Dlaczego wy trujecie ludzi?! „…daj nam dzisiaj” w Galerii Arsenał
Gdyby białostocką wystawę …daj nam dzisiaj kuratorowaną przez Ewę Chacianowską odwiedziła słynna restauratorka Magda Gessler, prawdopodobnie zaliczyłaby ją do tych przypadków polskiej gastronomii, gdzie forma nie zgadza się z treścią, smak zdradzany jest na rzecz wizerunku, a zamysł restauratorów opiera się na niedopasowaniu wyobrażeń o sobie i miejscu, w którym funkcjonują (niczym prowansalska knajpka w śląskim miasteczku). Zarzuty wobec nieudanych gastronomicznych przedsięwzięć, powtarzane przez kulinarną diwę jak mantra – o sprzeniewierzaniu się lokalności, mrożonkach i braku zapachu jedzenia w restauracji – świetnie nadają się do tego, by przemyśleć je w kontekście kulinariów w sztuce i wystawy o żywności pokazywanej w Galerii Arsenał. Czym bowiem są uwagi malarki i kucharki-celebrytki, jeśli nie zestawem kryteriów istotnych podczas badania możliwości reprezentacji multisensorycznego wydarzenia, jakim jest jedzenie? To żart, ale tylko trochę. Pójdźmy tropem kreatorki smaku i zastosujmy jej metodologię, by zgłębić wystawę prezentowaną w Białymstoku.
Zapowiedź na stronie Arsenału obiecuje, że jedzenie będzie tu wszystkim po trochu: „[…] nie tylko punktem wyjścia i tematem, ale też materiałem wykorzystanym do stworzenia prac, medium i esencją wypowiedzi artystycznej”. To śmiała deklaracja, biorąc pod uwagę trudność, jakiej może przysporzyć skonstruowanie spójnej koncepcji wystawy z wielości kulinarnych wątków. Metoda „mydła i powidła” zawsze rodzi ryzyko przyczynkarstwa. Ekspozycja ma dotykać zagadnień polityki żywnościowej, codziennego wymiaru jedzenia, środowiska naturalnego, lifestyle’u i etyki spożywania, a także nieszczęsnego „łączenia tradycji z nowoczesnością”. Jednak najbardziej problematyczna jest główna stawka …daj nam dzisiaj, czyli „stworzenie nowatorskiego sposobu na komunikację z odbiorcami” i odnowienie kontaktu z publicznością, z którą relacje mocno poturbowała pandemia. Przyjęty sposób prezentacji sprawił, że ekspozycja w Arsenale może być jedynie skromnym i chaotycznym apendyksem do wydarzeń towarzyszących.
Zaczyna się przyjemnie i lekko, bo od konceptualnych obrazów Tomasza Kręcickiego. Powieszone w pierwszej sali portrety barszczu, rosołu i ziemniaka witają wprowadzając w dobry humor. Zamiast najbardziej chyba kojarzących się z malarskimi reprezentacjami żywności niderlandzkich martwych natur, mamy ujęte w dużym zbliżeniu i nasycone kolorem podobizny typowych domowych dań z polskiego stołu. Smaczny wstęp zachęca do kulinarnej przygody.
Zanim jednak przejdę do tego, jak witalność obrazów Kręcickiego zastąpi za chwilę patetyczny trip – dygresja. W scenariuszu Gesslerowego show kwestia ta znalazłaby się w rozdziale o wnętrzu i organizacji przestrzeni. Pracom pokazywanym na wystawie (w momencie kiedy ją oglądałam, czyli tydzień po wernisażu) nie towarzyszyły ani podpisy, ani opisy, ani tekst kuratorski; jedynym przewodnikiem jest kartka z mapką, nazwiskami artystów i artystek oraz tytułami prac. Jakie znaczenie ma kontekst i dlaczego warto opisywać dzieła, najbardziej odczułam podczas oglądania ciekawego cyklu rysunków, którego autorami są Andrii Dostliev oraz Lia Dostlieva. Jest to rodzaj graficznego pamiętnika o Wielkim Głodzie w Ukrainie i o tym, jak trauma przekazywana z pokolenia na pokolenie wpływa na relacje z jedzeniem. Na rysunkach przedstawione są resztki pokarmu, które układają się w abstrakcyjne plamy. W grafiki wkomponowane są fragmenty fotografii niezidentyfikowanych miejsc, sugerujące, że Wielki Głód nie ma konkretnego, rozpoznawalnego „miejsca pamięci”, które mogłoby stać się reprezentacją traumy. Nie dostrzegłabym, że plamy są odciskami resztek pokarmu wyrzucanego przez artystów, gdyby nie zdradził mi tego przyjaciel, który usłyszał o tym wcześniej na oprowadzaniu. Zrozumienie tej pracy jest praktycznie niemożliwe dla osób, które nie znają cyrylicy i nie mogą odczytać umieszczonych na grafikach napisów. Nie wiem, czy to kwestia postpandemicznego chaosu i związanych z tym trudów produkcji, czy może nieuzasadniony lęk przed „przegadaniem” ekspozycji, ale taka niekomunikatywność bardzo utrudnia odbiór wystawy.
Postawę Jabłońskiej i Królikiewicz łączy, jak sądzę, gest sakralizowania powszedniości wymierzony w podejrzaną „banalność” jedzenia. By stać się obiektem zainteresowania artystycznego, pożywienie musi zostać podniesione do rangi sztuki. Rzecz w tym jednak, że współcześnie kuchnia i jedzenie nie są już domeną „brudnej” prozaiczności.
Wróćmy do jedzenia. Sąsiadująca z obrazami Kręcickiego przestrzeń poświęcona jest nowej odsłonie Działań stołowych Elżbiety Jabłońskiej. Instalacja, która zajmuje główną salę wystawową Arsenału i nadaje ton całej ekspozycji, to ogromny stół opasany systemem cienkich rur i kranów, z których kapie wino. Kiedy oglądam wystawę, wina już nie ma, a rozbryzgane kleksy tworzące różnokolorowe wzory rozpływają się na białym obrusie, na którym zostały wyszyte synonimy konsumowania: mlaskać, ciapać, stołować się. Stół jest tutaj sceną, a jedzenie teatrem. O czym jest to przedstawienie? Czy jego dramaturgia opiera się na poczuciu satysfakcji z brudzenia „świętości” białego obrusu plamami czerwonego wina, czy raczej polega na przemienieniu domowej sytuacji stołowania się w chłodną galeryjną instalację? W pracy Jabłońskiej pojawia się ważny wątek podejścia do jedzenia jako prozaicznej, błahej codzienności, która za pomocą artystycznego gestu staje się podniosłą ceremonią i jako taka zostaje włączona do przestrzeni galerii. Gotowanie jest tutaj tajemniczą alchemią. Podobną strategię wobec powszedniości dostrzegam w instalacji Anny Królikiewicz zatytułowanej STÓŁ/My favourite things. Na dużym blacie posypanym mąką kłębią się notatniki, pędzle, góra powyginanych łyżek, ceramika, słomiana miotełka, bibeloty, chochle i puste miski, ale ani śladu jedzenia. Praca nawiązuje do innych „stołów”, które od wielu lat realizuje Królikiewicz, jednak instalacja pokazywana w Arsenale pozbawiona została zmysłowych wymiarów, jak smak i zapach, ważnych niegdyś w sztuce artystki. Kuchnia jest tutaj przede wszystkim miejscem poetycznej i, przyznaję, nieco patetycznej artystycznej krzątaniny. Postawę Jabłońskiej i Królikiewicz łączy, jak sądzę, gest sakralizowania powszedniości wymierzony w podejrzaną „banalność” jedzenia. By stać się obiektem zainteresowania artystycznego, pożywienie musi zostać podniesione do rangi sztuki. Rzecz w tym jednak, że współcześnie kuchnia i jedzenie nie są już domeną „brudnej” prozaiczności. Żyjemy raczej we wszechobecnej kulturze foodie, w której imperatywem jest celebrowanie każdego posiłku. Problemem ekonomicznym, lecz także estetycznym, nie jest trywialność żywienia, ale jego skrajne utowarowienie i glamoryzacja. Kuchnię trzeba dziś przywracać codzienności.
Na czym miałoby to polegać? Myślę, że taką postawę reprezentują prace dwóch innych artystek pokazywane gdzieś na obrzeżach wystawy. Jakby powiedziała Gessler, chwaląca dobrze gotujące kucharki – ktoś tu ma smak! Jedną z nich jest Adelina Cimochowicz, której wideo Nigdzie nie idę opowiada o niedawno powstałej inicjatywie Słuszna Strawa stworzonej przez kolektyw uchodźczo-migrancki. Jego członkowie i członkinie przygotowują domowe, wegańskie jedzenie i sprzedają je w różnych miejscach w Warszawie. W filmie utrzymanym w netflixowej estetyce członkinie Słusznej Strawy opowiadają, że kuchnia to ich sposób na odnalezienie się w Polsce, na nowe życie. Są dumne, że zostały szefowymi kuchni. Gotowanie pozwala im przetrwać, zadomowić się, ale też pielęgnować swoją tożsamość na obczyźnie, która dzięki gotowaniu i karmieniu powoli przestaje być obca. Co ważne, film (i Słuszna Strawa) nie zachęca do naiwnego „poznawanie Innego” przez „egzotyczne” jedzenie, ale traktuje kuchnię jako sposób na usamodzielnienie. Częściowo do kuchni jako pola politycznych napięć odnosi się również praca Ali Savashevich Dwa portrety. Na złotej tkaninie umieszczona została pokawałkowana jak żaluzja fotografia ubranej w bluzę z flagą Unii Europejskiej osoby, która na zadartych w górę stopach trzyma paterę z napitkami. Relaksuje się czy jest raczej sprowadzona do roli służebnicy?
Drugi przykład odważnego eksplorowania codzienności to realizacja Karoliny Konopki zatytułowana 101 pomysłów, jak go zaskoczyć. PUŚĆ WODZE FANTAZJI, w której artystka kontynuuje wątki podejmowane w swoim cyklu tortologicznym. Konopka nie boi się kiczowatej cukierniczej estetyki, nie stara się też uczynić z niej czegoś innego. Interesują ją społeczne rytuały związane z tym dostojnym, a jednak nieco przaśnym daniem, jakim jest tort. W konstruowanej przez nią historii obyczaju, antropologia łączy się z wnikliwą obserwacją obiektu. W Arsenale Karolina Konopka poddaje tortologicznej analizie zjawisko wyskakiwania z tortu, które polega na „słodkim” uprzedmiotowieniu kobiety i jej ciała. Przemoc umazana jest słodziutkim różowym kremem.
Mam poczucie, że między pracami Elżbiety Jabłońskiej i Anny Królikiewicz a Adeliny Cimochowicz i Karoliny Konopki pojawia się ciekawe napięcie (które niestety zupełnie nie zostaje na wystawie wyzyskane): matki, które do tego, co codzienne podchodzą z dystansem, dlatego chcą dostrzegać w powszedniości metafizykę – versus córki, które nie boją się prozaiczności i traktują ją jako bezpośrednie pole walki o prawo do samostanowienia. To pokoleniowy konflikt czy sztafeta? Podjęcie tego wątku nie tylko pomogłoby rozrysować spektrum postaw artystycznych wobec jedzenia, ale również mogłoby stać się kluczem do rozpoznania różnic kształtujących się na przestrzeni dekad w feministycznych strategiach wobec krzątactwa i kuchni uznawanych za domenę kobiecości.
Magda Gessler, robiąc rewolucję w jednej z białostockich restauracji wiele lat temu, narzekała: „żeby był Meksyk w kuchni musi być Meksyk na talerzu, a tu jest Białystok”. Odwróciłabym ten zarzut: dlaczego tak mało jest na wystawie Białegostoku?
Jedzenie jest czymś o wiele większym niż danie, które ląduje na naszym talerzu. To nieskończenie elastyczna metafora, zbyt pojemna, by jako taka była wystarczającym kluczem do skonstruowania przekonującej koncepcji wystawy. Decyzja kuratorska – zgromadzenie różnych prac z rozmaitych kontekstów – nieuchronnie prowadzi do stworzenia typu prezentacji zarezerwowanego dla sceny krakowskiej. „Jedzenie w sztuce” w wydaniu białostockim sprawia raczej wrażenie kogla-mogla meandrującego między pourywanymi skojarzeniami niż zestawu pogłębiającego „zwrot kulinarny” w sztukach wizualnych. Skojarzeń i kontekstów jest wiele – od tych odnoszących się do historii sztuki po społeczne funkcjonowanie kwestii smaku. W zapisie performansu Przyczynek do anatomii złego smaku Oskar Dawicki poddaje próbie kulinarne gusta publiczności Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu, serwując przysmaki jak z niesmaczego koszmaru: tartinki ze spalonego chleba, wódkę z kabanosem, czekoladowe trufle z czosnkiem czy likier o smaku boczku. Wojciech Doroszuk w wideo Festin pokazuje świat bez ludzi, w którym zwierzęta przejmują ucztę i pałaszują przysmaki, jak na XVII-wiecznych obrazach flamandzkich malarzy. Rzeźbiarka Małgorzata Niedzielko umieściła w szklanych gablotach wykonane z czarnego, kruchego ciasta naczynia, które przypominają archeologiczne znaleziska. Z kolei w wideo Doroty Podlaskiej Kolacja zaszczepionych oglądamy pary spożywające posiłek i celebrujące wzajemność odebraną nam przez miesiące izolacji. Obok filmu umieszczono stolik z krzesłami oraz statyw, które mają umożliwić widzom nagranie się własnym telefonem i dołączenie do galerii ludzi jedzących (trudno raczej o realizację tego zamysłu bez wyraźnego opisu pracy). Budowaniu relacji z widzami miał służyć także projekt Elżbiety Jabłońskiej Substancja odżywcza, który polegał na zaprezentowaniu na ekspozycji oraz stronie facebookowej Arsenału przepisów przesłanych przez internautki_ów, którzy wyciągnęli je ze starych zeszytów swoich matek i babć. To jednak znów jedynie ersatz deklarowanej interaktywności.
Magda Gessler, robiąc rewolucję w jednej z białostockich restauracji wiele lat temu, narzekała: „Żeby był Meksyk w kuchni, musi być Meksyk na talerzu, a tu jest Białystok”. Odwróciłabym ten zarzut: dlaczego tak mało jest na wystawie Białegostoku? Nieładnie, kiedy krytyczka pisze o tym, czego na wystawie nie ma (tym bardziej, że, jako się rzekło, jedzenie to temat bez dna), należy bowiem skupić się na tym, co jest i co to nam mówi o świecie. Trudno jednak przemilczeć tak wyrywkowe potraktowanie lokalności. Jedyną pracą, która odnosi się do tematu regionu jest Kontrabanda materiałów Pawła Matyszewskiego i Sergeya Shabohina, która opowiada o mięsie szmuglowanym przez polsko-białoruską granicę w drzwiach samochodowych. Na wystawie nie ma właściwie wątków związanych z rolnictwem i lokalną produkcją żywności. Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce do rozmowy np. o ważkim ostatnio temacie suwerenności żywnościowej niż Białystok, który z uwagi na swoje usytuowanie ma szansę na radykalne skracanie łańcuchów dostaw. Pozostaje mieć nadzieję, że te zagadnienia pojawią się w programie wydarzeń towarzyszących.
Wystawa o żywności, konsumowaniu i karmieniu to trudne zadanie, tym bardziej, że ekspozycja, której sensualność jest bardzo ograniczona (nie pachnie i nie smakuje), zawsze pozostawi uczucie niedosytu. Zaangażowanym tu zmysłem jest przede wszystkim wzrok, a jedzenie to obiekt kultury i artefakt, na który się patrzy. Ten problem prowadzi do szerszego zagadnienia, jakim jest relacja kultury wizualnej i medium wystawy z wielozmysłowym i społecznym wydarzeniem, jak spożywanie posiłków. Dlatego, jak sądzę, wystawa finalnie stała się jedynie przystawką, a deklarowane w zapowiedzi ekspozycji „praktykowanie idei wspólnotowości” oraz socjalizująca moc jedzenia jako leku na postpandemiczną samotność pomyślane zostały jako część programu wydarzeń towarzyszących, które dają możliwość przeniesienia uwagi z obiektu na działania.
Tytuł, który nadałam temu tekstowi, miałam z tyłu głowy już podczas oglądania wystawy, zainspirowana pomysłem podsuniętym przez przyjaciela. Pytanie retoryczne zapożyczone od Gessler, która w ten sposób ruga niesubordynowanych restauratorów, jest niegrzeczne i nieszczególnie delikatne, ale też zawadiackie. Myślę, że warto czasem zadać je również w kontekście kulinariów w galerii. Sztuka nie truje jak kotlety smażone na starym tłuszczu, ale – mając ambicje społeczne – zbyt często zapomina o widzach i o tym, czy w ogóle jej na nich zależy.
PS. Po wystawie osłodziłam humor pysznym kremem sułtańskim, który od dekad serwowany jest w pobliskim barze mlecznym. Polecam!
Monika Borys – kulturoznawczyni, badaczka, dziennikarka. Absolwentka Uniwersytetu w Białymstoku i Uniwersytetu Jagiellońskiego. W Szkole Doktorskiej Nauk Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim pracuje obecnie nad doktoratem poświęconym wizualności klas ludowych po 1989 roku. Autorka książki Polski bajer. Disco polo i lata 90. wydanej w 2019 roku nakładem wydawnictwa WAB; współkuratorka wystawy Disco Relaks pokazywanej w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Laureatka stypendium artystycznego Prezydenta Miasta Białegostoku. Publikowała m.in. w „Praktyce Teoretycznej”, „Widoku. Teoriach i Praktykach Kultury Wizualnej”, „Magazynie Szum”, „Dwutygodniku”, „Popmodernie” i „Gazecie Wyborczej”.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Adelina Cimochowicz, Oskar Dawicki, Alberto De Braud, Wojtek Doroszuk, Andrii Dostliev & Lia Dostlieva, Elżbieta Jabłońska, Karolina Konopka, Tomasz Kręcicki, Anna Królikiewicz, Paweł Matyszewski & Sergey Shabohin, Małgorzata Niedzielko, Dorota Podlaska, Ala Savashevich
- Wystawa
- ... daj nam dzisiaj
- Miejsce
- Galeria Arsenał w Białymstoku
- Czas trwania
- 11.06–25.07.2021
- Osoba kuratorska
- Ewa Chacianowska
- Fotografie
- Maciej Zaniewski; dzięki uprzejmości Galerii Arsenał w Białymstoku
- Strona internetowa
- galeria-arsenal.pl
- Indeks
- Adelina Cimochowicz Ala Savashevich Alberto De Braud Andrii Dostliev Anna Królikiewicz Dorota Podlaska Elżbieta Jabłońska Ewa Chacianowska Galeria Arsenał w Białymstoku Karolina Konopka Lia Dostlieva Małgorzata Niedzielko Monika Borys Oskar Dawicki Paweł Matyszewski Sergey Shabohin Tomasz Kręcicki Wojtek Doroszuk