Dwie strony malarskiego medalu. Mikołaj Sobczak, Jakub Gliński i młode malarstwo w Fundacji Stefana Gierowskiego
Kto kiedykolwiek wybrał się na wystawę konkursową Bielskiej Jesieni lub Gepperta, o pomniejszych konkursach malarskich nie wspominając, ten wie, jak traumatyczne może to być doświadczenie. Kolejne edycje przypominają sequele filmu, który od początku był kiepski, choć przypadkiem w obsadzie znalazło się paru świetnych aktorów. A przecież lista nazwisk interesujących malarzy debiutujących w ciągu ostatnich kilku lat jest spora: Martyna Czech, cała ekipa Potencji, Stach Szumski, Kamil Kukla, Marek Rachwalik, Radek Szlęzak, Bartek Buczek… Można by sobie wyobrazić konkurs, na który wreszcie trafiają wyłącznie tego pokroju nazwiska. Prędko raczej do tego nie dojdzie, ale jak mogłoby to wyglądać, można się już przekonać na własne oczy w Fundacji Stefana Gierowskiego, gdzie sprawy w swoje ręce wzięli sami zainteresowani.
Na tym nie koniec klęski urodzaju. Niemal w tym samym czasie w Warszawie otworzyły się jeszcze dwie równie interesujące malarskie wystawy: Mikołaja Sobczaka w Polana Institute i Jakuba Glińskiego w lokalu_30. Wszystkie trzy składają się łącznie na praktycznie kompletny obraz młodego polskiego malarstwa. Przyjrzyjmy się im po kolei.
Komunikacja ze wszystkim, co jest to wystawa za którą stoi zaskakujący duet kuratorski: Yui Akiyama i Cyryl Polaczek. Tego ostatniego przedstawiać nie trzeba, mniej jeszcze obecna na rodzimej scenie Akiyama to z kolei niedawna absolwentka pracowni Jarosława Modzelewskiego. Zaproszenie tej dwójki okazało się bardzo dobrym strzałem ze strony Fundacji Stefana Gierowskiego. Polaczek i Akiyama ze swoją wystawą wpasowali się w charakter pokazów urządzanych przez galerię, potężnych objętościowo i spinanych prostym hasłem wywoławczym, jak op-art czy współczesna abstrakcja. Tym razem jest jeszcze prościej – dwójka malarzy zaprosiła po prostu tych malarzy, których sobie ceni, w większości swoich rówieśników. Temat, jeśli w ogóle można o nim mówić, jest więc najprostszy z możliwych: dwoje młodych i fajnych pokazuje to, co sami uważają za fajne. To całkiem odświeżające oglądać raz na jakiś czas wystawę, która jest po prostu tym – salonem z dobrą sztuką. Bodaj ostatni raz na taki format porwał się dwa lata temu Raster w Salonie nowej fotografii 2016. Staroświecka formuła zastosowana przez samych artystów do pokazania tego, co interesujące dla nich samych, wciąż może się sprawdzić.
Wystawa w Fundacji Stefana Gierowskiego przypomina dobrą playlistę na Spotify, złożoną ze starannie wybranych i dobrze ułożonych kawałków, które znamy i lubimy – przyjemnie się ją ogląda i przyjemnie na nią wraca.
Tytuł Komunikacja ze wszystkim, co jest wydaje się wręcz parodią wystaw problemowych, w których niedostatki intelektualne maskowane są frazesem o tym, że różnorodne prace łączą się ze sobą – obowiązkowo „w nieoczywisty sposób”. Jest jednak trochę prawdy w tym tytule – wszystko, co pokazali autorzy wystawy łączy się o tyle, że składa się na pewien obrazek pokoleniowej wrażliwości, widać w nim określony stosunek do malarstwa, wzajemne wpływy i przypadkowe podobieństwa. Formalnie i jakościowo odstają tu właściwie jedynie obrazy Emilii Kiny, ale względy towarzyskie robią swoje, więc niech będzie – bogu co boskie, Krakowowi co krakowskie. Krakowskość to ważny składnik tej wystawy; właściwie wypływa z niej jeden komunikat: malarstwo to my i nasi koledzy z Katowic. W tak zarysowanym obrazku nie mieści się wszystko – choćby klimaty bardziej poznańskie, jak malarstwo Macieja Nowackiego, bardziej konceptualne, zanurzone silniej w modernistycznej historii niż w otaczającej rzeczywistości, paradoksalnie bliskie malarstwu Andrzeja Tobisa, choć dalekie od sztuki jego uczniów. Tego rodzaju pominięcia nie są jednak w tym przypadku wadą; można by się o nie czepiać, gdyby była to kuratorska wystawa o ambicjach definiowania stanu rzeczy. Polaczek i Akiyama tymczasem mapują jedynie własne pole zainteresowań.
Dlatego też wystawa w Fundacji Stefana Gierowskiego nie jest pokazem, który ma ambicję, by cokolwiek na nowo definiować i być w przyszłości punktem odniesienia. Przypomina raczej dobrą playlistę na Spotify, złożoną ze starannie wybranych i dobrze ułożonych kawałków, które znamy i lubimy – przyjemnie się ją ogląda i przyjemnie na nią wraca. Jeden element jednak w niej zaskakuje, i są to obrazy współkuratora, Cyryla Polaczka. Do tej pory Polaczek najbardziej odstawał od Kręcickiego i Jabłońskiej. Jak nie chmarami owadów, jakby wyjętymi z wczesnych obrazów Jakuba Juliana Ziółkowskiego, to znów niewielkimi monochromami, z wyrytymi jednym płynnym ruchem gwoździa w warstwie farby rysunkowymi motywami. Kilka z nich również tu znajdziemy, ale oprócz tego Polaczek pokazał dwa nowe obrazy w zupełnie innej stylistyce. Już na wejściu natkniemy się na wielkoformatową Flądrę. Technicznie przypomina z jednej strony obrazy Kręcickiego, z drugiej syntetyczny realizm Marcina Maciejowskiego. To obraz dziwny – przedstawia zastawiony szpargałami blat biurka, przesłonięty przez tytułową rybę, półprzezroczystą i lewitującą w powietrzu. Wydaje się, że dla malarza było to przede wszystkim formalne ćwiczenie w nowym stylu, próba zmierzenia się z odtwarzaniem efektu przezroczystości i faktur przedmiotów. Drugi z nowych obrazów jest już mniej udany – Włos na oku to jakby bękart sztuki Kręcickiego i Jabłońskiej – od samego motywu począwszy, na technice skończywszy. Sam kierunek jest jednak interesujący. Artyści z Potencji nieraz podkreślali, że nie definiują się jako grupa malarska, a twórcy galerii o tej nazwie, a sam Polaczek najmocniej starał się od pozostałej dwójki odróżnić. Cóż, ojca oszukasz, matkę oszukasz, natury nie oszukasz – wspólnie pracując i podzielając zainteresowanie podobnymi artystami, cała trójka coraz bardziej zbliża się do siebie i przestaje się tego wypierać.
Na jednym z biegunów wyznaczających pole zainteresowań Akiyamy i Polaczka można by ulokować wyciszone, zdyscyplinowane obrazy Dominiki Kowyni, abstrakcje Karoliny Bielawskiej czy płótna samej Akiyamy – kompozycyjnie uporządkowane, barwne i płaszczyznowe, noszące ślady wpływów jej nauczyciela. Na drugim z kolei znajduje się Jakub Gliński, który na wernisażu w Fundacji Stefana Gierowskiego pojawił się jako żywy baner reklamujący własną wystawę w lokalu_30, Niezdolność odróżniania przeszłości, przyszłości i teraźniejszości, otwieraną niedługo później.
Gliński to uosobienie sztuki intuicyjnej, tworzonej szybko, rozmiłowanej w trashowej estetyce i ikonograficznie frywolnej jak tylko się da. Jego obrazy przypominają przeniesione na płótno (często wzięte na przykład ze starego prześcieradła) rysunki na marginesie zeszytu gimnazjalisty – znaczek Nike, napis „AIDS”, Pikachu z bronią maszynową, schematyczne strzałki, choinki czy niezidentyfikowane zwierzątko palące sziszę…
W swoim wręcz dziecinnym entuzjazmie i niefrasobliwości Glińskiemu zdarza się popadać w komizm, ale w gruncie rzeczy jako malarz jest całkiem niezłym portrecistą polskiej rzeczywistości, tyle że tej reprezentowanej przez pomazane murki za szkolnymi boiskami i zarzygane nad ranem przez pijanych turystów chodniki w centrach miast.
Gliński nie ukrywa swojej fascynacji Basquiatem, może nawet trochę się z nim utożsamia ze swoim origin story – zaczynał też poza głównym nurtem świata sztuki, ale nie jako graficiarz, a muzyk noisowy, mocno dbający o performatywną otoczkę swoich występów. Zostało mu to trochę do dziś, w serii performansów Wrócę do domu w urnie, w których podpity miota się wśród zebranych po śmietnikach odpadków. Stosunek do używek też dobrze oddaje charakter sztuki Glińskiego – nie chodzi tu o żadne poszukiwania duchowe a’la Oneiron ani czystą formę, a jednie, jak sam by to określił, czysty rozpierdol. Kolejny performans z serii miał się odbyć na wernisażu, ale akurat tego dnia Gliński uznał, że ma lepszy pomysł, więc zwyczajnie go odwołał i przełożył występ na późniejszy termin. W swoim wręcz dziecinnym entuzjazmie i niefrasobliwości Glińskiemu zdarza się popadać w komizm, ale w gruncie rzeczy jako malarz jest całkiem niezłym portrecistą polskiej rzeczywistości, tyle że tej reprezentowanej przez pomazane murki za szkolnymi boiskami i zarzygane nad ranem przez pijanych turystów chodniki w centrach miast.
Glińskiego teoria czystego rozpierdolu znajduje też ujście w filmach, kręconych na VHS-ie, niechlujnych, czasem posiadających szczątkową fabułę, a często autoagresywnych. Tarzający się po podłodze, owinięty jedynie w strecz, lub podwieszający się pod sufitem artysta nie traktuje jednak tych specyficznych rytuałów do końca poważnie. Efekt przypomina więc parodystyczne Moje Videomasochizmy Józefa Robakowskiego, kompilacje wypadków rodem ze Śmiechu warte i YouTube’a, a w swojej strukturze i sposobie kręcenia także klasykę trashowego kina – Nawet karły były kiedyś małe Herzoga i Trash Humpers Korine’a. W lokalu_30 udało się je Glińskiemu świetnie rozegrać ekspozycyjnie – kinowa salka w galerii została pomniejszona do ciasnego tunelu, w którym widzowie muszą kulić się pod plandeką by zobaczyć filmy wyświetlane na maleńkim, ustawionym na podłodze telewizorze.
Przejdźmy wreszcie do wystawy Drag Niezłomne Mikołaja Sobczaka w Polana Institute, mocno odmiennej od obu poprzednich. Sobczak to skraje przeciwieństwo artystów zgromadzonych w Fundacji Stefana Gierowskiego, ekspresyjnych jak Gliński i Martyna Czech lub zdyscyplinowanych, tłumaczących prozaiczną rzeczywistość na język malarski, jak Tomasz Kręcicki, Marek Rachwalik lub Karol Palczak. Sobczak to współczesne wcielenie figury pictor doctus, malarza erudyty, którego obrazy są przemyślane w każdym szczególe, łącznie z uzupełnioną o teatralne akcesoria ekspozycją. Mamy więc patery z owocami, nawiązujące do genezy tond, w których namalowane są obrazy, czy też wachlarze, które wykorzystywane były również w spektaklu tradycyjnego japońskiego teatru kabuki, w którym role żeńskie, jak w teatrze antycznym, nadal odgrywają mężczyźni.
Mikołaj Sobczak to ten typ człowieka, który osiłka-narodowca w typie Kamila z nowej powieści Masłowskiej obraziłby w taki sposób, że adresat nawet by tego nie załapał.
Choć ma za sobą studia malarskie, na których niedawno obronił dyplom, Sobczak szerszej publiczności znany był dotychczas głównie z performerskiej działalności w duecie Polen Performance tworzonym z Justyną Łoś. Malarskie prace mieliśmy okazję oglądać na zeszłorocznej Pomadzie, w Polana Institute artysta idzie za ciosem i rozwija wątki z prezentowanych tam obrazów. Bohaterkami jego płócien są drag queens, często o rysach autentycznych warszawskich postaci – Kim Lee czy Charlotte. U Sobczaka drag queens ukrywają się w leśnych ostępach, niczym tzw. żołnierze wyklęci. Artysta sięga z jednej strony do queerowej archeologii, historii ruchów społeczności LGBTQ na długo przed Stonewall, z drugiej właśnie do rozwijającego się na nacjonalistycznej fali kultu antykomunistycznych bojówek, przedstawiających obławę na ukrywające się drag queens, jedna z bohaterek przyobleczona jest w wilczą skórę. To przykład typowego dla Sobczaka zjadliwego humoru – kpina ze słynnego wersu z Herberta o tych, którzy „żyli prawem wilka”. Kiedyś historia o nich „głucho milczała”, dziś raczej histerycznie wrzeszczy. Prztyczki bywają więc subtelne. Sobczak to ten typ człowieka, który osiłka-narodowca w typie Kamila z nowej powieści Masłowskiej obraziłby w taki sposób, że adresat nawet by tego nie załapał. Nie brakuje też nawiązań do religijnych kompozycji rodem z tond renesansowych – jedna z grup drag queens nawiązuje do tradycji przedstawień Anny Samotrzeć.
Zwrot od performansu i wideo do malarstwa w przypadku Sobczaka nie jest szczególnie zaskakujący – to artysta, który nie jest przywiązany do żadnego z mediów, a jedynie korzysta z nich wedle potrzeb, jakby wybierał odpowiednie przyrządy ze skrzynki z narzędziami. Choć w malarstwie ewidentnie czuje się coraz lepiej i coraz sprawniej operuje różnymi stylistykami – bo forma jest tu nie mniej przemyślana niż ikonografia, nawiązująca do konkretnych wzorców i dająca się czytać jak tekst. W akwarelach jest więc trochę z Aleksandry Waliszewskiej, w olejno-akrylowych płótnach z postmodernistów amerykańskich i europejskich – Davida Salle, Sandro Chii, ale i mangi z gatunku ero-guro, łączącej przerysowaną przemoc i erotykę, uprawianej przez takich rysowników jak Suehiro Maruo.
Ikonograficzny splot drag queens i wyklętych może wydawać się dziwny, ale trafia w punkt. Na jednym z obrazów drag queen wsysa twarz narodowca, który w tym uniwersum wydaje się postacią najbardziej dziwaczną, nieopierzoną. Przez przerysowanie Sobczak odsłania kampowość narodowo-militarnego imaginarium, która wydaje się niedorobioną wersją kultury drag, równie przerysowaną, ale niewykraczającą poza normatywną seksualność.
W zestawieniu z całą armią młodych malarzy wystawianych w Fundacji Stefana Gierowskiego – choć można uznać je za wykoncypowane na chłodno, ułożone jak krzyżówka – malarstwo Sobczaka wypada jednak najciekawiej. Formalnie Sobczak nie odstaje od swoich rówieśników, ale może właśnie przez to, że z malarstwa korzysta dość instrumentalnie, nie skupia się na zabawie jego możliwościami, potrafi mu nadać aktualny, polityczny rys. Leon Tarasewicz mógłby powiedzieć, że Sobczak jest „za inteligentny na malarza”, jednak jak widać nie zawsze się to sprawdza.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej