Bolesna realizacja fantazji. Michał Soja i Róża Duda w Project Roomie CSW Zamek Ujazdowski
„Przecież Polska nigdy nie miała kolonii!”. To zdanie ma usprawiedliwiać krzywdzące słowa takie jak „czarnuch”, „żółtek” czy „ciapak”, a także sugestie, że nie powinniśmy przyjmować uchodźców o ciemniejszej skórze i niechrześcijańskim wyznaniu. Co więcej, możemy ukazywać się wręcz jako ofiara kolonializmów, z czego chętnie korzystają m.in. narodowi populiści, w tym prezes partii Prawo i Sprawiedliwość, Jarosław Kaczyński, strasząc Niemcami.
Tyle że ta moralna wyższość jest tylko fantazją. Choć nie przebiło się to nigdy do powszechnej świadomości historycznej i nie jest nauczane w szkolnym programie, władze II RP i część społeczeństwa pragnęły dla Polski zamorskich kolonii. Nie udało się to tylko dlatego, że młode państwo próbowało wziąć udział w kolonialnym wyścigu, kiedy system chylił się już ku upadkowi. O tych nieudanych ambicjach przypomniał dekadę temu Janek Simon, konstruując w galerii Raster wystawę wokół przedwojennego pisma „Morze”, która nie wzbudziła niestety większej dyskusji.
Zwolennicy „tradycyjnych wartości” wylewają dziś łzy nad porażką polskiego kolonializmu. Historyk Piotr Zychowicz na łamach prorządowego pisma „Do Rzeczy” w maju 2017 roku z uznaniem cytował obszerny fragment książki Kolonie Rzeczypospolitej: „Szkoda, że Polska nie miała kolonii. Że zaniechała morskich zdobyczy. Że zaniechała morskiej ekspansji dającej szeroki oddech”. I dalej cytat: „Może zwiększyłby przedsiębiorczość Polaków, ich dzielność życiową, przekształcając kult klęski w kult rozumnej i wyrachowanej walki”. Dodać by mógł: szkoda, że jak Wielka Brytania nie wymyśliliśmy obozów koncentracyjnych albo jak Belgia nie masakrowaliśmy kobiet i dzieci, by zabezpieczyć dostawy gumy do macierzy.
Coraz więcej badaczy, w tym socjolog Jan Sowa (jeden z założycieli coraz prężniejszego Biennale Warszawa), porównuje jednak dzisiejsze tereny Białorusi, Litwy i Ukrainy, wciąż nazywane z jakiegoś powodu „Kresami”, do tradycyjnie rozumianych terytoriów kolonialnych. Duet Róża Duda i Michał Soja idzie jednak dalej i daje nam świętego Graala kolonialnych fantazji: Polak, który zostaje obrany władcą kraju „dzikich”, zaprowadzając cywilizacyjny rozwój i prosperity. Taki motyw przewijał się w polskiej tradycji co najmniej od wątpliwej wiarygodności wspomnień Maurycego Beniowskiego. W XX wieku fantazję podtrzymała powieść grozy i przygody Wyspa Itongo z 1936 roku autorstwa Stefana Grabińskiego (szkoda, że wyjątkowo słabej jak na tego nowatorskiego pisarza).
W przeciwieństwie jednak do wcześniejszych twórców, autorzy filmowo-animowanej instalacji prezentowanej w Project Roomie Zamku Ujazdowskiego pokazują kolonializm bez triumfalnego zachwytu, w zamian proponując uczucia nieprzyjemne. Trudno ich nie poczuć, gdy z jasnych przestrzeni CSW wchodzimy do mrocznej sali z wielkoformatowym ekranem, znad którego patrzą na nas pozbawione powiek i chorobliwie przekrwione gigantyczne oczy.
Brak poszanowania dla lokalnego kontekstu to element dzisiejszej kolonizacji, ubranej nie w wojskowy mundur, a w ciuchy projektantów lub ich podróbki z Aliexpress. Miejsca naznaczone historią stają się jedynie scenografią dla modnych imprez.
Miękkie poduszki dla publiczności, sugerujące zrelaksowany odbiór pracy (mogłaby funkcjonować zupełnie inaczej, gdyby widzom kazano stać albo siedzieć na ascetycznej ławie) i spokojny głos narratora robią za przeciwwagę, ale być może potęgują też naszą niepewność wobec problemu. Czy Polacy, jako dzisiejsi beneficjenci bogactwa Zachodu, powinni się czuć współwinni? Czy to w zasadzie źle, że biały przychodzi ze swoją technologią i „wiedzą”, przynosząc swoje wartości, takie jak merkantylne ujęcie pracy czy sztuka służąca wyłącznie rozrywce? Czy nie był to odwieczny element ludzkiej kondycji, że silny podporządkowywał sobie słabszego, a dzisiejszy system praw człowieka to historyczna aberracja?
Opowieść, którą słyszymy z głośników, zamiast cokolwiek wyjaśniać, jeszcze pogłębia niepewność. Zdania składają się w autobiograficzną opowieść o Faustinie Wirkusie, Amerykaninie z polskiej rodziny, który przed stuleciem został proklamowany królem wyspy Gonâve na Karaibach. To, co słyszymy, jest raczej szczątkowe i bez znajomości kontekstu film przypomina teledysk, z industrialno-hedonistyczną otoczką wielkomiejskich rejwów. Fantazyjno-demoniczne stroje uczestników rytuału albo imprezy (lub czegoś pomiędzy) bardziej niż poważne rozliczenie z kolonializmem przywodzą na myśl bezrefleksyjną konsumpcję obrazów via Instagram, Pintrest, Tumblr czy albumy Taschena.
Warto tu wspomnieć, że problem banalizującej estetyzacji nie dotyczy jedynie odległych nam terenów zamieszkałych przez niebiałą ludność. Owen Hatherley na łamach „Calvert Journal” zauważył, że podobny proces dotyczy też obszaru postsowieckiego, choćby jugosławiańskich spomeników, pomników ruchu antyfaszystowskiego sprowadzonych do modnych „komunistycznych statków kosmicznych”. Brak poszanowania dla lokalnego kontekstu to element dzisiejszej kolonizacji, ubranej nie w wojskowy mundur, a w ciuchy projektantów lub ich podróbki z Aliexpress. Miejsca naznaczone historią stają się jedynie scenografią dla modnych imprez w rodzaju festiwalu Burning Man – dość jednoznacznie przywołanego w pracy Dudy i Soi figurą „płonącego posągu”. Wrażenie potęguje muzyka Bartosza Zaskórskiego, artysty przewijającego się przez wielkomiejskie imprezy, zestawiona ze zdjęciami pustych przemysłowych hal i tańczących postaci. Gentryfikacja pamięci towarzyszy dzisiejszemu przemysłowi rozrywki, który nie może sobie pozwolić na zniuansowane problemy i niejednoznaczne tragedie. Tym bardziej, gdy służy pudrowaniu brutalnej eksploatacji lokalnych bogactw.
Uwzględnienie głosu tych, o których mówimy z uprzywilejowanej pozycji, to dziś newralgiczne narzędzie – inaczej dobroduszne intencje zamienią się w kolonizujący protekcjonalizm.
Tekst towarzyszący pracy daje nieco inny, choć bliski klucz interpretacyjny. „Wirkus powraca myślami do czasów swojej służby w marines na okupowanym przez Amerykanów Haiti i uświadamia sobie porażkę systemu opartego na wyzysku” oraz „chce zrzucić z siebie klątwę zachodniej cywilizacji, skupionej na pracy i dyscyplinie. Wierzy, że jest romantycznym buntownikiem i rozbroi system, który uczynił go zautomatyzowanym zombie”. Wpisuje to Nie obejmuj płonących posągów w problematykę wcześniejszych prac Dudy i Soi, badających relacje między prywatnym, intymnym doświadczeniem a pozbawionymi moralności ruchami kapitału splecionymi z politycznym interesem. Wcześniej duet konstruował swoje opowieści wokół postaci budowlańca, drogowca czy (syna) górnika, czyli tradycyjnych przedstawicieli klasy robotniczej, wciąż funkcjonujących, choć już anachronicznych w kapitalistycznej turbotopii. Stąd tylko krok do wyzyskiwanego pracownika kolonijnej placówki.
Cała ta spektakularna historia zdaje się zmyślona na potrzeby pracy, a jednak Faustin Wirkus był jak najbardziej prawdziwą postacią, synem emigrantów z Kujaw, podobnym wielu, którzy za oceanem szukali lepszego życia. Na Gonâve trafił już jako amerykański żołnierz, gdzie – jak wynika z jego spisanych wspomnień – rozpoznano w nim wcielenie cesarza Faustina I i jako Faustina II koronowano na władcę. Aż trudno uwierzyć, że jego autobiografia nigdy nie została wydana w języku polskim; przecież Polacy uwielbiają patrzeć na siebie w zagranicznym lustrze, szczególnie gdy są jakoś docenieni (vide mitologizacja Kazimierza Pułaskiego czy Dywizjonu 303).
Wywyższenie polskiego emigranta buduje ciekawy kontekst dla rodzimego odbiorcy – zabrakło jednak głosu najważniejszego, czyli perspektywy samych mieszkańców Gonâve. Tak jak kiedyś kolonialne imperia wykorzystywały pracę lokalnej ludności, by budować swoją siłę, tak teraz artyści korzystają z ich tożsamości jako scenografii do swojej opowieści o kolonizatorach. Wśród autorów pracy wymieniono jedynie mieszkańców bogatej północy. Paradoksalnie, Soja i Duda nie uniknęli pułapki, o której ambitnie spróbowali nam opowiedzieć.
A wystarczyłby jakiś prosty zabieg. Przykład? W 2014 r. brytyjski artysta Jeremy Miller pokazał w łódzkim Muzeum Sztuki inscenizacje „egzotycznych” sztuk Witkacego z udziałem mieszkańców terenów, które ten odwiedzał. Uwzględnienie głosu tych, o których mówimy z uprzywilejowanej pozycji, to dziś newralgiczne narzędzie – inaczej dobroduszne intencje zamienią się w kolonizujący protekcjonalizm. Choć nie ma co wywyższać „zachodniego” artysty, to w świadomości relacji między wyzyskiwanymi i wyzyskującymi jesteśmy dużo do tyłu za euroatlantyckim nurtem. Dobrze ilustruje to fakt, że jeden z najpopularniejszych głosów myśli postkolonialnej, wielokrotnie nagradzany bestseller Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry autorstwa dziennikarki Reni Eddo-Lodge, został w Polsce wydrukowany nakładem kilku tysięcy egzemplarzy przez dość niszowe wydawnictwo Karakter.
Szkoda, bo rozwój wiedzy dotyczącej mechanizmów kolonizacji pomógłby nam lepiej zrozumieć własną historię i nasze relacje z sąsiadami, a w perspektywie dołożyć coś własnego do globalnej dyskusji. To, ile jeszcze musimy przepracować w temacie etniczności pokazały kontrowersje wokół zielonogórskiej wystawy Kle Mens Błogosławiona w czerni z białą kobietą pomalowaną na czarno w czy sformułowania „homo-dzikusy” wobec artystów z Afryki użytego przez redaktorkę „Szumu” Karolinę Plintę. Każdy taki konflikt, nawet jeśli burzliwy, budzi nowe przemyślenia i rozpowszechnia problematykę znaną wcześniej jedynie studentom amerykanistyki. Duet Soja-Duda w efektowny sposób posuwa tu naszą wrażliwość do przodu i w tym leży główna wartość ich wystawy, przynajmniej dla polskiego odbiorcy. Przekaz po raz kolejny w ich pracach wynoszący się wysoko ponad formę – atrakcyjną, żeby nie było – osadza ich też w szerszej historii konceptualizmu, tradycyjnego już narzędzia politycznej krytyki.
Nowo powołany przez ministra kultury Piotra Glińskiego dyrektor CSW Piotr Bernatowicz, wielokrotnie ujawniający tradycjonalistyczne i nacjonalistyczne poglądy, nie odpowiedział niestety na prośbę o przemyślenia, które wywołała u niego ta praca. Miejmy nadzieję, że na podobną krytykę białej dominacji będzie miejsce i pod jego kuratelą, mimo że „Polska nigdy nie miała kolonii”.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Róża Duda i Michał Soja
- Wystawa
- Nie obejmuj płonących posągów
- Miejsce
- Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, Warszawa
- Czas trwania
- 28.11.2019–5.01.2020
- Osoba kuratorska
- Marta Lisok
- Fotografie
- materiały prasowe
- Strona internetowa
- u-jazdowski.pl
- Indeks
- Maciej Piasecki Michał Soja Róża Duda