DOMIE – miejsce, do którego dążymy. Rozmowa z Martyną Miller i Katarzyną Wojtczak
Anna Sidoruk: Ostatnio w „Szumie” publikowaliśmy materiały od artystów, których zapytaliśmy, jak przetrwać czas pandemii. Ty, Martyna, zaproponowałaś rysowanie jednoliniowych domków, pisząc, że taki domek jest znakiem prowadzonego przez was projektu DOMIE. Jakie są jego założenia?
Martyna Miller: Domek, który narysowałam, pojawił się znacznie później niż DOMIE. Najpierw były zabiegi o budynek, rozpoczęcie karkołomnego remontu, który cały czas nad nami wisi, dopiero po jakimś czasie zdałyśmy sobie sprawę, że nie mamy żadnych emblematów, które zwykle różne miejsca mają, np. logo czy jakiejś identyfikacji wizualnej. Tak naprawdę bardziej potrzebowały tego osoby, które przychodziły z zewnątrz, niż my. Wydaje mi się, że pomysł na taki emblemat pojawił się w trakcie rezydencji Mor, podczas rozmowy o tym, że w Izraelu nie ma kominów. Wróciłyśmy wtedy do tego momentu dzieciństwa, kiedy wszystkie rysowałyśmy domki – ze słońcem, z ogródkiem, z drzewkami. Zdałyśmy sobie wtedy sprawę, że nasze domki mają kominy, a Mor nie mają. Przypomniałyśmy sobie wówczas tę prostą grę, w której za pomocą jednej linii rysuje się domek. Stwierdziłyśmy później z Kasią, że w zasadzie to mógłby być znak DOMIE. No i teraz, kiedy zostałam poproszona przez „Szum”, żeby coś pokazać, okazało się, że to, o czym myślę, to jest DOMIE. Potrzebowałam jakiegoś medytacyjnego zajęcia i to przyszło tak po prostu. Bo rzeczywiście znalazłyśmy się w paradoksalnej sytuacji. Od początku chciałyśmy zbudować miejsce, które jest w pewnym sensie alternatywą czy poszerzeniem kategorii domu, wyjściem poza nią w stronę czegoś bardziej płynnego. I nagle okazuje się, że to miejsce musi być zamknięte – klasyfikowane nie jako dom, tylko centrum kultury działające w określonych ramach.
Dla mnie to było ogromne zaskoczenie, bo w Japonii, mimo tego, że już od miesiąca koronawirus się rozprzestrzeniał, nie było takich obostrzeń jak w Polsce. Nie było też presji społecznej ani strachu. Nie miałam pojęcia jak to wygląda w Polsce, i że ludzie – jak się później zorientowałam nazywając to solidarnością – postanowili pozamykać się w domach, co w międzyczasie rząd nakazał już odgórnie.
Musiałyście określić formalnie czym jest ta przestrzeń?
Katarzyna Wojtczak: DOMIE to malutki budynek wolnostojący, do którego są cztery wejścia: dwa do piwnicy i dwa na podwyższony parter. Jedna przestrzeń, według zgłoszenia w urzędzie miasta, ma charakter mieszkalny, druga – użytkowy. Więc wciąż mamy przestrzeń takiego domu per se, ale teraz, gdy są wprowadzone obostrzenia, nie możemy doprowadzać do gromadzenia się w niej ludzi.
M.M.: Jeszcze przed ogłoszeniem epidemii, w marcu, planowałyśmy wydarzenie z udziałem naszych znajomych z Japonii – grupy Hyslom, co było bardzo śmieszne, bo ja akurat byłam w Japonii, a oni przyjechali do Polski. Chcieli przywieźć kamień do Poznania, gdzie parę miesięcy wcześniej robili performance, przynieść go do DOMIE, dlatego że zaprzyjaźnili się z tym miejscem. Utworzyłyśmy wydarzenie na Facebooku, Kasia miała przylecieć specjalnie z Aten, aby wszystkiego dopilnować…
K.W.: Dlatego teraz jestem uwięziona w Polsce.
M.M.: Kiedy zamieściłyśmy wydarzenie, w komentarzach pojawiło się bardzo dużo dyscyplinujących uwag – że co my sobie w ogóle wyobrażamy, tworzymy wydarzenie, kiedy panuje koronawirus, a ludzie powinni siedzieć w domach.
K.W.: To było jeszcze przed wprowadzeniem pierwszych obostrzeń nakazujących siedzenie w domach.
M.M.: Dla mnie to było ogromne zaskoczenie, bo w Japonii, mimo tego, że już od miesiąca koronawirus się rozprzestrzeniał, nie było takich obostrzeń. Nie było też presji społecznej ani strachu. Nie miałam pojęcia jak to wygląda w Polsce, i że ludzie – jak się później zorientowałam nazywając to solidarnością – postanowili pozamykać się w domach, co w międzyczasie rząd nakazał już odgórnie. I to był dokładnie ten dzień, kiedy Kasia wylądowała w Berlinie.
K.W.: W Grecji koronawirus zaczął się o jakieś 2-3 tygodnie wcześniej niż w Polsce. W czasie mojego wylotu szkoły były już pozamykane, ale jeżeli chodzi o przestrzenie społeczne, to wciąż odbywały się pojedyncze wernisaże, ludzie siedzieli do nocy w barach. Z naszej perspektywy zaproszenie Hyslomów, korzystając z tego, że są w Polsce, nie wydawało się zagrażające. Uznałyśmy, że jeśli ktoś będzie chciał, to przyjdzie na to wydarzenie, ale przecież nie musi. Jednak ludzie bardzo się oburzyli na ten pomysł – wytykali nam, że mówimy o empatii, a jednocześnie chcemy organizować zgromadzenie.
M.M.: Dodatkowo na początku epidemii był jeszcze inny problem – pojawiały się sytuacje o podłożu rasistowskim, dotyczące obecności Azjatów w Europie. Z tej perspektywy zaproszenie Hyslomów, jako przyjaciół i jako artystów, było dla nas również próbą stawienia mu czoła. Tylko że to był inny moment epidemii, wówczas nie określonej jeszcze jako pandemia. Zorientowałyśmy się wtedy, że oczekuje się od nas, żebyśmy zrezygnowały z organizacji tego wydarzenia. Później sprawy potoczyły się bardzo szybko, więc w zasadzie nie miałyśmy wyboru, bo miejsca kulturalne zostały oficjalnie zamknięte.
Użyłaś słowa „solidarność”. Uważasz, że za tym pojęciem chowają się nadzór i restrykcje?
M.M.: Nie mogę tak powiedzieć, nie mogę tego ocenić. Myślę, że każdy z nas wciąż bardzo mało wie o wirusie i rozumiem, że są osoby, które są bardziej zagrożone, boją się o siebie, o swoich rodziców, bliskich. Ale wydaje mi się, że ludzie uwewnętrznili ten strach i posłuszeństwo i nazywają je solidarnością. Uważam, że to jest bardziej skomplikowane – trzeba wspierać najsłabszych, służbę zdrowia, trzeba uważać itd., ale również dbać o wzajemne zdrowie psychiczne, wspierać się, a nie szykanować.
K.W.: Kiedy słucham wypowiedzi greckiego premiera, mimo że Grecja też nie ufa swojemu rządowi, który jest bardzo prawicowy, to jednak czuję się bardziej zaopiekowana tam niż w Polsce. A przecież Grecja ma tak naprawdę trudniejszą sytuację, bo to jest w tej chwili kraj dużo biedniejszy od Polski – cały czas nie wyszedł z kryzysu z 2008 roku, przebywają w nim tysiące migrantów, uchodźców, ludzi bezdomnych, a więc nie można ustalić, jaka jest realna liczba chorych i jak sobie poradzić z problemem koronawirusa, bo masa ludzi nie jest i nigdy nie będzie zbadana.
Martyna, a jak wygląda sytuacja w Japonii?
M.M.: Japonia nie zdecydowała się na lockdown, mimo tego że była jednym z pierwszych krajów dotkniętych wirusem. I owszem, odwołano duże wydarzenia, w tym kulturalne dotowane przez rząd, zamknięto szkoły, ale zawsze odbywało się to w określonych ramach czasowych, uzależnionych od skali rozprzestrzeniania się wirusa. Ludzie wiedzieli, kiedy restrykcje przestaną obowiązywać. Po moim wylocie duże miasta zaostrzyły trochę politykę: zamknięto duże centra handlowe, określono zasady pracy w biurach oraz tryb działania home office. Ale to są kroki, które – mam wrażenie – są o wiele bardziej przemyślane i nie wywołują w ludziach paniki tylko poczucie odpowiedzialności za innych. W sklepach są rozdawane maski, rękawiczki, płyn do dezynfekcji. Ograniczenie wolności poruszania się po mieście w ogóle nie było dyskutowane. Tam raczej kładzie się nacisk na to, żeby wspierać osoby najsłabsze – namawiać ludzi z chorobami autoimmunologicznymi i starszych do niewychodzenia z domu, ale wciąż ogromna część społeczeństwa funkcjonuje normalnie.
Jak będzie teraz funkcjonowało DOMIE? Ta formuła została wymyślona tak, że nie musicie być na miejscu, tyle że zmieniła się rzeczywistość.
K.W.: Z tego co wiem, kilka osób robi tam teraz swoje pracownie, chociaż jest zimno, bo nie ma ogrzewania. Miało pojawić się jeszcze w tym roku. Miasto Poznań przeznaczyło 600 tys. zł na remont tego budynku. Została zrobiona inwentaryzacja przestrzeni DOMIE, na podstawie której został oszacowany koszt remontu, ogrzewanie miało być jego pierwszym etapem. Ale teraz nie ma na to pieniędzy, więc na pewno przez najbliższy rok będziemy wciąż bez ogrzewania.
Działacie jako formalna organizacja?
K.W.: Tak, założyliśmy stowarzyszenie. Do Poznania przyjechałam z Berlina. Mieszkałam tam przez cztery lata i współprowadziłam teatr i dom artystyczny. Mieścił się w sali balowej wybudowanej dla Hitlera w późnych latach 30., w której Maxim Gorki Theater miał próby do spektakli, to był ich Proberaum. To jest przeogromna przestrzeń – największe pomieszczenie ma 900 m2. Razem ze znajomymi artystkami i artystami przejęliśmy ją na kilka miesięcy i organizowaliśmy tam wystawy, rezydencje, koncerty. Po kilku miesiącach staliśmy się rozpoznawalnym miejscem na mapie kulturalnego Berlina, wpadła do nas nawet kilka razy m.in. Hito Steyerl. Żyjąc takim życiem i mieszkając wcześniej na różnych skłotach: w Hiszpanii, Londynie i Berlinie, chciałam coś podobnego stworzyć w Polsce. Przyjechałam do Poznania, żeby studiować na Intermediach. Wcześniej studiowałam architekturę w tym mieście, później pojechałam na Erasmusa do Włoch, do Florencji, tam skończyłam studia. Po powrocie do Poznania zauważyłam, że są w nim albo bary, albo prywatne domy, czy chaty, jak się mówi po poznańsku. I że nie ma czegoś takiego jak w Grecji czy Hiszpanii, gdzie są duże kuchnie albo dodatkowy pokój, żeby wspólnie spędzać czas. W Polsce to nie działa, bo każdy metr kwadratowy musi być zmonetyzowany. Więc z mojej perspektywy to było dziwne, że albo spotykamy się w barach, chlejąc – za przeproszeniem – browary, albo idziemy na wernisaż. Że wszystko jest takie bardzo pozamykane w określonych ramach. Tęskniłam za wyobrażonym miejscem na pograniczu wszystkich tych miejsc, które odwiedzałam i które czasami współprowadziłam. Miejscem, gdzie mieszają się kultury i doświadczenia. Zaczęłam się zastanawiać, kto ma władzę w mieście. Zrozumiałam, że prezydent i umówiłam się na spotkanie obywatelskie, każdy obywatel ma do tego prawo. Czekałam na nie trzy miesiące. Przygotowałam CV, wzięłam listy rekomendacyjne od profesorów, z którymi do tej pory współpracowałam. Podczas spotkania powiedziałam, że szukam przestrzeni i mogę za nią płacić. Wtedy jeszcze mogłam, bo żyłam z perspektywą euro w głowie, więc stawki w Poznaniu wydawały mi się bardzo niskie. W Poznaniu nie było wtedy pracowni, które można byłoby wynająć. Teoretycznie mogłabym wynająć pokój w jakimś mieszkaniu, ale musiałabym go „zniszczyć” pracując, a tworzenie i niszczenie w jednym miejscu nie ma dla mnie ideologicznego sensu. Podczas spotkania z wiceprezydentem Jędrzejem Solarskim, zajmującym się Komisją Kultury i Nauki w Poznaniu, wyjaśniłam, że szukam przestrzeni do pracy dla artystów, w której moglibyśmy wspólnie spędzać czas, pracować, gotować. Wtedy prezydent – na podstawie mojego projektu i doświadczenia w prowadzeniu kolektywnych miejsc – zaproponował, że może powinnam dostać cały budynek, a nie tylko pracownię. Nie miałam pieniędzy na utrzymanie budynku i prowadzenie działań, a jedynie pomysły i chęci. Prezydent podsunął rozwiązanie, aby założyć stowarzyszenie i sfinansować projekt ze środków wydziału kultury. Tak wyglądał początek DOMIE.
Nasz projekt był utopijny, podpisałyśmy pakt z diabłem na 10 lat, ale wiedziałyśmy, że w tak niestabilnych warunkach, jakie są w Polsce – NGO-sy pracują z roku na rok, nie wiedzą, co będzie za chwilę – nie da się zbudować czegoś, co jest trwałe, co jest bazą, co buduje swoją historię i ma jakąś perspektywę.
Wicedyrektor Wydziału Kultury Marcin Kostaszuk zasugerował, że jeśli nie chcę sama zakładać stowarzyszenia, to może powinnam się związać z fundacją intermediów (Fundacja Rozwoju Sztuki Intermediów – przyp. red.), funkcjonującą przy wydziale, na którym zaczęłam studia. Poprosiłam fundację o spotkanie. Po powrocie z niego popłakałam się, bo usłyszałam słowa, które raczej podcinały skrzydła, niż dawały przestrzeń do rozwoju. Zrozumiałam, że nie mogę liczyć na ich wsparcie, zaczęłam więc szukać grupy ludzi, która potrzebuje przestrzeni na pracownie, a takich ludzi w Poznaniu jest mnóstwo. Już wtedy byłyśmy dość blisko z Martyną i ona się zdeklarowała, że zrobi to ze mną. Dołączył też Dawid Misiorny, Diana Lelonek i Magdalena Starska. Nazwaliśmy się Stowarzyszenie Komplet, od tajnych kompletów działajacych podczas II wojny światowej. Na UAP-ie mogliśmy liczyć na wsparcie Izabelli Gustowskiej, jedynej profesory na całym uniwersytecie, oraz Piotra Kurki, który od początku rozumiał potrzebę stworzenia takiej przestrzeni w tym mieście.
M.M.: Spotkałyśmy się z Kasią w podobnym miejscu. Wcześniej też miałam długą historię pobytu poza Polską. Po licencjacie wyjechałam na rok zagranicę. Przed wyjazdem prowadziłam klub 1500 m2 na Powiślu, ale na początku nazywaliśmy to centrum aktywności twórczej, które to miejsce otwierałam razem z czterema innymi kobietami. Byłam bardzo młoda, musiałam studiować, utrzymywać się. Postanowiłam wyjechać, zresetować się. Kupiłam stary rozpadający się samochód i razem z moim ówczesnym partnerem przez osiem miesięcy żyliśmy w nim i podróżowaliśmy. To był taki ideowy, ale bardzo ważny dla mnie moment w życiu. Później wyjechałam do Berlina, potem na studia do Sarajewa, rozpoczęłam doktorat w Poznaniu i jednocześnie projekt w Danii, i to właśnie będąc w tym ostatnim miejscu włączyłam się w tworzenie DOMIE.
Sarajewo było bardzo mocne, ludzie tam mają zupełnie inną tożsamość, mimo tego że są „Słowianami”. Celowo wyjechałam na południe, w dodatku do kraju muzułmańskiego, który swoją narrację tożsamościową budował wokół Morza Śródziemnego. Ludzie tam mają o wiele bardziej płynną konstrukcję tożsamościową, która nie opiera się na narodowości. To było dla mnie bardzo inspirujące. Później, kiedy pracowałam w Danii nad projektem, który będę bronić jako doktorat – Sex in Situ, zorientowałam się, że większość ludzi, z którymi współdziałam, to migranci. Moje wcześniejsze doświadczenia – brak lęku i jakiś rodzaj otwarcia czy możliwości negocjacji z różnymi dyskursami, które pochodzą z różnych rejonów kulturowych – przyciągają takie osoby. I to jest twórcze. Więc dla mnie powrót do Poznania był również bardzo trudny. Tam wszystko jest określone. Większość instytucji sztuki jest związana z Uniwersytetem Artystycznym albo z dużym festiwalem dotowanym z miasta. Jest bardzo mało, jak Kasia powiedziała, oddolnych inicjatyw. Działa silna scena anarchistyczna, ale ona również rządzi się swoimi prawami – jest bardziej nastawiona na politykę i walkę. Nam chodziło raczej o negocjacje. O szukanie jakiegoś miejsca pomiędzy, które próbuje włączać różne podmioty, jakoś je ze sobą konfrontować i wspólnie coś wypracowywać. Udało się do jakiegoś stopnia sprawić, że osoby z każdego z tych środowisk spotykają się w DOMIE: przedstawiciele miasta, uniwersytetu, ludzie związani ze środowiskami anarchistycznymi.
Na początku dużo z Kasią rozmawiałyśmy, opowiadałyśmy sobie, dlaczego znalazłyśmy się w Poznaniu, czułyśmy, że naturalnym dla nas stanem jest płynność właśnie. To wszystko, co przeżyłyśmy, ludzie, których spotkałyśmy, rodzaj relacji, które nawiązywałyśmy przez lata; że jesteśmy po prostu wykorzenione, nie w złym tego słowa znaczeniu, tylko że jest to decyzja bycia in between, płynnym bytem, który jest otwarty i który jest w stanie dyskutować, włączać na początku może zdawałoby się nieprzystające do siebie elementy, ale kiedy ostatecznie przełamie się pewne bariery, wynika z tego bardzo dużo dobrego.
Bo pomysł na DOMIE był absurdalny – ruina, opuszczona, co prawda ważna dla miasta z tego powodu, że wcześniej był tam Fotoplastykon, do którego wiele osób przychodziło z rodzicami czy na randki; miejsce zupełnie zaprzepaszczone, zrujnowane. Nasz projekt był utopijny, podpisałyśmy pakt z diabłem na 10 lat, ale wiedziałyśmy, że w tak niestabilnych warunkach, jakie są w Polsce – NGO-sy pracują z roku na rok, nie wiedzą, co będzie za chwilę – nie da się zbudować czegoś, co jest trwałe, co jest bazą, co buduje swoją historię i ma jakąś perspektywę.
K.W.: Ale też miejsce, w którym mogą wytworzyć się nowe idee i pomysły wymagające fizycznej przestrzeni. Nie chcemy z Martyną nakładać na ludzi określonego sposobu działania. Nam przecież też zmienia się perspektywa z biegiem czasu.
W jaki sposób współpracujecie z miastem?
K.W.: Mój ojciec bardzo nas wspiera w myśli biznesowej. Za komuny sprzedawał zabawki z bagażnika trabanta, którym jeździł na targ do Warszawy z Torunia, a dzisiaj ma swoje firmy. W międzyczasie był politykiem, radnym Torunia, jako jedyna osoba w swojej własnej partii, która nazywała się Przymierze dla Torunia. To były czasy, kiedy Marek Żydowicz robił w Toruniu festiwal Camerimage. Ojciec bardzo walczył z korupcją w mieście. Te walki skończyły się tak, że budynek, w którym był nasz dom i firma rodziców, został podpalony, a ojciec dostał list z moim planem lekcji – chodziłam wtedy do podstawówki – i notatką, żeby się wypisał z polityki. Po tych wydarzeniach ojciec rzucił politykę i nigdy więcej do niej nie wrócił. Ale ma duży know how dotyczący tego jak wygląda kwestia procedur w urzędzie miasta. I jego porady pomogły nam formować kontakt z miastem i urzędnikami, ostatecznie miasto wyremontowało dach, a później zgodziło się na całościowy remont budynku.
Zawsze zwracam uwagę na to, kiedy prezydent Solarski mówi, że po remoncie budynku będziemy miały „perełeczkę”. Odpowiadam, że to nie ja z Martyną będę coś miała, tylko „my będziemy mieli”, wszyscy, którzy współpracują na rzecz DOMIE i którzy mieszkają dookoła. Myślę, że ta perspektywa w rozmowach z miastem jest bardzo ważna. Nazwałam to „symbolicznym przejściem na jedną stronę biurka”. Bo najpierw urzędnicy mówią: „No i czego jeszcze by pani chciała, wyremontowaliśmy już pani dach”. A w momencie kiedy zaczyna się rozmawiać z nimi normalnie, uświadamiać, że mamy pomysły i kapitał osobowy, to wtedy zmienia się ich podejście: „No i co, pani sama ma to wyremontować? To przecież skandal”. Mnie się wydaje, że równie ważna jak wydarzenia artystyczne czy łączenie ludzi z różnych środowisk jest rozmowa z miastem i tworzenie precedensu jak instytucje niezależne powinny tak naprawdę funkcjonować w mieście i jak powinny być finansowane.
Bardzo ważna jest relacja z samym budynkiem, bo stawiamy go i kwestie remontu przed wszystkimi innymi sprawami. Wiemy, że stan tego miejsca jest warunkiem tego, żeby więcej ludzi mogło z niego korzystać. Widzimy, że to podejście jest bliskie ludziom, którzy do DOMIE przychodzą i filtruje tych, którzy się wokół niego skupiają.
Kiedy wypełniamy z Martyną wnioski o dofinansowanie widzimy, jak często są nieżyciowo pomyślane. Są takie wnioski, które pisze się na rok, a aplikuje się na początku roku, więc cały styczeń i luty odpadają. Były wnioski trzyletnie, ale jeśli przestrzeń jest na tyle płynna, nie jest ustawiona w formie boksów myślowych, to trudno wymyślić co będzie za trzy lata. Budynek DOMIE jest częścią działań artystycznych i spotkań. Na dzisiaj więc bardzo ważna jest polityczność tego miejsca. Powiedziałabym, że próbujemy wypracować nową formę finansowania miejsc kultury, miejsc niezależnych i nie chodzi o zależność od miasta, ważna jest pozycja artysty w mieście – w społeczeństwie.
I to jest właśnie to, nad czym ostatnio dyskutujemy, bo chociaż pandemia zmieniła nasze szyki i teraz nigdzie nie ma pieniędzy, to wciąż mamy plany, które są niezależne od sytuacji kryzysu gospodarczego, która prawdopodobnie nastąpi po pandemii. Wystawa Cała Polska w BWA Wrocław dała nam impuls do zorganizowania własnego spotkania miejsc niezależnych i wypracowania wspólnie takich modeli funkcjonowania, żebyśmy nie byli skazani na brak środków na zapłacenie za prąd czy za czynsz, a artyści nie musieli skupiać się wyłącznie na praktyce indywidualnej, bo nie ma przestrzeni na pracę wspólną.
M.M.: Kontakt z instytucjami niezależnymi nie ogranicza się tylko do Polski, bo przez to, że próbujemy – co moim zdaniem nie jest takie łatwe tutaj – skusić ludzi, żeby oglądali sztukę nie bardzo rozpoznawalnych artystów zagranicznych, zostałyśmy zaproszone do inicjatywy Artist-Run Alliance, która skupia niezależne miejsca prowadzone przez artystów na całym świecie. Funkcjonowanie w takim obiegu to dla nas nowe rozdanie, pewien rodzaj wsparcia, nawet jeśli w tym momencie jest ono wyłącznie wirtualne. Ale daje nadzieję na to, że będziemy mogły funkcjonować nie tylko w obiegu polskim, ale – na czym zawsze nam zależało – o wiele szerszym.
A uzupełniając to, o czym mówiła Kasia, bardzo ważna jest relacja z samym budynkiem, bo stawiamy go i kwestie remontu przed wszystkimi innymi sprawami. Wiemy, że stan tego miejsca jest warunkiem tego, żeby więcej ludzi mogło z niego korzystać. Widzimy, że to podejście jest bliskie ludziom, którzy do DOMIE przychodzą i filtruje tych, którzy się wokół niego skupiają.
W jaki sposób?
M.M.: Są osoby, które same z siebie rozumieją, że zrobienie wystawy, pokazanie swoich prac czy zorganizowanie wydarzenia łączy się z tym, że trzeba DOMIE coś dać. Artyści np. sami proponują, że odmalują przestrzeń. Była rodzina Pietrowiczów, która zdecydowała się przekazać nam drobne środki na wymianę pobitych szyb w oknach. Ludzie w naszym wieku, którzy nie mają pieniędzy, ale widzą nasz trud i on ich dotyka. Nie zawsze kiedy osoba przychodzi pierwszy raz, jest zachwycona warunkami i tym, co możemy zaoferować, ale po jakimś czasie wykształca się rodzaj relacji związanej z tym miejscem i to jest dla nas ważne, bo pomimo tego, że cały czas odbijamy się od nomadyzmu i prekariatu, DOMIE jest nie tylko przestrzenią w internecie, ale powstało jako realne miejsce, o które trzeba dbać. Zależało nam na tym, żeby całość funkcjonowała w konkretnym miejscu, w konkretnym kontekście. Mnie to nawet wzrusza, kiedy osoby z daleka, które np. w pierwszym roku funkcjonowania DOMIE były zaproszone na krótkie tygodniowe rezydencje, wciąż pytają o stan budynku, komentują zdjęcia, na których widać, że coś zostało naprawione.
Ale to nie jest warunek konieczny, żeby zostawić DOMIE coś w zamian?
K.W.: DOMIE jest otwarte i zgadzamy się w zasadzie na wszystko. Np. Agata Kneć chciała u nas organizować wydarzenia muzyczne, bo ma dużą wiedzę i sama tworzy muzykę, a dzisiaj jest częścią DOMIE, razem z nami zastanawia się, jak dalej rozwijać to miejsce. Wiele osób przychodziło, robiło swoje rzeczy i nie zostawiło niczego w zamian, a nawet stłukło jakąś lampę albo pozostawiło bałagan. To są ludzie, którzy później nie wracają do tego miejsca, nie rozumieją go i raczej widzą te rzeczy, które im nie pasują – że jest za dużo kabli, że trzeba przeciągnąć prąd. Ale są ludzie, którzy sami kupują farby i odmalowują przestrzeń, która ma 100 m2, bo chcą tam mieć swoją wystawę, i rozumieją tę wymianę, której jednak w świecie sztuki nie ma, bo chociaż ostatecznie tworzymy rzeczy tylko dla naszego zamkniętego środowiska, to wciąż działa to na takiej zasadzie, że artysta coś pokazuje, przychodzą odbiorcy, mogą to przyjąć lub nie i na tym się spotkanie ze sztuką się kończy. Rzadko tak naprawdę zachodzi wymiana między tymi wszystkimi myślami i ideami. Dlatego kiedy widzę, jak inni ludzie angażują się w DOMIE, to czuję jak to rezonuje z naszym podejściem, żeby trochę zmienić tę homogeniczność Polski i to zamknięcie, które wydaje mi się pochodną czasów komuny, a które powoduje, że bardzo pracujemy na swoje i chcemy mieć coś na własność, ale dobra wspólnego nie rozumiemy, bo nie zostaliśmy wychowani w taki sposób, aby je szanować.
I tak naprawdę mój wyjazd wyszedł na dobre DOMIE (Martyna nie mieszka w Poznaniu). Był jeden taki bardzo symboliczny dla mnie moment, kiedy miał się odbyć pokaz filmów jednej z poznańskich artystek – Rafaeli Jasionowicz. W przeddzień projekcji zadzwoniła do mnie i powiedziała, że zamek do drzwi się popsuł i nie może zamknąć tej przestrzeni. Ja wtedy byłam w Warszawie. Zadzwoniłam do ślusarza, umówiłam się z nim na określoną godzinę i czekałam, powiedziałam jednak Rafaeli, żeby spróbowali poradzić sobie beze mnie, i to się udało. Więc to jest ważne, że trzeba rozwiązywać problemy beze mnie i Martyny, to uczy współodpowiedzialności za miejsce i zmienia wyobrażenie o DOMIE, w którym stoimy z Martyną w jakiejś hierarchii, na bardziej horyzontalne. Kiedy byłyśmy w Poznaniu, ta przestrzeń była identyfikowana jako nasza, ale teraz mimo tego, że nas nie ma, klucze są wciąż płynnie przekazywane od jednych osób do drugich. Czasem trzeba skontaktować się z wieloma osobami, żeby je znaleźć, co bywa bardzo zabawne i pozwala też poznać się osobom będącym częścią społeczności DOMIE.
Powiedziałybyście, że DOMIE nie jest kuratorowane, tylko raczej pielęgnowane? Na jakiej zasadzie dobieracie artystów?
K.W.: Dobór merytoryczny istnieje, robiłyśmy go z Martyną. W tym roku nasz program stanął przez pandemię, ale miałyśmy zapełniony kalendarz do czerwca i „po lecie”. Byłam szczęśliwa i zdziwiona, że jest tylu chętnych. Zgłosiła się m.in. orkiestra z symfoniczna z Poznania oraz prywatna szkoła sztuki, która chciała zorganizować wydarzenie w zamian za odremontowanie jakiejś części przestrzeni. To oczywiście nie doszło do skutku, bo szkoły są teraz zamknięte. Doszłyśmy jednak do takiego momentu w tym projekcie, że ludzie sami zgłaszają się do DOMIE, DOMIE zaczęło działać tak jak planowałyśmy od początku. Na samym początku to my proponowałyśmy wydarzenia – zaprosiłyśmy na rezydencję grupę artystek, które przez praktykę, przez swój sposób życia rozumieją idee stojące za DOMIE i którym są one bliskie. Nie uważam, że słowo „kuratorować” jest dobre dla tego miejsca, chodzi raczej o tematy, które poruszamy i określony sposób życia.
M.M.: Z Kasią dzielimy funkcjonowanie DOMIE na dwie części. Jedną z nich jest samodzielna inicjatywa różnych osób, drugą – nasza własna: chcemy mieć wokół siebie ludzi, których projekty rezonują z DOMIE albo którzy są w stanie pomóc nam pójść dalej w myśleniu o pewnych problemach. Wówczas dokładamy starań, żeby móc tych ludzi zapraszać. Tak więc formy współpracy i korzystania z tej przestrzeni są zróżnicowane, ale generalnie jesteśmy otwarte na bardzo różne pomysły.
A jak wpływa estetyka DOMIE na osoby, które się w nim pojawiają?
M.M.: Myślę, że estetyka tego miejsca przyciąga osoby, które nie boją się eksperymentować. Mamy wokół DOMIE bardzo silną scenę zajmującą się muzyką eksperymentalną, dźwiękiem, artystów poszukujących, pracujących z performancem.
Przykładem jest wystawa Adeliny Cimochowicz, która nie tylko nazywała się Spiżarnia, ale też miała taki format wystawienniczy.
M.M.: Spiżarnia była pomysłem, który rzucił Tomek Pawłowski. To miała być inicjatywa służąca DOMIE, w efekcie której miał zostać wytworzony realny kapitał – coś, co jest wytworzone pracą ludzi, którzy zimą siedzieli w tym budynku i robili kiszonki, mimo że nie było to łatwe do przeprowadzenia w tych warunkach. Coś, co ma realną wartość. Jednak z wystawą mamy takie ups and downs, że tak to ujmę, bo jednak bardziej zależy nam na podkreślaniu istoty tej inicjatywy i stawianiu jej ponad indywidualnymi osiągnięciami. Wydaje nam się, że w tym przypadku została trochę przekroczona pewna granica. Dzisiaj bardziej dbamy o to, żeby istota projektu, jakim jest DOMIE, była podkreślana wśród ludzi użytkujących to miejsce. Chociaż uważam, że praca, którą zrobiła Adelina jest świetna i bardzo się cieszymy, że Spiżarnia jest częścią naszego kapitału, że możemy np. wysłać słoik znajomym, którzy w jakiś sposób włączają się w projekt, czy też przynieść go na spotkanie z prezydentem miasta.
W DOMIE pojawia się wiele osób z zagranicy. Patrząc na mapę polskich inicjatyw, to bardziej wyjątek niż reguła.
K.W.: Wydaje mi się, że to jest bardzo ważne, aby mieszać środowiska na różnych poziomach: językowych i kulturowych. Dlatego wspominałam o homogeniczności, którą obserwujemy na każdym kroku. Poznałam bardzo wiele różnych środowisk: robiłam projekt filmowy z dzieciakami z biednych łódzkich rodzin, mieszkałam w lesie na skłocie, i na jeszcze innym skłocie, studiowałam architekturę we Florencji, gdzie było bardzo dużo ludzi z bardzo bogatych rodzin. I to moje i Martyny doświadczenie przebywania za granicą jest czymś, czym chcemy się podzielić z innymi. Bo wydaje mi się, że to, co jest pomiędzy, jest tym, co tworzy nas jako ludzi. I chcemy to pokazać w DOMIE. I to nie jest praca na trzy lata, pewnie i dziesięć to za mało, ale to jest już jakiś okres, w którym przynajmniej możemy zacząć próbować wprowadzać te rzeczy.
M.M.: Dla mnie taki dobór osób był od początku naturalny. Świadczy o tym nazwa tego miejsca – rodzaj nijaki od „domu”, coś będącego poszerzeniem tej idei. Lubimy mówić, że DOMIE to nie jest coś, z czego pochodzisz, ale miejsce, do którego dążysz, które jest twoim celem, więc to jest cały czas proces. Do DOMIE też po prostu zaprasza się przyjaciół. W pierwszym roku działania pojawiły się u nas osoby, z którymi współpracowałyśmy wcześniej bądź znałyśmy ich sztukę. Tak naprawdę dopiero później okazało się, że pewne rzeczy są trudne. To, że np. Sall jest czarna i przemieszcza się po Poznaniu, że chce sama spędzać czas w DOMIE, pracując nad swoim performansem. Bałyśmy się o nią. Okazało się też, że polskie środowiska są znacznie bardziej hermetyczne, niż sądziłyśmy – ludzie nie lubią oglądać rzeczy, których nie znają, towarzyszy temu lęk, że trzeba to ocenić i nie wiadomo nawet jak podjąć dyskusję.
Ja myślę, że to jest tak naprawdę bardzo dobry moment dla DOMIE, ponieważ – w takiej ogólnej przestrzeni – otwierają się możliwości rozmowy na tematy podejmowane przez nas z Martyną od samego początku istnienia tego miejsca – dyskusji na zupełnie innym poziomie o tym, czym jesteśmy jako ludzie, jak mamy funkcjonować jako wspólnota.
K.W.: Tak było w przypadku Line Larsen, według mnie świetnej artystki, na której wystawę przyszło mało osób ze środowiska. Gdyby to było znane nazwisko, to na sto procent pojawiłyby się tłumy, ale że tak nie jest i trzeba było wykonać jakiś wysiłek, żeby poznać jej sztukę, to się nie wydarzyło. A wydaje mi się, że polscy artyści bardzo by zyskali, poznając twórczość Line, bo ona jest artystką totalną.
M.M.: Ale pojawiły się osoby, które podjęły ten trud i były nastawione bardzo entuzjastycznie, np. Ania Mituś, której aranżacja prac Liny bardzo się spodobała i dzięki temu wydarzeniu zaprosiła nas na wystawę Cała Polska. Mam wrażenie, że środowisko poznańskie mało sobie w ogóle pozwala na eksperyment, a jeżeli już, to w określonej, znanej konwencji. Trudno jest się rzucić na nieznany grunt i samemu/samej zobaczyć, czy to jest coś, co lubię czy nie, bo to wymaga jakiegoś rodzaju szczerości, odsłonięcia się, wejścia w pewną intymność, której ludzie się po prostu boją. I myślę, że ta sytuacja z COVID-19 jest dla mnie dlatego bolesna, że pobrzmiewa w niej nuta ponownego zamknięcia – na drugiego człowieka, ale również zamykania granic. To strasznie trudny czas dla osób, które mają złożone tożsamości, które pochodzą z jednego miejsca, a mieszkają gdzie indziej, których rodziny nie są tak oczywiste jak „polska rodzina: chłopak i dziewczyna”, u których podróż płynie we krwi.
A pojawia się u was myśl, że ten czas może przynieść coś dobrego?
K.W.: Ja myślę, że to jest tak naprawdę bardzo dobry moment dla DOMIE, ponieważ – w takiej ogólnej przestrzeni – otwierają się możliwości rozmowy na tematy podejmowane przez nas z Martyną od samego początku istnienia tego miejsca – dyskusji na zupełnie innym poziomie o tym, czym jesteśmy jako ludzie, jak mamy funkcjonować jako wspólnota. I chociaż nie wiemy co dalej będzie z DOMIE, to wydaje mi się, że to jest bardzo dobry moment na wypracowanie nowego spojrzenia. Następuje redefinicja pojęcia i wyobrażenia domu i to mi się wydaje bardzo ciekawe.
M.M.: Ja mam bardzo dużo lęku związanego z tym, jak to będzie, bo jest bardzo dużo niewiadomych. Ale zawsze w sytuacjach kryzysowych wracało pojęcie solidarności, choć uważam, że w Polsce powinno ono zostać jeszcze mocno przepracowane. W takich momentach bardzo często odżywa kultura w realnie zaangażowanej formie i mam nadzieję, że to też się przy tej okazji wydarzy. Sytuacja jest tragiczna, ale mam nadzieję, że coś to wniesie.