Artysta to sceniczne zwierzę. Rozmowa z Matyášem Chocholą
Piotr Sikora: Lubisz konkursy artystyczne, co nie?
Matyáš Chochola: Konkurowanie w wymiarze sztuki współczesnej to dość głupi wymysł. To jest takie porównywanie czegoś, co właściwie nie powinno się porównywać, zwłaszcza że koniec końców chodzi o indywidualne podejście każdego z jurorów. Nawet jeżeli jury starało się o racjonalną i jak najdokładniejszą analizę prac i ich „jakości”, to i tak w dużej mierze ocena opiera się na wrażeniach i nie do końca uświadomionych preferencjach wizualnych. Ja wyszedłem z założenia, że konkurs to gra, to frajda, która mnie bawi, ponieważ postrzegam swoją sztukę w kategoriach show, a siebie jako jej wodzireja.
Co było zresztą widoczne podczas ceremonii rozdawania nagród, kiedy proponowałeś wszystkim dziewczętom i chłopcom zgromadzonym na widowni „autografy na cyckach”.
Nie lubię spiny scenicznej i chowania się za figurą artysty-introwertyka. Na ceremonii starałem się zachowywać naturalnie i traktować daną okoliczność z dużą dawką ironii. Pozostać sobą, mrugając do widzów tego spektaklu okiem.
W werdykcie jury konkursu pojawiła się wzmianka o lokalnym kontekście twojej instalacji. Wydaje mi się jednak, że twoja propozycja jest rozwijającym się kosmosem obiektów, wideo i sytuacji performatywnych, który mógłby zaistnieć kiedykolwiek i gdziekolwiek.
Dbam o to, żeby moje prace posługiwały się językiem uniwersalnym, odnoszącym się do tematów o skali globalnej. W realizacji widać narzecza wielu kultur i przedmioty odwołujące się do rozmaitych historycznych okresów.
Wyszedłem z założenia, że konkurs to gra, to frajda, która mnie bawi, ponieważ postrzegam swoją sztukę w kategoriach show, a siebie jako jej wodzireja.
Wspólnym mianownikiem jest próba pracy z kolektywną podświadomością. Nie zrozumiałem do końca komentarza komisji. Oczywiście praca pojawiła się w konkretnym kontekście, na tyłach Veletrzni Palace, w przestrzeni słabo nadającej się do ekspozycji sztuki i oderwanej od prezentacji pozostałej czwórki finalistów. Praca z nie-miejscem i realizacje in-situ są istotnym elementem moich działań artystycznych.
Przypomina mi się twoja wystawa w galerii Svit, gdzie wykorzystałeś wysokiej jakości słynne czeskie szło, budując przy jego pomocy medytacyjną zen-przestrzeń. W wypadku instalacji na Chalupeckim możemy chyba śmiało powiedzieć, że przypomina spore wysypisko śmieci, zbiór obiektów i wideo. Jaka jest metoda w tym szaleństwie?
W galerii Svit starałem się subwersywnie zagrać jakością, precyzją i porządkiem. W wypadku wystawy finalistów w Narodowej Galerii wykonałem gest odwrotny jeśli chodzi o pracę z napięciem między ideą i materią, to znaczy zaangażowałem przesadnie dużo środków, odchodząc od idei artefaktu w stronę instalacji złożonej z banalnych śmieci okraszonych kilkoma wideo i performansem. Przy wejściu do przestrzeni ekspozycyjnej widzisz spalonego mercedesa, nad którym zainstalowałem złoty męski tors. Podobała mi się niejasna relacja między autem – obiektem uosabiającym niepohamowane ego, przeżytek ery industrialnej – i rzeźbą ciała, która przypomina archaiczną grecką zbroję, skrywającą za sobą męską energię. W dalszej części pojawiają się wideo z driftami samochodowymi i paleniem gumy, co w swojej fetyszystycznej wymowie łączy się z chłopackim charakterem całej instalacji.
W zwycięskiej wystawie poruszasz się między dwoma biegunami poszczególnych zjawisk. Łączysz mistyczny ascetyzm z seksualnym wyuzdaniem, rycerskie wartości uosobione przez rzeźbą Ekskalibura z tańczącymi na rurze dziewczynami. Wchodzisz w rolę fikającego koziołki błazna, żeby na koniec zamienić się w szamana.
Za tą figurą kryje się konkretne doświadczenie poszukiwania swojego ja, które od młodzika zdobywałem przechodząc przez okres ascezy i śmigania w samej koszulce przez całą zimę. Po tym doszedłem do wniosku, że kompilując różne spirytualistyczne metody, tybetańską magię i szamanizm mogę stworzyć własny świat, własną receptę na to, kim chcę być. Długo trwało, zanim tego światopoglądu zacząłem używać w pracy artystycznej.
Zastanawiałem się co sprawia, że jesteś sportowym mistrzem czy mistrzem w sztuce? Dzięki współpracy z Azem doszedłem do wniosku, że mniej ważna jest fizyczna sprawność i skille, a istotna jest wizja i wiara w samego siebie.
Wydawało mi się również, że w sztuce szamanizm i nowy spirytualizm nie był w szczególny sposób obecny, więc podążając logiką tworzenia pewnego trendu zacząłem budować postać samego siebie stosując przesadę. Figura szamana dostała szczyptę lokalnego folkloru, plastycznego wyrazu i granicznych emocji łącząc klimat ćpuńskich darkroomów z medytacją na łonie przyrody.
Pomimo że szaman jest osobnikiem multikulti pojawiającym się na różnych szerokościach geograficznych, to jednak ty odwołujesz się do jego wzorca płynącego z Dalekiego Wschodu. Chciałem w związku z tym zapytać cię o projekt, który przygotowałeś w tym roku na Manifesta w Zurychu i tajski boks.
Tajski boks kosztował mnie kawałek zęba! Kurator Manifesta dał nam za zadanie wybrać sobie partnera w realizacji projektu. Skupiłem się na figurze byłego mistrza i znalazłem specjalistę od tajskiego boksu, który z bohatera ringu stał się trenerem. Udało mi się przygotowywać projekt z Azemem Maxuta – czternastokrotnym zdobywcą tytułu mistrza tajskiego boksu, który przeszedł już na emeryturę i ma swoją siłownię w Wintenturze. Azem jest z zachodniego punktu widzenia mistrzem, co używając wschodniej nomenklatury możemy przełożyć na szamana. Mieliśmy okazję się dobrze poznać, mimo że na początku wyczuwalny był pomiędzy nami spory dystans. Zastanawiałem się co sprawia, że jesteś sportowym mistrzem czy mistrzem w sztuce? Dzięki współpracy z Azem doszedłem do wniosku, że mniej ważna jest fizyczna sprawność i skille, a istotna jest wizja i wiara w samego siebie. Efektem naszej współpracy była wystawa moich ceramicznych rzeźb powstałych podczas treningów boksu, trofeów mistrza i wideo z performatywnego pojedynku pomiędzy naszą dwójką, utrzymane w estetyce hiphopowych dissów. Zaprosiłem też uczniów Azema na ognisko, gdzie wspólnie zrealizowaliśmy szamańskie rytuały i wypalaliśmy ceramikę.
A propos, o czym śpiewasz w swoich hiphopowych kawałkach?
Moje hiphopowe piosenki mogę porównać do poetyckich mgławic osiadających na pod- i nadświadomości. Rozciągają się w pół drogi między pokokainowym kacem i orgazmicznym oświeceniem, czyli w skali doświadczeń, w jakich poruszam się najchętniej ja sam. Staram się wytworzyć w moich tekstach poczucie intensywnej życiowej energii, żeby kurwa żyć tu i teraz, i że jeśli chcesz dziewczynie ściągnąć stanik, to po prostu zrób to teraz, żebyś nie żałował jak będziesz miał 90 lat i będziesz umierać. Jest w tym spora dawka raperskiej przesady i towarzyszącej jej kultu jednostki, których nie zrozumiesz bez odrobiny autoironii. Wrzucam tam sporo mistycznych doświadczeń z moich kolejnych artystycznych i spirytualistycznych inkarnacji czasu młodzieńczych medytacji. Lubię je zestawiać z hiphopowym cliche śmierdzącej dolarami zachodniej komercji i lifestylem rapera-geniusza, który wydaje mi się bezbłędnie pasować do figury współczesnego artysty.
To ciekawe, bo mi czeska scena wydaję się obfitować w skromnych postkonceptualistów ubranych na czarno. Czyżbyś był wyjątkiem?
Nie wiem czy wyjątkiem, ale na pewno jestem wyjątkowy! Myślę, że praca ze sztuką współczesną w dzisiejszej szalonej i niespokojnej dobie prowokuje do postawienia sobie pytania po co i dla kogo się tym zajmujesz? Nie ma co zasłaniać się czarnym t-shirtem i spinać przed publiką. To nie jest ten czas i miejsce. Żeby zyskać zaufanie widza, muszę się zaprezentować dobrze nawet w samych majtkach, jadąc po bandzie i ryzykując swój image. Nie chcę nikomu nic sugerować, ale tak to widzę ja.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Matyáš Chochola
- Strona internetowa
- ww.cjch.cz