Condo czy safari? O dwóch weekendach galerii
Być galerzystą w Polsce to niełatwa sprawa. Bez względu na to, czy jesteśmy w Warszawie, Krakowie, Poznaniu czy Gdańsku, z rynkiem u nas licho. Polacy, jeśli kupują sztukę, najczęściej robią to na aukcjach młodej sztuki, inwestując w kiczowate „formy współczesne”. Celebryci i finansjera, jeśli już mają pieniądze, chętniej ładują je w obrazy Paula Bika niż Rafała Bujnowskiego; po porady zakupowe idą zaś nie do Rastra czy Stereo, ale do „znanej galerii sztuki” z Gdyni, która koniec końców okazuje się piramidą finansową. W polskich mediach sztuka jest raczej przedmiotem oszustwa niż inwestycji, a oszukiwać mogą wszyscy, bez względu na pochodzenie i klasę społeczną: właściciel sklepu mięsnego spod Łodzi czy książę Adam Karol Czartoryski. Aż chciałoby się powiedzieć: Polak potrafi; niestety na końcu wszystkich tych historii jest przekonanie, że sztuka to jednak trefny biznes.
Całościowo FOAF wypadł jako dość zachowawczy showroom, w którym dominuje sztuka bezpieczna, a przechadzając się od galerii do galerii widz mógł poczuć narastającą nudę i rezygnację.
Nieciekawa sytuacja na rynku sztuki współczesnej to jednak nie tylko problem polski, stąd pojawiające się jak grzyby po deszczu nowe inicjatywy, które mają ten rynek pobudzić. W warszawskiej wersji taką imprezą jest Friend of a Friend, dla której inspiracją były wymiany galeryjne w typie condo. FOAF, podobnie jak Not Fair, ma być surogatem targów sztuki i oknem Warszawy na świat – oto więc kilka stołecznych galerii zaprosiło do siebie zagraniczne galerie, ich artystów, krytyków i manszardów. Impreza była współorganizowana przez IAM i dofinansowana przez miasto. Zakupy zostały dokonane, kontakty nawiązane, a Towarzystwo Przyjaciół MSN-u zakupiło nawet dwie prace do kolekcji tej instytucji (a konkretnie Davida Flaughera i Seana Mullinsa, reprezentowanych przez nowojorską Lomex Gallery). Z perspektywy galerzystów wydarzenie wypadło korzystnie, nawet jeśli taki rodzaj partnerstwa publiczno-prywatnego może budzić kontrowersje (najwięcej emocji zbudziła nagroda Towarzystwa Przyjaciół MSN-u). Z punktu widzenia publiczności FOAF okazał się imprezą wsobną, gdzie komponent komercyjny dominował nad artystycznym. Niewielu galeriom udało się to wrażenie zneutralizować. Piotr Drewko we Wschodzie przygotował wystawę nawiązującą do domowego charakteru swojej galerii, meblując ją dziwnymi przedmiotami przygotowanymi między innymi przez Reece Yorka, Mateusza Choróbskiego czy duet Ben Burgis/Ksenia Pedan. Dawid Radziszewski w dosyć udany sposób zestawił bardzo tradycjonalistyczne malarstwo Krzysztofa Mężyka z bieda-post-malarstwem Lukasa Müllera, który zamiast na płótnach maluje na obiektach znalezionych; powszechnie chwalono także Fundację Galerii Foksal, gdzie uwagę przyciągały prace Jean-Marie Appiou, Petrita Halilaja i niezwykła rzeźba dwóch goryli, wykonana przez Kosmę i Pawła Althamerów. Całościowo FOAF wypadł jednak jako tyleż ekskluzywny co zachowawczy showroom.
Czy FOAF można było zrobić ciekawiej, tak, aby przyciągał większe zainteresowanie lokalnej publiczności? Być może bardziej na miejscu jest tu pytanie, czy galerie w ogóle publiczności potrzebują, bo przecież to nie ona jest głównym podmiotem FOAF. Zastanawiając się nad tym, postanowiłam wybrać się na inny gallery weekend, zasadniczo różny od wersji warszawskiej, ale wykazujący podobną determinację. Krakers, czyli Cracow Gallery Weekend, trwa pomimo krytyki od siedmiu lat – i ma się dobrze. Środowisko artystyczne Krakowa jest co prawda niezmienne skłócone (ponoć Warszawa właśnie do nich dobija), ale ta akurat impreza wydaje się mieć przede wszystkim charakter integracyjny, a wyłamujące się z Krakersa wyjątki (Starmach, Zderzak) tylko potwierdzają jej egalitarność. Krakers to święto dla wszystkich, bez względu na jakość sztuki i profesjonalizm galerii. Ci, którzy niegdyś krytykowali Krakersa, dziś wydają się być z nim pogodzeni: CGW jest jaki jest, ale dobrze że jest, a na dobrą sprawę, to jest nawet fajny. Kojarzy się ze spotkaniami, wernisażami, piwem pitym na trawniku i imprezami tanecznymi. Na pretensjonalne hasła przewodnie ( w tym roku to „Zmiana”, opisywana jako „podstawowa modalność czasów współczesnych”) można przymknąć oko, a do sąsiadów, których się nie lubi, po prostu nie zajrzeć. W tym roku program Krakersa składał się z 52 wystaw i 34 wydarzeń towarzyszących, wybór był więc naprawdę duży.
Żyjący na co dzień spokojnym rytmem Kraków, z okazji takich jak Krakers nagle ożywa, a wycieczka przez wskazane na mapie lokalizacje z chwili na chwilę coraz bardziej przypomina artystyczne safari.
Podczas Krakersa może mieć wrażenie, że scena artystyczna Krakowa tętni życiem. Na wernisażach pojawiają się dzikie tłumy, po mieście, oprócz turystów, krążą watahy studentów wypatrujących niebieskich chorągiewek Krakersa. Do niektórych miejsc wchodziło się niemalże gęsiego, ryzykując, że już się z nich nie wyjdzie. Ludzie wydają się tu ogarnięci jakąś niesamowitą gorączką; czegoś takiego w Warszawie raczej się nie doświadcza (no, chyba że podczas Nocy Muzeów). Jest to jednak pewnego rodzaju fikcja, ponieważ większość uczestniczących w Krakersie podmiotów otwiera się z reguły tylko na Krakersa. To zaś, co wydaje się mobilizować niezliczoną ilość kuratorskich wannabie, to gratyfikacja finansowa w postaci 500 zł przyznawane każdemu za udział (impreza jest dotowana przez miasto). W tym roku dodatkową atrakcją była jeszcze nagroda 2000+, która powędruje do organizatora najlepszej wystawy.
Tak czy siak, żyjący na co dzień spokojnym rytmem art-Kraków, z okazji takich jak Krakers nagle ożywa, a wycieczka przez wskazane na mapie lokalizacje z chwili na chwilę coraz bardziej przypomina artystyczne safari. Odwiedzić tu bowiem można cały przekrój miejsc, od bardzo klasycznych galerii, poprzez zapuszczone piwnice z gnijącymi schodami, zakurzone strychy, piwniczki w domkach ogrodnika, malownicze wille czekające na deweloperów czy wreszcie – to chyba mnie najbardziej zdziwiło – lokale typu Airbnb, w których sztuka pokazywana jest między czekającymi na gości łóżkami, a za ścianą czają się apartamenty ekstra stylizowane na pokój van Gogha w Arles. Podczas Krakersa sztuki współczesnej można poszukać tam, gdzie zwykle nie ma prawa wstępu, na przykład w Collegium Maius, gdzie Kolektyw Kuratorski przygotował pop-up wystawę Macierz/Matrix, hakującą patriarchalny charakter tego miejsca. W krakersowym zapale przejęta została nawet galeria obrazów wisząca na murach przy Bramie Floriańskiej, którą na jeden wieczór zaanektowali artyści związani z Atelier Rajska Poczekalnia.
Choć hasłem przewodnim tegorocznego CGW była „Zmiana”, trudno nie odnieść wrażenia, że Krakers jako taki żadnej zmiany na celu nie ma. Wręcz przeciwnie, potwierdza status Krakowa jako miasta studenckiego, z bogatą ofertą ludycznych rozrywek.
Równie dużo uciechy daje sama sztuka. Do imprezowego trybu krakowskiego gallery weekendu idealnie dopasowała się galeria F.A.I.T., która postanowiła przypomnieć postać Piotra Marka – artystę i muzyka, lidera zespołu Düpą, który zginął śmiercią samobójczą. Z tej okazji niewielki lokal galerii został przekształcony w scenę, na której, w doborowym towarzystwie obrazów Marka, galerzyści wraz z Tomkiem Baranem dawali muzyczne popisy. Dużo dziwniej wypadła wystawa-impreza w pracowni D83, której kuratorzy – Szymon Szelc, Marcel Wojdyło i Aleksandra Pisiewicz – postanowili pochylić się nad tematem dziewczyn. Wszystkie dziewczyny, które mógłbym kochać, gdyby same tego chciały okazały się dość sztampową opowieścią o kobietach jako fajnych dupeczkach. Na wystawie zostało to zwizualizowane w dość dosłowny sposób – jedną z prac były kolorowe odlewy pochwy koleżanki kuratora, ustawione na stole uginającym się od słodyczy. Słodkości ponoć nikt nie chciał jeść.
Co znamienne, powracającym tematem wystaw CGW była bieda. W galerii Widna Magdalena Lazar urządziła pokaz dedykowany pracy wykonywanej w cieniu – a więc pracy zarobkowej (choć nie tylko) pomagającej załatać skromne budżety artystów, która z czasem może przysłonić teoretycznie ich główne zajęcie, czyli sztukę. W pamięci szczególnie zostały mi zdjęcia Piotra Urbańca, wykonane podczas jego pobytu w Kalifornii, dokąd udał się po zakończeniu rezydencji w Nowym Jorku – wygranej w Artystycznej Podróży Hestii. W Kalifornii Urbaniec pracował na plantacji konopi indyjskich.
Wymownym wydarzeniem podczas Krakersa była także wystawa Co to będzie?, przygotowana przez duet Prekariat – Anię Batko i Kamila Kuitkowskiego, w mieszkaniu tegoż. Co to będzie?, pokazująca artefakty związane z życiem prekariuszy – zajumane prace i plakaty, zabrane jako rekompensata za brak wynagrodzeń, prace pożyczone i nigdy nie oddane, pozbawione materialności pochwały słowne, zastępujące pieniężną zapłatę za wykonaną pracę – odsłaniała nędzę pracy w kulturze, stanowiącą codzienność środowiska krakowskiego (zresztą nie tylko jego). Była też manifestem pesymizmu, brakiem wiary w możliwość zmiany i krytyką krakersowego pustosłowia („Zmiana? Nie, będzie jak zawsze.”). Dziwną wystawą à propos biedy był także pokaz artefaktów z kolekcji afrykanisty Andrzeja Karonia w Pamoja Goods. Karoń, zapytany o swoją kolekcję obiektów znalezionych w Afryce tłumaczył sprawę następująco: „Kiedyś postanowiłem wyruszyć do Afryki z przedmiotami z Europy, żeby pokazać je tamtejszym mieszkańcom. Później zacząłem kolekcjonować przedmioty Afrykańczyków. To niesamowite, jak ci ludzie potrafią cieszyć się z niczego”. Nie wątpię, że Karoń w swoich działaniach ma raczej szlachetne intencje, ale pokaz w Pamoi wyszedł wyjątkowo kolonialnie.
Choć hasłem przewodnim tegorocznego CGW była „Zmiana”, trudno nie odnieść wrażenia, że Krakers jako taki żadnej zmiany na celu nie ma. Wręcz przeciwnie, potwierdza status Krakowa jako miasta studenckiego, z bogatą ofertą ludycznych rozrywek. Przyjemnie jest tu wpaść na weekend, ciągle jest to jednak wycieczka na prowincję, odbywana raczej z sentymentu i dla beki, dlatego że się to środowisko po prostu trochę zna. Krakers, skierowany przede wszystkim do lokalnej publiczności, zamyka się na szerszy kontekst. Szumne hasło „Zmiana” dość zabawnie puentuje wystawa Mikołaja Małka w Elementarzu dla Mieszkańców Miast. Zorganizowana na stryszku, przy niewielkim finansowym wsparciu kuratorki Martyny Nowickiej, była opowieścią o nocnej zmianie – sennych marach pojawiającym się przed oczami nocnego stróża. Także tutaj artysta miał do dyspozycji tylko liche materiały – folię bąbelkową, kartonowe pudełka – ale trzeba przyznać, że efekt końcowy jego starań był całkiem niezły. Mały triumf krakowskiego bieda-kuratoringu.
Festynowy, dający wrażenie bogactwa, ale właściwie epatujący biedą charakter Krakersa doskonale podsumowywała wystawa w galerii Szara Kamienica, która swoją drogą w Krakersie udziału nie brała. SLAVICA, kuratorowana przez Katarzynę Oczkowską, dedykowana była zjawisku słowiańskiego bieda-szyku, który na polskim gruncie ochoczo wdrażają tacy projektanci jak Tomasz Armada czy odpowiedzialny za łódzki Dom Mody Limanka Kacper Szalecki. Samą wystawę Oczkowska opisuje następująco: „SLAVICA to działanie, które﹣cytując klasyka ﹣jest historią wesołą, ale ogromnie przez to smutną”. Podobnie można powiedzieć o Krakersie.
Z takim stanem rzeczy oczywiście nie wszyscy się godzą. W tym roku w Krakersie nie wzięła udziału galeria Henryk – młode krakowskie wilczki, rozkręcające działalność komercyjną. Henryk jest galerią młodą i prowadzoną przez bardzo młodych galerzystów, ale Aleksander Celusta i Mateusz Piegza już myślą o profesjonalizacji. Przeprowadzili się niedawno do nowego lokalu na ulicy Krakowskiej, który uprzednio gruntownie wyremontowali. Pierwszą wystawą w nowym miejscu była solówka Pawła Susida, a więc klasyka. On co prawda swoją wystawę zatytułował zaczepnie Widzę, że sobie nie radzicie, tak jakby chciał dać rodzicielskiego prztyczka w nos młodzieży. Celusta i Piegza jednak jakoś sobie radzą, a o rosnącej pozycji Henryka świadczy wystawa Zwierzęta domowe, która trwa właśnie w Bunkrze Sztuki. Kuratorowany przez Martę Lisok pokaz ma prezentować młodą scenę krakowską i jak się okazuje, scenę tę reprezentują w dużej mierze artyści współpracujący z Henrykiem – Filip Rybkowski, Michał Sroka i Adrian Kolerski. Ich obrazy i instalacje, poruszające się w abstrakcyjnym idiomie, wysoce estetyczne i formalistyczne, zdają się nadawać ton całej wystawie. I choć na Zwierzętach domowych znajdziemy też bardziej buńczuczne, młodzieżowe prace – jak trashowy darkroom duetu Smutna Buźka czy inspirowane amerykańskimi kreskówkami prace Martyny Kielesińskiej – po obejrzeniu wystawy odnieść można wrażenie, że Kraków formalizmem stoi. W wydaniu Henryka jest to formalizm biało-szary, reszta krakusów zdaje się mieć ciągoty do bogatszej palety kolorów. Do tego dochodzą jeszcze barwne odmiany krakowskiego malarstwa spod znaku like artu. Na Zwierzętach domowych nurt ten reprezentowany jest głównie przez Justynę Gryglewicz, z dziwnych względów brakuje zaś artystów z galerii Potencja. Ci, swoją drogą, przygotowali na Krakersa udany pokaz Sebastiana Gögela, a ostatnio urządzili także najazd na Warszawę – w Fundacji Gierowskiego ciągle trwa wystawa Komunikacja ze wszystkim, co jest. Jej kuratorzy, Yui Akiyama i Cyryl Polaczek, zmajstrowali dość wdzięczną przeglądówkę młodego polskiego malarstwa. Rządzi, oczywiście, Kraków i okolice.
Jeśli więc jest jakaś nadzieja dla grodu Kraka, to głównie dzięki Potencji i Henrykowi. Artyści tej pierwszej miejscówki zaczynają specjalizować się w nonszalanckiej autopromocji, Henryk próbuje stać się pełnoprawną galerią komercyjną. I choć nie jest ciągle tak profesjonalny jak galerie warszawskie (utrzymuje się między innymi dzięki kursom rysunku), a pod kątem programu jest raczej wtórny wobec tego, co dzieje się w stolicy, w Krakowie przeżywa właśnie swoje pięć minut. Zdaje się także uczyć szybciej od galerzystów z Art Agendy Novej, odpowiedzialnych w dużej mierze za organizację Krakersa (przypomnijmy, siedem lat bez zmian). Kto wie, może więc to Henryk wniesie na tę scenę nową galeryjną jakość?
Większa profesjonalizacja w przypadku Krakowa oczywiście oznaczałby stopniową śmierć tej radosnej, studenckiej feerii wystawiennictwa, którą można się teraz raczyć. Wiązałby się także z podziałem, selekcją, budowaniem hierarchii i elitaryzacją, w której teraz specjalizuje się Warszawa (ostatnio coraz bardziej). Oraz konfliktami, stale powracającymi w dyskusjach o galeriach działających w modelu publiczno-prywatnym. Dotowane z kas miejskich imprezy galeryjne powinny chociażby tworzyć iluzję demokratyczności i działania na rzecz publiczności. Ten drugi efekt osiągnąć najłatwiej, robiąc po prostu ciekawe wystawy, ale z tym bywa różnie. FOAF, który bardzo chce być rynkowy, robi przeciętne pokazy dla kilku sprowadzonych zza granicy VIPów, a CGW, który już dawno chyba pogodził się, że rynkowy nie będzie (wszystko co w Krakowie ma lub chce mieć z rynkiem coś wspólnego, jest poza imprezą), przyciąga publiczność i oferuje tak bogaty program, że całość siłą rzeczy staje się atrakcyjna. I tak źle, i tak niedobrze; ot, paradoks bycia galerzystą w Polsce.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej