Empatia radykalna, aktywizm wizualny. Rozmowa z Karolem Grygorukiem
Marcin Stachowicz: Rozmawiamy w grudniu, od pierwszego lockdownu minęło osiem miesięcy, a ja mam wrażenie, jakby to było pięć lat. Dużo się działo – przynajmniej politycznie – chociaż wszyscy wieszczyli stagnację. Jak ta pandemiczna, kryzysowa rzeczywistość wpłynęła na twoją praktykę fotograficzną?
Karol Grygoruk: Pandemia zaskoczyła mnie na Bliskim Wschodzie. Musiałem uciekać ostatnim samolotem przed groźbą pełnego zamknięcia granic. Wróciłem do kraju i, chyba tak jak wszyscy, ukryłem się na kilka dni w mieszkaniu z „zapasami makaronu i papieru toaletowego”. Godzinami gadałem z przyjaciółmi o tym, jak pracować, nie narażając przy okazji siebie i innych. Wszyscy byliśmy wtedy zdezorientowani, ale równocześnie czuliśmy, że na naszych oczach dzieje się coś ważnego, rozgrywa się historia. W końcu nasze pokolenie nigdy wcześniej nie przeżyło doświadczenia o tak globalnym charakterze. Czułem więc silną potrzebę dokumentowania.
A jednak w jednym z wywiadów wspominasz, że łapanie kontaktu zdecydowanie lepiej wychodzi ci na wyjazdach. Czy to oznacza, że w tym feralnym roku 2020 – w sytuacji ograniczonej swobody przemieszczania się – siłą rzeczy zacząłeś szukać tematów na własnym podwórku? Skupiać się na lokalnych kryzysach?
Zdecydowanie nie jestem fotografem newsowym i z trudem przychodzi mi relacjonowanie bieżących wydarzeń. Tak jak mówisz, mam też problem z pracą w Polsce – właśnie ze względu na brak dystansu. Bardzo angażuję się emocjonalnie w każdy z realizowanych przeze mnie projektów, co bywa dość niezdrowe. Dopiero odległość pozwala mi, już po powrocie, choć trochę się odciąć. Teraz, w sytuacji lockdownu i narastającej niepewności, musiałem zmierzyć się z pracą w Warszawie. Szukając tematów mniej oczywistych, spróbowałem otworzyć oczy szerzej i zobaczyć tych, których przez lata miałem nie dostrzegać, „nie gapić się” – Gigantów i Gigantki.
Czyli osoby w kryzysie bezdomności, z którymi zacząłeś pracować wiosną. Znam oczywiście twoje projekty poświęcone kryzysowi migracyjnemu, widziałem fotografie z obozu Moria na Lesbos czy z irackiego Kurdystanu. Czy zainteresowanie tematem bezdomności jest w jakimś sensie kontynuacją tamtych poszukiwań? W końcu są to zjawiska ze zbliżonego porządku, związane z utratą podstawowych źródeł bezpieczeństwa, wykluczeniem, szczególną podatnością na zranienie, przemoc, chorobę. Jak wyglądała pandemia okiem tych, którzy nie mogli się „zlockdownować”, zamknąć w czterech ścianach?
Oba zjawiska – kryzys polityk migracyjnych i kryzys bezdomności – są zarówno bliźniaczo podobne, jak i całkowicie się od siebie różnią. Temat wykluczenia towarzyszy mi w pracy fotograficznej od kilku lat i chyba, jak w każdej specjalizacji, im głębiej zanurzamy się w próbę zrozumienia jakiejś kwestii, tym bardziej zdajemy sobie sprawę z wielowymiarowości problemu.
To znaczy?
Pracując w obozach i na szlakach migracyjnych na pewno nauczyłem się radykalnej empatii, która niezbędna jest w pracy na ulicy. Gdy sytuacja pandemii zmusiła mnie do pracy „w domu”, wyjście na ulicę wydawało się naturalne. Na początku planowałem mały projekt. Kilka portretów i wypowiedzi. W pierwszym tygodniu lockdownu zbierałem informacje i kontaktowałem się ze specjalistkami zajmującymi się kryzysem bezdomności. Tak poznałem Lusię i Anię – dwie dziewczyny, które wprowadziły mnie w świat bezdomności. Gdy cofam się pamięcią do marca, zawstydza mnie moja własna niewiedza i przesądy dotyczące Gigantów. Dziś mały cykl zamienił się w kolejny długoterminowy projekt, od którego nie uda mi się szybko uwolnić.
Na jakim jesteś teraz etapie?
Od kilku miesięcy nie zrobiłem nowego zdjęcia. Wychodzę na ulicę głównie po to, żeby rozmawiać, śledzić losy moich Gigantów i podtrzymywać kontakt. Staram się uporządkować kilkadziesiąt portretów i setki godzin nagranych wywiadów. Powoli przyznaję się sam przed sobą, że już dawno przekroczyłem granicę dokumentowania. Kiedy teraz rozmawiamy, widzę jednocześnie, jak wiadomości spływają na mój telefon. Muszę jutro zawieźć materac na działki dla Ani, która jest w ciąży i mieszka w altance. Codziennie dzwoni też Gosia z zakładu karnego. Poznaliśmy się jeszcze na ulicy. Na ogół mamy tylko kilka minut na rozmowę, Gosia ma tylko mój numer telefonu. Wiele Gigantów i Gigantek, z którymi miałem bliższy kontakt od początku roku, zniknęła, straciłem z nimi kontakt. Niektórzy zmarli, ale wszystkich noszę w głowie niczym blizny. Brzydkie i szpecące wspomnienia. Historie ludzkich dramatów. Nie zamierzam o nich zapomnieć.
No właśnie, w kontekście „mocnych” historii – chyba nikt w Polsce nie produkuje takich treści, jak RATS Agency. Narracje wizualne, nie tylko fotograficzne, łączycie z osobistym zaangażowaniem w dokumentowane tematy. Jest to niewątpliwie spojrzenie od wewnątrz, bliskie „sprawie”, na pewno nie neutralne, chłodne, relacjonujące w stylu czysto fotoreporterskim. Jaka dokładnie idea stoi za RATS? Chodzi wam wyłącznie o aktywizm i współpracę z trzecim sektorem czy ruchami protestu, czy jesteście również otwarci na bardziej komercyjne projekty?
Powstanie RATS wiąże się z poczuciem braku. Znaliśmy się z Agatą Grzybowską i Filipem Skrońcem od wielu lat. I również od wielu lat narzekaliśmy na współczesne media – premiujące newsy, chwytliwe nagłówki, za którym bardzo często nie kryje się żadna istotna treść. Ja i Filip byliśmy również zmęczeni pracą komercyjną, z której utrzymywaliśmy się przez lata. Od początku planowaliśmy agencję o bardzo konkretnym profilu – chcieliśmy zbudować nową jakość w opowiadaniu o kryzysach, konfliktach i pomocy humanitarnej. W poszukiwaniach pomogły nam oczywiście doświadczenia wyniesione z branży reklamowej oraz świadomość zmian w kulturze wizualnej. Tak powstała agencja AIMS. Niestety, okazało się, że tak samo nazywa się pewna ekstremalnie postkolonialna grupa misjonarzy, Africa Inland Mission (śmiech).
Dla mnie, w mojej praktyce fotograficznej, wizualny aktywizm to przede wszystkim wiara w sprawczość obrazu. W ostatnim czasie coraz mocniej uświadamiam sobie, że fotografia jest dla mnie głównie narzędziem.
To skąd się wzięło RATS w miejsce AIMS?
Kryzys związany z nazwą prawie doprowadził nas do porzucenia projektu. Wymieniając zrezygnowane wiadomości, zaczęliśmy żartować z akronimów i nazw kapel punkowych. No i tak stanęło na RATS – Raport, Advocacy, Transmedia, Storytelling. Długo nie mogłem się przekonać do tego żartu, ale dziś, w rozmowach, mówimy do siebie per „szczury”. Długo docieraliśmy się, szukaliśmy wspólnego języka opowieści. Na pewno znaczącym momentem stał się wyjazd do Iraku przy współpracy z Polską Akcją Humanitarną. Musieliśmy nauczyć się pracy w zespole, zaufania, mocnych i słabych stron każdego i każdej z nas. Dziś mamy biuro w centrum Warszawy, współpracujemy z kilkoma dużymi NGO-sami w Polsce i Europie. Realizujemy projekty w kilku zapalnych miejscach na świecie. W 2021 roku startujemy z kilkoma projektami edukacyjnymi, czekamy też na koniec pandemii, żeby polecieć do Sudanu, Iraku i Donbasu. Przyjaźnimy się, choć prawdopodobnie każde z nas ma wciąż trochę różne wizje przyszłości agencji. Osobiście chciałbym, żeby RATS stało się synonimem zaangażowanego dokumentu i etycznego dziennikarstwa.
Jakie formy przybiera wizualny aktywizm dzisiaj? Na jakie cele stawia? Czy chodziłoby o, znane z mainstreamowych mediów, „bycie na miejscu” i informowanie, czy raczej o zmianę rzeczywistości poprzez obrazy, czyli, nazwijmy to tak, „poszerzanie pola wizualnego”: poszukiwanie przestrzeni, tematów i ciał wykluczonych z obowiązujących „norm wizualnych”, „odsłanianie” opresyjnego charakteru sfery publicznej albo inaczej – opór wobec zastanych oraz kształtowanie nowych „norm” za pomocą kultury wizualnej?
Pracuję obecnie nad doktoratem poświęconym fotografii zaangażowanej i wizualnemu aktywizmowi, także obawiam się, że mogę przy tym temacie lekko odlecieć… Dla mnie, w mojej praktyce fotograficznej, wizualny aktywizm to przede wszystkim wiara w sprawczość obrazu. W ostatnim czasie coraz mocniej uświadamiam sobie, że fotografia jest dla mnie głównie narzędziem. Po aparat sięgnąłem dosyć późno – miałem chyba 21 czy 22 lata i pracowałem w organizacji zajmującej się prawami człowieka. Z moim podejrzeniem ADHD wiedziałem, że nie wytrzymam za biurkiem, nigdy nie zostanę prawnikiem walczącym o politycznych więźniów. Postanowiłem zostać fotografem wojennym (śmiech).
Co chyba ostatecznie nie do końca się spełniło…
Jeździłem ze znajomymi anarchistami na zadymy w trakcie szczytów G8. Później wszystko się rozmyło, a fotografia stała się przede wszystkim zawodem. W domu jedliśmy wegańsko i starałem się kupować tylko fairtrade’owo, a w pracy fotografowałem kampanie modowe i portrety do kolorowych magazynów. Paradoksalnie to właśnie wtedy w pełni zrozumiałem, jak wielki wpływ na rzeczywistość może mieć obraz. Jedno reklamowe zdjęcie potrafi „zmusić” człowieka do niepohamowanej konsumpcji. Dlaczego więc nie wierzymy w siłę obrazu, gdy rozmawiamy o fotografii dokumentalnej? Analizując pracę twórców i twórczyń na przestrzeni dekad, z łatwością dostrzegamy przecież zalążki zmiany politycznej czy społecznej. Hine i Riis swoimi portretami robotników i dzieci pracujących w fabrykach przyczynili się do wprowadzenia regulacji zakazujących pracy nieletnich. Dorothea Lange swoim portretem Migrant Mother (na zdjęciu Florence Owens Thompson) pokazała całej Ameryce, czym jest kryzys. Historycy, analizując zdjęcie Nicka Uta Napalm Girl (na zdjęciu Phan Thị Kim Phúc), łączą je ze wybuchem antywojennych protestów, które ostatecznie doprowadziły do zakończenia wojny w Wietnamie. Takich przykładów, większych i mniejszych, można wymienić tysiące. Problemem jest raczej nasza zachodnia, skrajnie indywidualistyczna kultura, oparta na micie herosa, samodzielnie zmieniającego bieg historii cowboya. Nie dostrzegamy lub odrzucamy możliwość zmiany, jeśli jest ona wynikiem długotrwałej i kolektywnej pracy aktywistów i aktywistek.
Czy jednak aktywizm wizualny może być jeszcze dzisiaj, w nawale obrazów z mediów społecznościowych, jakkolwiek skuteczny?
Wierzę w całe spektrum możliwości protestu i aktywizmu. Na jednym biegunie mamy prawników i polityczki, przez dekady pracujących nad zmianą prawa, a na drugim muszą być osoby, które ryzykują, często życiem, by fizycznie sprzeciwiać się opresji władzy. Decydują się na metody związane z przemocą, między innymi po to, żeby zwrócić oczy świata na ignorowany problem (ostatnie protesty w Chile, Hong Kongu czy USA). Pośrodku jest nieskończona liczba różnego rodzaju aktywizmu i działań. W tym dokumentowanie, raportowanie i rzecznictwo (advocacy).
Myślisz, że neutralne reporterskie oko w ogóle jest możliwe? Czy da się – i czy jest sens – uprawiać ten zawód bez zaangażowania?
Ostatnio temat zaangażowania i obiektywizmu dziennikarskiego stał się gorący i mam wrażenie, że powoli dzieli środowisko fotograficzne w Polsce. Niepokoje społeczne, protesty, pandemia. Jak daleko możemy wspierać jedną narrację? Czy pozwala nam na to dziennikarska etyka i etos obiektywizmu? Przede wszystkim cieszę się, że w końcu o tym rozmawiamy. Na pewno łatwiej pracować poza granicami domu. Z dystansu konflikty stają się bardziej wyraźne, a stawanie po stronie słabszych, wykluczonych – oczywiste. Wciąż kluczowe pozostaje pytanie: czy istnieje obiektywna fotografia? Jest to temat bumerang, który co jakiś czas pojawia się w dyskusjach i zawsze wraca w to samo miejsce. Każda fotografia, o czym pisała przecież Susan Sontag w latach 70., już przez sam dobór kadru, tematu i wielu innych czynników, jest czymś mocno subiektywnym. Sontag idzie nawet o krok dalej i pisze o surrealizmie fotografii.
Sądzę, że pandemia sama w sobie nie wywołała jakiejś znaczącej zmiany w sposobach odbierania codziennego przekazu medialnego. Co najwyżej potwierdziła, że jesteśmy w olbrzymim stopniu podatni na manipulacje i fake newsy.
Obiektywizm kontra subiektywizm obrazu to już jednak – przynajmniej do pewnego stopnia – historyczna debata.
OK, mamy to za sobą. Ale co z zaangażowaniem? Z dziennikarzem, który jest tylko muchą na ścianie, bezstronnym obserwatorem? To tylko jedna z dróg, bo przecież mamy przykłady zupełnie innych postaw. Wielu najsłynniejszych fotografów i fotografek opowiadało się po jednej ze stron dokumentowanych konfliktów politycznych. Henri Cartier-Bresson pracował dla komunistycznych gazet we Francji, wspierał walkę o prawa robotników. Gordon Parks wniósł zaangażowanie na zupełnie inny poziom – za pomocą aparatu walczył o prawa wykluczonych, piętnował segregację rasową. Stał po stronie słabszych. Dziś problemem jest przede wszystkim polityka. Stając po stronie protestujących kobiet, opowiadamy się po stronie politycznej zmiany. Z perspektywy czasu nikt nie rozlicza Parksa. Wiemy doskonale, że rasizm jest zły. Każdy z nas, trzymając w rękach aparat, sam podejmuje decyzję, jaką dokładnie opowieść i jaki przekaz chce tworzyć. W ekipie Szczurów wierzymy, że naszym obowiązkiem jest stawać po stronie praw człowieka. Mam wrażenie, że w tym dyskursie mówi się o etyce i obiektywizmie dziennikarskim na jednym wydechu. A przecież fundamentem wolnej prasy i niezależność dziennikarskiej są prawa człowieka – artykuł 19 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka mówi wprost o wolności w dostępie do informacji. Jeżeli mówimy o wolności prasy, mówimy jednocześnie o prawach człowieka. Nie możemy wybierać tych praw i wolności, które nam bardziej pasują.
Czy pandemia wpłynęła na praktyki wizualno-aktywistyczne albo na to, jak są odbierane? Może, skoro jesteśmy bardziej wyizolowani i oddzieleni, baczniej zwracamy uwagę na obrazy, które krążą w obiegu netowym? Albo stajemy się bardziej wyczuleni na „prawdę obrazu”, skoro, siłą rzeczy, musimy w większym niż dotychczas stopniu czerpać wiedzę z sieci, a jednocześnie stale rośnie nasza podejrzliwość wobec treści, z którymi się tam stykamy (fake newsy, nachalna propaganda, technologia deepfake etc.)?
Sądzę, że pandemia sama w sobie nie wywołała jakiejś znaczącej zmiany w sposobach odbierania codziennego przekazu medialnego. Co najwyżej potwierdziła, że jesteśmy w olbrzymim stopniu podatni na manipulacje i fake newsy. Wśród moich znajomych, w większości wykształconych ludzi, krążą niesprawdzone informacje odnośnie szczepionki na COVID-19 – że zmieni nasze DNA. Śmiejemy się z teorii spiskowych dotyczących 5G, ale mało kto rzeczywiście weryfikuje fakty i sprawdza, o co chodzi z nową metodą szczepień. Po twoim pytaniu zastanawiam się, czy faktycznie – w dobie pandemii – zaczęliśmy konsumować więcej treści z social mediów. Muszę sprawdzić statystyki i dane.
Zaangażowałeś się w demonstracje przeciwko zakazowi aborcji i łamaniu praw kobiet (wcześniej – przeciwko przemocy wobec społeczności LGBTQ+), na Twoim Instagramie i na IG RATSA widziałem mnóstwo fotografii dokumentujących wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. W moim odczuciu te kadry mają bardzo dużą siłę oddziaływania m.in. dlatego, że chwytają cielesny wymiar protestów: źródło zagrożenia – policyjna pałka, tuby z gazem – znajduje się zaraz obok obiektywu, widać chaos, kłębowisko trudnych do rozróżnienia ciał; siłę zgromadzenia, ale też wyraźne znaki nadchodzącej policyjnej przemocy. Są to również zupełnie inne fotografie – o innej dynamice – niż te z projektu migracyjnego. Tamte były bardziej statyczne, tymi najnowszymi rządzi ruch, zmiana, wrażenie, że coś albo dzieje się dokładnie tu i teraz, albo za chwilę się wydarzy. Czy fotografowanie – i jednocześnie uczestniczenie w – demonstracji było dla ciebie jakimś nowym, odmiennym doświadczeniem?Wiadomo, że na demonstracji człowiek z aparatem czy kamerą staje się szczególnie narażony na policyjną przemoc.
Uczestniczę w protestach od piętnastego roku życia. Powoli przestaję pamiętać, co to znaczy być na proteście bez aparatu w dłoni. Żeby znowu przywołać Sontag – wszyscy jesteśmy dzisiaj „megaturystami”, aparaty pozwalają nam zamknąć chaos w formacie 2:3 czy 4:5. Dokumentowanie protestów, zamieszek czy działań wojennych – jeśli reprezentujemy „prasę” – może być trudniejsze – musimy podchodzić blisko i „uczestniczyć” – ale równocześnie wiąże się z ochroną, którą powinna zapewniać legitymacja prasowa (choć wiadomo, nie zawsze i nie wszędzie). Oczywiście, za każdym razem jest mi niezwykle miło, kiedy słyszę, że dla kogoś moje zdjęcia z protestów mają znaczenie. Mam szczęście i poza wrzucaniem fotografii na instagramowy profil, mogłem je też opublikować w kilku „zasięgowych” magazynach. Dalej najważniejsze jest jednak, kiedy okazuje się, że moje zdjęcie miało na kogoś realny wpływ, sprowokowało jakąś sytuację czy działanie. Niektóre pomogły zebrać pieniądze na edukację w obozach. Inne nakłoniły kogoś do wyjścia na ulicę albo pomogły w budowaniu społeczności wokół protestu. Ale chyba najbardziej uderzyła mnie pewna osobista historia – mój starszy brat, pod wpływem opowieści i zdjęć Gigantów, stanął w obronie chłopaka w kryzysie, katowanego przez bandę dresiarzy w biały dzień. Razem z czeczeńską uchodźczynią postawili się pięciu pijanym facetom. Oni byli bohaterami. Moje zdjęcia sprawiły, że Gustaw zareagował.
Mając dostęp do obozów, protestów czy pustostanów, czuję obowiązek jak najdokładniejszego „odwzorowania” sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie i bohaterki fotografowanych przeze mnie opowieści.
Dynamiczna sytuacja miała jakiś wpływ na ostateczną formę twoich kadrów?
Zaczynając projekt, zawsze długo zastanawiam się nad formą. Protesty fotografuję z lampą, zawsze w pionie i kadrując do instagramowego 4:5. Te zdjęcia mają swój konkretny cel i z założenia miały trafiać do odbiorców i odbiorczyń przez pionowe ekrany smartfonów. Opowiadają o konkretnych wydarzeniach, dlatego zdecydowanie więcej jest w nich ruchu i emocji – inaczej, niż w przypadku zdjęć Gigantów, gdzie zależało mi na portretach w możliwie jak największych zbliżeniach. Zrezygnowałem z lampy błyskowej, a zamiast tego, żeby podkreślić opresyjność obrazów, oświetlałem twarze modeli i modelek niewielką latarką. Długi czas naświetlania, choć męczący, przyniósł efekt rozedrgania, szczególnie przy większych wydrukach. Pracując w ten sposób, blisko, „na wprost”, chciałem zmusić odbiorców do konfrontacji z prawdziwymi ludzi, których nauczyliśmy się nie dostrzegać, a którzy na co dzień pozostają niewidzialni w przestrzeni publicznej. Skupienie na oczach uczłowiecza i zmusza do odwzajemnienia spojrzenia. Fotografie z cyklu migracyjnego to z kolei jeszcze inna opowieść. Uchodźstwo wiąże się ze stanem ciągłego oczekiwania, to powolne i spokojne opadanie z sił i nadziei. Bardzo zależy mi, żeby te emocje przenieść, „podźwignąć” w fotografii. Mając dostęp do obozów, protestów czy pustostanów, czuję obowiązek jak najdokładniejszego „odwzorowania” sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie i bohaterki fotografowanych przeze mnie opowieści.
W Biennale Warszawa można oglądać – aktualnie online – bardzo ciekawą wystawę kolektywu Democratica poświęconą policyjnej przemocy – Chronimy was przed wami samymi. Wśród całej masy ważnych tematów pojawiają się tam m.in. zestawienia sporządzone przez kolektyw Syrena, z których wynika, że przemoc policji, jako strażniczki porządku, kieruje się przede wszystkim wobec grup zdefiniowanych w danym momencie jako słabsze (u nas: społeczności LGBTQ+ i kobiet). To wszystko wiąże się także z tym, co Łukasz Zaremba – w tekście dla „Dwutygodnika” – nazywa „policyjnym kompleksem wizualnym”: stosowana przez policję przemoc nie tylko powinna pozostać ukryta „poza kadrem” pod groźbą sankcji (jak w przypadku francuskiego zakazu fotografowania), ale sama w sobie, na co dzień, poza demonstracją, ma charakter „zawieszony”, istnieje jako nieustanna potencjalność przemocy. Czy fotografia – i szerzej: kultura wizualna – może być skutecznym narzędziem analizy oraz aktywnego przeciwstawienia się „policyjnemu kompleksowi wizualnemu”? W twoich ostatnich fotografiach widzę nie tylko – jak pisze Zaremba w kontekście wystawy – „aktywistyczną interwencję obliczoną na upowszechnienie w Polsce wiedzy o policyjnej przemocy i autorytarnych tendencjach w kraju”, ale także coś jeszcze – rodzaj „fotograficznego oskarżenia policji”. Czy w ogóle można sobie twoim zdaniem wyobrazić organizację życia społecznego bez instytucji policji?
Instytucja policji, wraz z jej monopolem na przemoc, MUSI przejść reformę. To, co obserwujemy dziś w Polsce, napawa mnie przerażeniem i potwierdza, jak bardzo potrzebujemy dzisiaj edukacji obywatelskiej. W jak wielkim stopniu zagubiliśmy się w wertykalnej relacji władza-ludzie. O funkcjonariuszach policji mówi się, że są na służbie. Czyjej? Władzy czy społeczeństwa? Cieszy mnie, że dostrzegasz w tych fotografiach coś na kształt oskarżenia. Głęboko wierzę, że my, jako fotografowie i fotografki, prasa, ale też środowiska szeroko związane z kulturą, mamy obowiązek patrzeć władzy na ręce, a policji – na pałki. Prawa i wolności człowieka oraz instytucje demokratyczne to nie mityczne i niepodważalne dogmaty. Zostały wywalczone przez pokolenia aktywistek i aktywistów. Kosztem upokorzeń, przemocy i lat spędzonych w więzieniach. Za cenę ludzkiego życia, które ktoś poświęcił w imię humanistycznych ideałów. A dzisiaj wciąż musimy o nie walczyć, niezależnie od tego, jaka władza nadejdzie po kolejnej zmianie. Oddajemy rządzącym władzę i decyzyjność w ramach układu społecznego. Układu, który w każdej chwili może się zmienić. Natomiast problem zaczyna się wtedy, kiedy „trzymający władzę” o tym zapominają. Dlatego jestem wdzięczny ekipie kolektywu Stop Bzdurom i społeczności LGBTQ+, które, po dekadach marazmu i grzecznego centryzmu, zapoczątkowały nowy – choć przecież znany od dawien dawna – styl protestu. To aktywizm, który odrzucił miłe i niekonfrontacyjne metody działania, wychodząc z słusznego założenia, że „grzeczni to już przecież byliśmy/byłyśmy”. Czas na zmiany i nową świadomość. Mamy tyle przestrzeni, ile jej (nie) oddamy.
No to na zakończenie: czy coś się jeszcze „urodzi” z tego policyjno-aktywistycznego cyklu? Przyznam, że bardzo podoba mi się pomysł z fotografowaniem materialnych pozostałości po demonstracjach ulicznych (widziałem „archiwum rac” z tzw. Marszu Niepodległości). Na twoich fotografiach z ostatnich demonstracji widzę dużo takich detali: transparenty, znaki, wlepy, maseczki i tak dalej. Może jakieś archiwum wizualne: policyjnej przemocy z jednej strony, a z drugiej – społecznego oporu wobec policji oraz autorytarnej władzy?
Razem z ekipą RATS zbieramy dźwięki i obrazy – zarówno ruchome, jak i klasyczne fotografie. Archiwizujemy cały ten materiał, który być może kiedyś zostanie wykorzystany w charakterze edukacyjnym albo dowodowym. Współpracujemy też z kilkoma organizacjami pozarządowymi, produkujemy treści i materiały, żeby wspomóc ich działania. Związani z RATS Grzesiek Wełnicki i Paweł Starzec współtworzą genialny projekt – Archiwum Protestów Publicznych – dokumentujący wydarzenia w Polsce od 2015 roku. Osobiście chciałbym, żeby w Polsce było w końcu „normalnie”. Chciałbym kraju, w którym szanuje się prawa mniejszości – otwartego, niehomofobicznego i nietransfobicznego. Socjalnego. Społeczeństwa, które opiera się na fundamencie równości i inkluzywności. Wybacz, jeśli zamiast odpowiadać bardziej konkretnie, snuję marzenia. W końcu, póki co, pozostają nam przede wszystkim takie rozmowy, dyskusje, wywiady. Mam jednak nadzieję, że to tylko chwila najgłębszej ciemności na moment przed świtem. Chciałbym w końcu wrócić na Bliski Wschód nie martwiąc się o to, co dzieje się tutaj. W domu.
Marcin Stachowicz – ur. 1988, eseista, krytyk filmowy, laureat Nagrody im. Krzysztofa Mętraka. Współpracuje z „Dwutygodnikiem”, „Filmwebem”, „Czasem Kultury”, „Szumem” i „Krytyką Polityczną”. Pisze o szeroko pojętej kulturze wizualnej i sprawach społecznych.
Więcej