów na minutę; niektóre lepsze, inne gorsze, ale zebrane do kupy, w quasi-retrospektywnym formacie na wystawie we BWA Awangarda, złożyły się na energetyczny show, zabawny i mocno zaangażowany w społeczno-polityczne realia oraz debatę nad przestrzenią publiczną miasta.
Po obejrzeniu Szczurołapa udałem się do BWA Awangarda, by tam odsapnąć nieco od katastroficznych oparów spowijających wnętrza bunkra na placu Strzegomskim. Okazało się jednak, że we Wrocławiu od klimatu katastrofy nie da się do końca uciec. Na sytuację w Awangardzie można spojrzeć jak negatyw tej, która ma miejsce w MWW. Na placu Strzegomskim katastrofa jest motywem tematyzowanym w gmachu odpornym na wszelkie kataklizmy. W BWA to właśnie budynek jest ofiarą katastrofy, już nie fantazmatu o zmierzchu cywilizacji łacińskiej, lecz realnego problemu. Kwatera główna instytucji mieści się w pałacu Hatzfeldów, który jest architektonicznym kolażem poniemieckich ruin, rekonstrukcji, budownictwa z epoki PRL i bardziej współczesnych ingerencji. Cały ten patchwork zaczyna teraz osiadać w grząskim wrocławskim gruncie, a stare kolumny podtrzymujące hall pękają od wstrząsów wywoływanych przez toczącą się po sąsiedzku ogromną budowę. Instytucja sztuki to jednak delikatna materia. Na szczęście są jeszcze artyści. W czerwcu, kiedy po raz pierwszy wizytowałem Szczurołapa, w Awangardzie trwała wystawa Tomasza Opani. Ten projekt, na wielu poziomach interesujący, to przyczynek do dyskusji na temat relacji miejskich galerii z lokalnymi środowiskami artystycznymi. BWA, instytucja prowadzona przez dwie ikony wrocławskiej kultury niezależnej – Marka Puchałę (który grał m.in. w kultowym zespole Klaus Mitffoch) i Pawła Jarodzkiego (Luxus, wiadomo), jest świetnym case study polityki w tej materii. Weźmy Tomasza Opanię, artystę, który na gruncie ogólnopolskim nie należy do artystów najbardziej znanych, ale dla Wrocławia jest postacią bardzo ważną. Słusznie! W jego wystawie Salon wzornictwa było coś z przekornego tricksterstwa, charakterystycznego dla wrocławskich postpunkowych tradycji, ucieleśnianych przez takie ruchy jak Luxus czy Pomarańczowa Alternatywa. Opania uprawia coś, co nazwać można designem krytycznym, kontekstualnym, często również performatywnym. Zdaje się mieć tysiąc pomysłów na minutę; niektóre lepsze, inne gorsze, ale zebrane do kupy, w quasi-retrospektywnym formacie, złożyły się na energetyczny show, zabawny i mocno zaangażowany w społeczno-polityczne realia oraz debatę nad przestrzenią publiczną miasta. Częścią tej ostatniej jest oczywiście instytucja na skraju budowalnej katastrofy; Opania nie jest zaś artystą, który odwracałby wzrok od tego rodzaju kryzysu. Przeciwnie, zaprojektował autorski model cegieł (sygnowanych własnym nazwiskiem) i zabrał się do podmurowania wątłych fundamentów Awangardy, czyniąc z tego działania jedną z prac swojej wystawy. Jaka piękna symbioza i piękna alegoria; miejska instytucja, której fundamentem, jest, dosłownie, twórczość miejskich artystów – pomyślałem zupełnie bez ironii opuszczając BWA.
Entropia? To słowo dobrze współbrzmi zarówno z zapadającą się w grząski, nadodrzański grunt wrocławską Awangardą, jak i ze zmierzchem łacińskiej cywilizacji, tematyzowanym w MWW. Entropia w ogóle świetnie nadaje się na hasło sezonu w mieście w przededniu politycznych zmian i wyborów samorządowych, które, jak zwykle, nie pozostaną przecież bez wpływu na instytucjonalny pejzaż i politykę kulturalną.
Nie zaszedłem jednak daleko, bo we Wrocławiu trudno gdzieś pójść, by nie wplątać się w jakąś artystyczną sytuację. Ta, na którą trafiłem w galerii Entropia, była dużego kalibru; chodziło o jubileusz 30-lecia działalności tego emblematycznie wrocławskiego miejsca. Galeria uświetniła rocznicę wystawą Entropia rośnie v. 3.0. Jeżeli szukać esencji ducha wrocławskiej sceny, to właśnie tu. W przestrzeniach Entropii – niewielkiej przecież – znalazły się prace pół setki artystów, od Pawła Jarodzkiego, przez Karolinę Freino, Joannę Rajkowską czy Jerzego Kosałkę, po Izę Chamczyk i Ewę Zarzycką, nie wyłączając oczywiście prowadzących galerię artystów, Alicji Jodko i Mariusza Jodko. Na wernisażu Entropię, i tak gęsto już zawieszoną i zastawioną pracami, wypełnił tłum autorów, gości, przyjaciół i fanów; symultanicznie trwało kilka performansów, walczących o uwagę z bujną sytuacją towarzyską. Oto obraz instytucji sztuki, która ma korzenie zapuszczone naprawdę głęboko w społeczności artystycznej – pomyślałem nie bez podziwu.
Wkrótce zgromadzony w galerii tłum wyruszył pochodem w stronę MWW, gdzie zaplanowana była dalsza część peformatywnego programu jubileuszu. Niektórzy uczestnicy procesji nieśli wielkie litery układające się w słowo „Entropia”.
Entropia? To słowo dobrze współbrzmi zarówno z zapadającą się w grząski, nadodrzański grunt Awangardą, jak i ze zmierzchem łacińskiej cywilizacji, tematyzowanym w MWW. Entropia w ogóle świetnie nadaje się na hasło sezonu w mieście w przededniu politycznych zmian i wyborów samorządowych, które, jak zwykle, nie pozostaną przecież bez wpływu na instytucjonalny pejzaż i politykę kulturalną. Ta, po wzmożeniu w czasie ESK przed dwoma laty, jest na razie zakrojona na skromniejszą skalę; ambicje włodarzy dotknięte zostały swego rodzaju entropią. Wrocławskie instytucje mogą się wydawać za delikatne, jak Awangarda, lub przeciwnie, zbyt warowane, jak MWW, albo nawet nieistniejące, jak niewybudowana stała siedziba tego Muzeum. Jednak Europejską Stolicą Kultury tylko się bywa, a Wrocławiem jest się długofalowo. Entropia nie jest wypadkiem, lecz stałym parametrem rzeczywistości, zaś instytucje sztuki znaczą tyle, ile sztuka wystawiających w nich artystów. Ta ostatnia zasada nie jest oczywista wszędzie, ale we Wrocławiu wciąż obowiązuje. Tym lepiej dla Wrocławia.
Stach Szabłowski – krytyk sztuki, kurator i publicysta. Autor koncepcji kuratorskich kilkudziesięciu wystaw i projektów artystycznych. Publikuje w prasie głównego nurtu, w wydawnictwach branżowych i katalogach wystaw. Współpracuje m.in. z magazynem SZUM, Przekrojem, dwutygodnik.com. i miesięcznikiem Zwierciadło.
Więcej