„Berlińska depresja. Dziennik”
Berlin, niedziela, 8 listopada 2015 r.
Mam za sobą chwilowe przyspieszenie rozpoczęte jazdą do Poznania na wernisaż Izy. To może być ostatnia wystawa za rządów Grażyny Kulczyk, sprzedaje wszystko i przenosi działalność do Szwajcarii. Może sobie na to pozwolić, choć wiadomo, że wolałaby zbudować muzeum w swoim rodzinnym mieście. Albo w Warszawie, na co też może nie mieć szans. Hanna G.W. nie pozwoli sobie na współpracę z miliarderką, bo ktoś jej to wyciągnie i złamie polityczną karierę. Tak wyglądają bezpieczne wybory ze stratą dla polskiej kultury. – Iza mnie ukształtowała – powiedziała Grażyna po wernisażu. Przez telefon, bo leżała chora. Ten sentyment widać na wystawie, bo jest dopieszczona, a Iza wreszcie mogła się rozhulać, rozbijając narrację swojego filmu o żonie Edwarda Hoppera na wiele ekranów i monitorów. Właściwie była to opowieść o wcieleniu się w tę przysłowiową żonę, o zmarnowanym potencjale i o próbie odzyskania go. Kiedy zobaczyłam film po raz pierwszy, w liniowej narracji, nie chwyciłam tego. Bo chyba byłam zniecierpliwiona rozwlekłością opowiadania. A tutaj sama mogłam wybierać wątki, oglądać je z różnych stron.
Następnego ranka już gnałam o świcie do berlińskiego pociągu, który wyłonił się z lekkim, na szczęście, spóźnieniem, z zimnej mgły źle rozbudowanego poznańskiego dworca. Dojechałam w samą porę na oprowadzanie po Grünewaldzie. Niestety, było nudne i świadczyło wyłącznie o złym guście przewodniczki, zachwycającej się eklektyczną architekturą wypasionych willi i pomijającej anegdoty związane z mieszkańcami – oprócz Żydów, oczywiście, o których z rozpędu powiedziała, że ginęli w polskich obozach. Już chciałam się wdać w awanturę, ale tłumacz z niemieckiego na angielski poprawił szybko jej wypowiedź, więc nie było sensu dokonywać kolejnych sprostowań. To jednak ciekawe, jak bardzo chce się coś wyprzeć, nawet wówczas, gdy opowiada się z ubolewaniem o nazistowskich deportacjach. Deportacje – tak. To się daje powiedzieć, wskazując na jakichś nazistów i mówiąc „Oni”. Ale mordowanie – to już za dużo. Nie była w stanie powiedzieć: – Zgładziliśmy ich – w pierwszej osobie liczby mnogiej. Po siedemdziesięciu latach to nadal trudne, choć wszędzie zostały ustawione znaki pamięci, a w rocznicę deportacji ludzie się schodzą na „Peron 17”, żeby położyć tam białe kwiaty. Fascynuje mnie ta podwójność czy też selektywność pamięci. Nie tylko u Niemców, próbujących poradzić sobie z oczywistością swojej winy i jednocześnie uruchamiających swą kreatywność w tworzeniu językowych oboczności, wynajdywanie eufemizmów, które zastąpią twarde zwroty, zapewne wiedzących, że ich morderstwa stanowią alibi dla pomniejszych zbrodni, od których nie był wolny żaden naród wciągnięty w tamtą wojnę.
Wieczorem zaciągnęłam Joannę Przybyłę na naszą cotygodniową kampusową kolację, do której podaje się wino i podczas której biesiaduje się przy stole przez kilka godzin. Chyba zostałam szybko rozpoznana, bo wciągnięto mnie do grona okupującego największy, „chuligański” stół, przy którym jest najmniej politycznej poprawności, rozmowy są mniej powściągliwe, za to mamy większe poczucie humoru.
Przy okazji jednak poznałam szczegóły dotyczące Willi Jaffé, w której mieszkam, i jej mieszkańców. Nie do końca od przewodniczki, ale od Daniela, mojego tutejszego sąsiada, który wydłubał całą historię, zahaczającą o rozległe, niemiecko-żydowskie życie intelektualne początków XX wieku. Tak się bowiem złożyło, że Elisabeth Helene Amalie Sophie Baronessa von Richthofen, która jako jedna z niewielu kobiet ukończyła uniwersytet w Heidelbergu, obroniła doktorat w roku 1901, a w następnym wyszła za mąż za Edgara Jaffé, przemysłowca socjalistę, ucznia Maxa Webera, współpracującego między innymi z Emilem Ledererem, i miała z nim troje dzieci. Niedługo potem ta piękna i wyzwolona kobieta związała się z Otto Grossem (któremu urodziła kolejne dziecko), a następnie z samym Maxem Weberem oraz jego bratem Alfredem. Niemal jak bohaterka opery Albana Berga Lulu, tylko mniej tragicznie.
Po dojściu Hitlera do władzy jej dzieci z Edgarem Jaffé zostały uznane za Mischlinge. Dwoje z nich, Friedel i Hans, wyemigrowało do Stanów. Willa, którą Edgar wybudował w Grünewaldzie według projektu Edwalda Bechera między 1901 i 1903 rokiem, w zasadzie nie była wykorzystana po jego ślubie z Elsą, a kiedy się rozwiedli w roku 1910, Edgar sprzedał dom Oskarowi Grünowi, którego zięciem został Georg Braun upamiętniony na naszych Stolpersteine.
Wyjaśniły się też dzieje małżeństwa Braunów. Otóż podobno dojechali oni jednak do Szanghaju, gdzie ulokowano ich w specjalnych gettach dla uchodźców. Właśnie tam pani Emma Braun zmarła z głodu. W jakich okolicznościach umarł jej mąż – nie wiadomo. Może z wycieńczenia długotrwałą podróżą przez Związek Radziecki i Chiny albo morzami dookoła świata? Najciekawsze z tego jest, że musieli bardzo drogo zapłacić i strasznie się namęczyć po to, by skończyć bardzo podobnie jak setki tysięcy innych europejskich Żydów, ginących w swoich miastach, miasteczkach i wsiach albo na leśnych polanach – po znacznie krótszej podróży.
Wieczorem zaciągnęłam Joannę Przybyłę na naszą cotygodniową kampusową kolację, do której podaje się wino i podczas której biesiaduje się przy stole przez kilka godzin. Chyba zostałam szybko rozpoznana, bo wciągnięto mnie do grona okupującego największy, „chuligański” stół, przy którym jest najmniej politycznej poprawności, rozmowy są mniej powściągliwe, za to mamy większe poczucie humoru. Nic dziwnego, że stanowimy centrum zainteresowania, wzbudzając w pozostałych mieszkańcach tego sanatorium mieszane uczucia.
Berlin, wtorek, 10 listopada 2015 r.
Przyspieszenie trwało do wczoraj. W piątek wieczorem miałam spotkanie w polsko-niemieckiej księgarni zwanej tutaj Buchbundem. Trochę jak musztarda po obiedzie, bo rozmowa toczyła się wokół moich starych książek, z których żadna nie została wydana w obcym języku, więc niemieccy goście nie bardzo wiedzieli, o co chodzi i dlaczego jest takie zainteresowanie. Wieczór trochę się przeciągnął, a następnego ranka już gnałam na lotnisko, żeby polecieć do Krakowa, na wieczorek poświęcony pamięci Józika. W pośpiechu zapomniałam „polskiego portfela” z dowodem osobistym i złotówkami. Musiałam wrócić do domu, na szczęście była sobota i na tyle wcześnie, że zdążyłam. Choć pamiętam taki korek na jednopasmowym dojeździe do terminalu tego lotniska, że samolot do Paryża odleciał beze mnie. Tegel został pomyślany jako niewielkie, lokalne lotnisko obsługujące Berlin Zachodni, a teraz jest ciasny i niewygodny. Jego brutalistyczna architektura wygląda jak pełna tymczasowych dobudówek prowizorka, w dodatku pęka w szwach, bo budowany od wielu lat, wypasiony Schoenfeld jest nadal nieskończony; nie tylko w Warszawie zdarzają się niedoróbki i przekręty. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wysiadłam na nowiutkim, przestronnym i wygodnym lotnisku w Balicach i zobaczyłam tabliczkę ze strzałką: „Do pociągu”. Do centrum Krakowa dojeżdża się w dwadzieścia minut za cztery złote. Znaczy – ja dojechałam za cztery, bo jestem seniorką. Normalny kosztuje osiem. Mniej niż autobus czy tramwaj w Berlinie.
Cała Europa jest w stanie ruchu tranzytowego od demokracji do autokracji, nagrzane karki czekają na swoich wodzów od Skandynawii po Grecję. Z jednej strony mamy wizję Houellebecqa, bardzo sugestywnie nakreśloną w jego ostatniej książce, a z drugiej ruchy społeczne i polityczne przypominające remake procesów faszyzacyjnych z lat trzydziestych.
I wtedy okazało się, że nie mam co z sobą zrobić, bo moja wnuczka Zosia, z którą chciałam spędzić trochę czasu, haruje na planie filmowym przez dwadzieścia godzin na dobę. Wdała się pod tym względem w swoją matkę. Przeszłam się więc na piechotę z dworca do hotelu, potem bardzo starannie obejrzałam u Jacka Purchli wystawę Čiurlionisa – chyba pierwszą w Polsce tak dobrze udokumentowaną, włącznie z muzyką, i przypomniałam sobie Landsbergisa grającego jego utwory przed wernisażem Czasu osobistegow Zachęcie. Zgodził się ze względu na obecność litewskich artystów, wtedy jeszcze można było z nimi wszystkimi przyjaźnie współpracować, a poznałam go jeszcze wcześniej, na biennale w Korei, gdzie – też podczas otwarcia – występował z Nam June Paikiem jako były członek Fluxusu. Na Litwie, podobnie jak w Czechach, prezydentem został zrewoltowany artysta, a nie działacz. Co prawda po pierwszej wojnie światowej polskim premierem został Paderewski, ale raczej malowanym i na krótko. I nie był artystą zrewoltowanym, tylko salonowym bożyszczem, znacznie zresztą popularniejszym niż dzisiaj Kukiz, który także ma szanse na takie wyniesienie. Głosował na niego cały zespół jednego z warszawskich szpitali, w tym jeden z najlepszych polskich chirurgów, który mnie o tym z dumą poinformował, dodając: – On budzi nasze nadzieje.
Józika wspominaliśmy w galerii Andrzeja Starmacha, w dość szerokim gronie – większości nie znałam, okazało się, że był mistrzem wielu młodych, nawet własnych dyrektorek. Natalia Zarzecka, dyrektorka Cricoteki, wyznała mi, że wszystkiego się nauczyła tylko od niego. Więc pokazał się, jakim był, dopiero po śmierci. I dopiero wówczas zobaczyliśmy, jak bardzo był potrzebny. Masza się z nim rozstała szybciej niż ja z Wu, ale przez niemal czterdzieści lat żyli w przyjaźni i teraz jest jej bardzo ciężko. Patrząc na zdjęcia z ich życia, pomyślałam, że Karol jest tylko o trzy lata młodszy od Mateusza, i zrobiło mi się żal tej zmarnowanej wartości, jaką była moja studencka miłość.
Berlin, środa, 11 listopada 2015 r.
Nie mam siły komentować tego, co już wiem o tegorocznych obchodach Święta Niepodległości w Warszawie. Ciekawi mnie tylko, czy wieczorem znów będzie zadyma i petardy. Tęczy już nie ma, więc może podpalą schroniska dla uchodźców? Nasz ambasador też pewnie urządza jakąś uroczystość, ale mnie nie zaprosił, choć się kolegujemy od dwudziestu lat. Cóż, może zapomniał mnie umieścić na liście adresowej? Jego posada jest zagrożona, musi być ostrożny. Tak samo jak ostrożny był w kontaktach ze mną jego poprzednik, zanim uzyskał listy uwierzytelniające. Chyba na tym właśnie polega dyplomacja.
Dlatego nie oczekuję teraz zaproszenia, choć mieszkam kilkaset metrów od ambasady. I może też dlatego nie chciało mi się pisać o ostatnich wyborach, których wynik przeszedł moje najgorsze przewidywania. Tak jak teraz nie chce mi się pisać o składzie nowego rządu. Nie dlatego, że się boję o siebie, mnie już nic nie zaszkodzi, jakoś się przeżywię na tej emeryturze, ale ze względu na to, co będzie z moim krajem. Cała Europa jest w stanie ruchu tranzytowego od demokracji do autokracji, nagrzane karki czekają na swoich wodzów od Skandynawii po Grecję. Z jednej strony mamy wizję Houellebecqa, bardzo sugestywnie nakreśloną w jego ostatniej książce, a z drugiej ruchy społeczne i polityczne przypominające remake procesów faszyzacyjnych z lat trzydziestych. To déjà vu jest oczywiście udziałem tylko tych małych grup, które rozumieją historię. Reszta płynie z prądem. Jak zawsze.
Berlin, czwartek, 12 listopada 2015 r.
No tak. Siedzę w Berlinie, a piszę o Polsce. Takie natręctwo. W gruncie rzeczy Niemcy mniej mnie jednak obchodzą. I w zasadzie tylko w relacji do nas: jak nas postrzegają, jak oceniają, czy ich stosunek się zmienił od czasu wojny i gdzie są ukryte zastarzałe przekonania o wyższości ich kultury i rasy. To wszystko jest trudne do wyśledzenia, ponieważ uczy się ich od dziecka tolerancji, poprawności i otwartości. Mają wykute na pamięć, czego nie powinni mówić i robić. Odtąd – dotąd. Więc reagują poprawnie i pozytywnie, jeśli temat został wcześniej przerobiony. Ale kiedy następuje nieprzewidziana konfiguracja zdarzeń, to się gubią. Pamiętam przyjazd do Berlina ich niemieckiego papieża zaraz po otwarciu mojej wystawy. Berlin go nie lubił. Podobnie zresztą jak innych papieży – to miasto protestanckie i agnostyczne. Więc cała Unter den Linden była zablokowana przez marsze protestacyjne. Nikt jednak nie łączył swojej niechęci z faktem odprawiania papieskiej mszy na stadionie Olympii. To, co dziwiło i gorszyło wszystkich cudzoziemców, nie tylko Polaków, budziło zdziwienie Niemców. Ależ dlaczego? Przecież to bardzo odpowiednie i praktyczne miejsce dla takiej masy wiernych. Sam Ratzinger również nie dostrzegł niestosowności swojej obecności w tym miejscu. Bo gdyby dostrzegł, mógł rozpocząć homilię od wskazania na złą sławę stadionu i zaproponować modlitwę, by nigdy więcej nie doszło tam do podobnych Parteitagów, jakie Leni Riefenstahl utrwaliła w swoim Triumph des Willens. Ale tego nie zrobił. Niedługo później zaproszono mnie do jury konkursu na pomnik „wolności i jedności”, czyli zjednoczenia Niemiec. Byłam jedyną cudzoziemką i jedyną kobietą w tym gronie; miałam wystąpić w roli listka figowego przy tym zbiorowym męskim ciele. Większość projektów miała wyeksponowany napis: „Wir sind ein Volk”. I znów żaden z członków wyjątkowo licznego jury nie zauważył zgrzytu. Nikomu prócz mnie nie kojarzyło się to z Hitlerowskim: „Ein Reich, Ein Führer, Ein Volk”. Musiałam więc wygłosić stosowną tyradę na temat natręctw, jakie nam, innym Europejczykom, pozostały po czasach nazizmu. I zaproponowałam pracę nad nową definicją narodu, ponieważ w Berlinie mieszka obecnie około dwustu rozmaitych narodowości. Konkurs nie został rozstrzygnięty, a mnie, szczęśliwie, już nie zapraszano do żadnego niemieckiego jury. Może więc tylko ja mam takie natręctwa?
Mieszkam więc sobie na koszt Niemców w zacisznej dzielnicy Berlina, w pięknej willi i jakoś nie potrafię okazać wdzięczności. A przecież widzę, jak oni się starają, jak wychodzą naprzeciw naszym (spodziewanym) oczekiwaniom. Językiem wykładowym jest angielski, nikt z nas nie musi chodzić na lekcje niemieckiego, jeśli to robimy, to dlatego, że jest okazja skorzystania z nich na miejscu, bezboleśnie i poniekąd przy okazji. Posiłki są zbilansowane, kuchnia typu fusion, z elementami wszelkich możliwych wpływów i pozbawiona wieprzowiny, zarówno z uwagi na koszer, jak i halal.
W tegorocznej grupie fellows nie ma też przewagi Niemców, licząc pobieżnie, jest ich trochę mniej niż połowa. I wszyscy bardzo uprzejmi. Bardzo. Podobnie jak obsługa. Stale uśmiechnięta. Pamiętająca nasze imiona. Gotowa do wszelkiej pomocy. No więc ja także staram się być uśmiechnięta i uprzejma. I uczę się niemieckiego, który, jak zwykle, nie wchodzi mi do głowy, choć moja nauczycielka twierdzi, że mam łatwość zapamiętywania całych zwrotów i uczę się naturalnie, „jak dziecko”, czyli w „najlepszy z możliwych”, i zaraz dała mi swój tekst na temat sposobu, w jaki dzieci przyswajają reguły językowe. Niemieckiej wersji nie zrozumiałam, bo pierwsza część złożonego czasownika była w nim zawsze zbyt odległa od części drugiej. Ale nie potrafię nie docenić jej starań, bo pojechała do Neukölln na mój wieczór autorski w Buchbundzie, a potem przyszła na spotkanie z Loli Kantor, które zorganizowałam w poniedziałek w naszej willi. I daje mi różne książki i filmy. Jestem bezradna od nadmiaru tej dobroci. I jednak nadal ptaszkuję niemiecką niemieckość, która w całej okazałości wychodzi na jaw podczas cotygodniowych faszystowskich marszów w Dreźnie, w rosnącej niechęci do imigrantów i malejącym poparciu dla Angeli Merkel. Więc choć jest dobrze, to jednak nie do końca.
Opublikowany fragment pochodzi z książki Andy Rottenberg Berlińska depresja. Dziennik wrzesień 2015 – lipiec 2016 r. (Wydawnictwo Krytyki Politycznej).
Przypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- Anda Rottenberg
- Tytuł
- Berlińska depresja. Dziennik wrzesień 2015 – lipiec 2016 r.
- Wydawnictwo
- Wydawnictwo Krytyki Politycznej
- Data i miejsce wydania
- 2018, Warszawa
- Strona internetowa
- krytykapolityczna.pl
- Indeks
- Anda Rottenberg