Będziemy was tak długo kochać, aż wy nas pokochacie. Rozmowa z Małgorzatą i Marcinem Gołębiewskimi
Dlaczego Kraków?
Marcin: Dlatego, że tutaj właśnie od początku angażowaliśmy się w życie artystyczne i galeryjne, Gosia do tej pory oprócz organizacji Festiwalu zajmuje się prowadzeniem galerii, start-upu dla debiutujących artystów.
Czy przed utworzeniem ArtBoomu mieliście doświadczenie w pracy w przestrzeni publicznej?
Marcin: Mieliśmy wcześniej doświadczenia pracy może nie w przestrzeni publicznej, ale w budynku, który zdecydowanie wówczas nie przypominał galerii. Chodzi o Fabrykę Oskara Schindlera, gdzie w Hali nr 13 w 2006 roku organizowaliśmy pierwsze dwie wystawy, które ze względu na format nie pomieściłyby się w przestrzeni, jaką dysponowaliśmy. Jedna z wystaw, zatytułowana Forma jest pustką. Pustka jest formą, z udziałem między innymi Mirosława Bałki, Kojiego Kamojiego i innych znanych artystów uświadomiła nam, że o ile nie mamy problemu z pracą z artystami, o tyle problemem jest publiczność i odbiór środowiska. Zamarzyło nam się wówczas działanie na szerszą skalę, bez ograniczeń, coś przykułoby uwagę odbiorców.
Małgorzata: Założeniem było symboliczne wyjście z przestrzeni galerii i z przestrzeni hali fabryki Schindlera. Na początku nam ta hala na niezrewitalizowanym jeszcze Zabłociu wystarczała, była wyzwaniem, ale szybko też spowszedniała. Pomyśleliśmy, że jeśli miasto nie chce do nas przyjechać, to my zainfekujemy miasto. Musisz też wiedzieć, jakie to były czasy. Wówczas w Krakowie była jedna galeria, czyli Bunkier Sztuki i mgliste plany utworzenia muzeum sztuki na Zabłociu właśnie, do tego skromna sieć galerii prywatnych, które od dawna działały i eksportowały artystów krakowskich gdzieś dalej. Innymi słowy, nie było wówczas nikogo – może z wyjątkiem obecnego w mieście Miesiąca Fotografii – kto chciałby zagospodarować tę lukę. Wtedy narodziła się idea dość szokująca – stąd też nazwa ArtBoom – by w Krakowie pokazywać sztukę współczesną w przestrzeni publicznej. Naszym sojusznikiem w realizacji planu organizacji festiwalu stało się miasto, które miało ambitne plany związane z festiwalami, spektakularnymi wydarzeniami, które składałyby się na program Sześciu zmysłów. Oparcie o festiwale zakładało nie rozdrabnianie się, tylko koncentrację wydarzeń filmowych, muzycznych, teatralnych i, jak się okazało, także artystycznych.
Pytam o genezę, ponieważ, jak mi się wydaje, niektóre festiwale organizowane są z pobudek aktywistycznych, politycznych, po to, żeby coś w mieście naprawić, zmienić. Wydaje się, że historia ArtBoomu jest nieco inna.
Małgorzata: Oczywiście, znamy dobrze specyfikę festiwali i przeglądów sztuki w przestrzeni publicznej w Polsce, gdyż wszyscy od ponad dwóch lat toczymy fundamentalną debatę o korzeniach i celach naszych działań. Taką dyskusję zainicjowaliśmy w Sopocie, gdzie obecny jest ArtLoop Festiwal. I zastanawialiśmy się wspólnie, po co i dla kogo właściwie są organizowane przez nas wydarzenia? Zaprosiliśmy do udziału nie urzędników, tylko kuratorów i organizatorów takich wydarzeń i każdy się w jakiś sposób określał. Wiele nurtów, sposobów działań i problemów powtarzało się w wypadku różnych festiwali. Podobnie zresztą jak nazwiska artystów, którzy w takich wydarzeniach biorą regularnie udział i są żywotnie przestrzenią publiczną zainteresowani. Każdy z festiwali jest specyficzny. Trudno porównywać opartą o program potężnej instytucji – jaką jest Muzeum Sztuki Nowoczesnej – Warszawę w Budowie, z organizowanym przez niewielkie stowarzyszenie festiwale miejskie realizujące konkretne prace w przestrzeni publicznej. Dla nas początkowym impulsem było faktycznie pragnienie przyciągnięcia uwagi szerokiej publiczności i zużycie formatu wystaw galeryjnych oraz wystaw w przestrzeniach postindustrialnych. To się nałożyło na zainteresowanie ze strony miasta. To istotne, gdyż moim zdaniem, ani wcześniej ani później takiego zbiegu okoliczności już nie udałoby się powtórzyć, a bez niego festiwal zapewne by nie powstał. Później przyszedł kryzys i miasto zaczęło zmniejszać finansowanie kultury.
ArtBoom jednak trwa, choć inne festiwale poległy pod naporem cięć finansowych, dlaczego?
Marcin: Okazało się przez te kilka lat naszej aktywności, że sztuka współczesna stała się może jeszcze nie bliska urzędnikom miejskim, ale przynajmniej udało nam się ich z nią na tyle oswoić, że zdają sobie sprawę z tego, że istnienie festiwalu jest dla miasta koniecznością.
Małgorzata: Tak, ale też nigdy nie mieliśmy komfortu pracy i z roku na rok nie wiemy, czy kolejny festiwal się odbędzie i w jakim wymiarze. Być może teraz to zostanie usankcjonowane promesą, programem trzyletnim, a może po prostu deklaracją miasta. Przetrwaliśmy dzięki światłym ludziom, jak wiceprezydent miasta Magda Sroka, którzy rozumieją nasze cele i lobbują w mieście na rzecz festiwalu doceniając naszą pracę. Jeśli jednak porównać pierwszy budżet z tegorocznym, to niestety okaże się, że realizując tegoroczną edycję ArtBoom dysponujemy mniej więcej jedną piątą pieniędzy, jakie mieliśmy ze strony miasta podczas pierwszej.
Jest aż tak źle?
Małgorzata: Paradoksalnie jest nieźle. Niższy budżet nie oznacza koniecznie lepszego czy gorszego festiwalu, ale robiąc kolejne edycje nie jest się już tak bardzo na świeczniku, nie ma presji na duże nazwiska i nie wiadomo jak spektakularne realizacje. Jednocześnie dysponujemy większym doświadczeniem i to pozwala nam pracować z miastem na innym poziomie; poziomie może mniej efektownym, ale za to bardziej efektywnym. Festiwal ma bardziej ludzką skalę.
Sądząc po rozmachu wydarzeń i rozmiarach publikacji, ArtBoom jest już całkiem potężną instytucją…
Małgorzata: Instytucją bez instytucji. Najważniejsi są ludzie, artyści, kuratorzy, paneliści którzy z nami współpracują, a także grono oddanych sprawie wolontariuszy. My odpowiadamy za przygotowanie, koncepcję i nadzór artystyczny, ale organizacja wydarzenia, produkcja i promocja jest po stronie Krakowskiego Biura Festiwalowego.
Marcin: Podkreśliłbym rolę aktywistów, stażystów i wolontariuszy, którzy z nami pracują i sobie to cenią, a w rozmowach wprost mówią, że festiwale takie jak nasz są dużo bardziej otwarte na współpracę niż instytucje muzealne czy galerie miejskie, które zwłaszcza młodych ludzi mogą przerażać. Przez tych kilka lat udało nam się pozyskać grupę osób, które zaczynały jako wolontariusze, później pracowali dla ArtBoomu jako osoby prowadzące badania archiwów, dokumentacje lokalizacji czy koordynatorzy projektów. Niekoniecznie są to ludzie zajmujący się sztuką. Jest wielu humanistów, socjologów, antropologów czy aktywistów miejskich.
Wspomnieliście fundamentalną dyskusję, jaka się toczy w środowisku. Jak wy definiujecie swój festiwal?
Marcin: Sytuacja Krakowa jest po prostu inna niż Warszawy, Szczecina, czy Wrocławia. Tu wciąż bardzo ważna jest popularyzacja i edukacja, a z drugiej strony miasto ma świadomość swojej wartości. W pierwszych edycjach podkreślaliśmy aspekt edukacyjny, musieliśmy zaskoczyć, sprowokować, ale też wyedukować publiczność. W pierwszych trzech edycjach ważna była również magia wielkich nazwisk. Ten nacisk na gwiazdorską obsadę nieco zelżał po trzeciej edycji, na której pojawiła się Jenny Holzer, bo wiemy, na jakim jesteśmy pułapie finansowym i wiemy, że ten etap mamy też jako organizatorzy już za sobą.
Małgorzata: Ważną kwestią od początku była produkcja dzieł, które pozostaną na trwałe w Krakowie. O tym zawsze dyskutujemy w trakcie i po festiwalu: co było dobre, co ewentualnie zostawić. Nie wszystkie prace są planowane by trwać i w ramach ArtBoomu realizujemy szereg działań akcjonistycznych czy partycypacyjnych, ale ważne dla nas są prace, które pozostały i wrosły w miasto.
Marcin: Festiwal ArtBoom zmienia się nieustannie. Wsłuchujemy się w głos środowiska, w propozycje kuratorów, staramy się zarówno nagłaśniać kwestie społeczne, jak i zajmować konkretnymi dzielnicami Krakowa, wchodząc w ich problematykę. W ubiegłym roku było to Podgórze. W przyszłym roku będzie to Nowa Huta.
Czy byliście zadowoleni z decyzji? Z tego, że skupiliście się na Podgórzu?
Marcin: Byliśmy zadowoleni, artyści także, bo potencjał był ogromny, Podgórzanie, z którymi mieliśmy kontakt, których zapraszaliśmy do udziału w debacie Dobra przemoc, w „Muzeum społecznym” także. Wyłoniły się problemy współpracy ze stowarzyszeniami działającymi w dzielnicy. Duże podmioty wcale nas nie potrzebują, bo stanowimy dla nich konkurencję, a nawet gorzej, bo jesteśmy desantem.
Małgorzata: Podczas gdy dla mniejszych stowarzyszeń okazaliśmy się fantastycznym partnerem, który dał im szansę błyśnięcia i pojawienia się z konkretnymi działaniami. W ogóle tego typu sytuacji nie braliśmy pod uwagę. Ale Podgórze jest „najsilniejsze”, jeśli chodzi o identyfikację mieszkańców z dzielnicą, więc teraz już wiem, że mogliśmy się tego spodziewać…
Dlaczego koncentrujecie się na dzielnicach? Całe miasto jest zbyt abstrakcyjnym tematem?
Małgorzata: W dyskusji pomiędzy organizatorami festiwali miejskich ujawniła się pewna prawidłowość. KontenerArt w Poznaniu czy Survival we Wrocławiu mają podobne doświadczenia z pracy z konkretnymi dzielnicami czy rejonami miasta. Z obserwacji wynika, że dotarcie do mieszkańców jest dużo lepsze, kontakt bardziej bezpośredni, w ten sposób mówienie o partycypacji zamienia się w praktykę.
Nie boicie się, że to zawężanie pola działania z powrotem skończy się wystawą w dużej, poprzemysłowej hali?
Małgorzata: Nie, potrzeba bycia widocznym w mieście jest wciąż w nas silna i miasto na to by się nie zgodziło. Pewnym ryzykiem jest dla nas przeniesienie się z festiwalem do Nowej Huty.
Marcin: Ja się tego nie boję. Kondycję tej dzielnicy dobrze ilustruje powiedzenie, że kiedyś to Kraków nie przyznawał się do Nowej Huty, a dziś to Nowa Huta nie przyznaje się do Krakowa.
Rozumiem kierunek zmian w definicji ArtBoomu, ale czy moglibyście jeszcze o opowiedzieć o różnicy pomiędzy wami a resztą festiwali?
Marcin: Nie jesteśmy tak wizerunkowi jak szczecińskie Inspiracje, ale też nie jesteśmy tak społeczni jak Alternativa Anety Szyłak, nie mamy takiego wsparcia instytucjonalnego jak Warszawa w Budowie, ale też nie jesteśmy tak niezależni jak wrocławski Survival…
Małgorzata: Dla nas bardzo ważny jest dobór kuratorów, z którymi pracujemy i którzy z kolei pracują z konkretnymi artystami. Niektórzy z nich są bardziej zaangażowani społecznie, a inni z kolei dystansują się od prac partycypacyjnych, politycznych i tworzą prace bardziej konceptualne związane z pamięcią, tożsamością, z formą. ArtBoom stara się zachować balans pomiędzy tymi skrajnymi postawami, które określają z kolei tożsamość festiwalu. To nie jest w całości dedykowane bieżącym zagadnieniom społecznym czy politycznym, choć i te wątki są obecne. Nie jest to przez nas wykalkulowane i przykładowo to właśnie ArtBoom jest festiwalem, który upodobały sobie grupy anarchistów, by co jakiś czas przypominać się władzy z żądaniami chociażby budżetu partycypacyjnego czy mówić o problemach lokatorskich. I nie jest to wyreżyserowane, tylko jest to inicjatywa oddolna.
Jesteście takimi sytuacjami zaskakiwani?
Małgorzata: Często tak, choć w sumie nie powinniśmy. Zapraszając do udziału chociażby grupę Voina wiemy, że mieszkając w Krakowie dłużej zawrą pewne sojusze i nie będą działać zadaniowo i realizować naszej formuły festiwalu. W zależności od okoliczności w mieście, taki będziemy mieli później proces i taki będzie festiwal, z niekontrolowaną konferencją prasową, na której wiceprezydent miasta dyskutuje z anarchistami.
W takich wypadkach ostrzegacie miasto o tym, co może się wydarzyć?
Marcin: Zapraszając grupę Voina podkreślaliśmy, że są autentyczni, ale też niesterowalni i nasi mecenasi świetnie zdają sobie z tego sprawę.
Ważną częścią ArtBoomu są publikacje tyleż katalogowe, co przedstawiające aktualną refleksję nad miastem, ale także nad dynamiką festiwalu. Rozumiem, że zamawiane przez was eseje też mają wam, nie tylko czytelnikom, pomóc ogarnąć temat i ustalić kierunek, w jakim ma zmierzać ArtBoom?
Marcin: Tak, choć ta dyskusja ze środowiskiem nie ma wpływu na nasz bieżący program. To jest rodzaj autorefleksji, która wynika z potrzeby zrozumienia pewnych problemów, które wciąż są przez nas jako organizatorów niezbadane. Sami mamy świadomość ogromu wyzwań przed nami stojących. Ale zaczynaliśmy od walki na dość podstawowym poziomie, gdyż na początku mieliśmy pokaźny bagaż czarnego PR, z którym długo się zmagaliśmy. To nam uświadomiło, jak bardzo osoby organizujące podobne wydarzenia potrzebują wspólnych spotkań, na których mogą rozmawiać i lepiej się wzajemnie poznawać i rozumieć. Wiemy też, jak ważna jest potrzeba chwalenia się własnymi osiągnięciami zważywszy na trudne warunki działania czy ograniczenia finansowe.
Przeglądając program ostatnich pięciu lat oraz dziesiątki tekstów opublikowanych w katalogach ArtBoomu można odnieść wrażenie, że byli tu wszyscy liczący się w tym środowisku kuratorzy, artyści, teoretycy. Co istotne, również z innych, konkurencyjnych środowisk, nie tylko krakowskich, ale też z innych miast Polski. Wspominaliście też pomysł wspólnych realizacji, wspólnych spotkań i dyskusji w Sopocie i Katowicach. Rozumiem, że idea bezlitosnej konkurencji z festiwalowymi rywalami jest wam obca?
Małgorzata: W każdej naszej inicjatywie, czy to galeryjnej, czy pracy z artystami, czy w ArtBoomie myślimy o współpracy. Nie wiem, czy ludzie tego „etapu konkurencyjności” i bezwzględnej rywalizacji nie powinni w sobie pokonać i przeskoczyć do poziomu współpracy, która dużo więcej wszystkim daje. To nam się udaje w praktyce, właśnie w przypadku Katowic i współpracy z Instytucją Kultury Miasto Ogrodów oraz z Sopotem.
Stąd w książkach przez was wydawanych można znaleźć teksty nawet tak zdystansowanych krytyków i kuratorów jak Kuba Szreder, Joanna Erbel, Krzysztof Nawratek, a do najnowszej publikacji słyszałem, że pisze Ewa Tatar…
Małgorzata: To jest trochę jak w starej komedii. Będziemy was tak długo kochać, aż wy nas pokochacie. Nie chodzi nam o konfrontowanie się i wzajemne dezawuowanie. To donikąd nie prowadzi.
Marcin: Po każdej edycji festiwalu zbieramy listę zarzutów wobec nas kierowanych i zazwyczaj one wzajemnie się wykluczają. Naszą zaletą jest na pewno to, że staramy się złapać wspomnianą już równowagę. To też do końca nie jest dobre, bo spotkaliśmy się z takim stwierdzeniem, że chcemy wszystkich kochać i zadowolić, a tak się nie da.
Jak ten balans osiągacie? To musi być trudne.
Małgorzata: Festiwal podzielony jest na poszczególne działy, które odpowiadają zainteresowaniom zapraszanych do udziału kuratorów i artystów. To bardzo pomaga zarządzać całością i ma też znaczenie dla odbiorców i krytyków. Poszczególne działy ułatwiają ocenę poszczególnych prac, dostrzeżenie prądów w sztuce publicznej. Taki podział jednocześnie nie zamyka festiwalu w jednej linii. ArtBoom jest cały czas nieprzewidywalny.
Marcin: O równowadze myślimy cały czas. Z jednej strony nie chcemy być zbyt hermetyczni, gdyż wtedy odrzuciliby nas mieszkańcy i miasto. Z drugiej zaś nie możemy być festiwalem wizerunkowym i łatwym, gdyż przestalibyśmy być partnerem dla artystów i środowiska.
ArtBoom to jeden z festiwali zapraszających do współpracy kuratorów zewnętrznych. Jak ta współpraca wygląda?
Marcin: Do udziału zapraszamy kuratorów, których cenimy, którzy dla nas są gwarancją jakości, poziomu artysty, którego zaproszą do współpracy. Z naszej strony nie ma żadnej presji, ale jest pomysł, idea festiwalu, statement, który mamy przygotowany.
Małgorzata: Chyba nie wyobrażasz sobie, że mówię Stachowi Rukszy, że znalazłam dla niego ciekawego artystę i teraz będzie z nim pracował. Tak się nie da. Zapraszając do współpracy takiego kuratora muszę mieć do niego zaufanie i godzić się na jego wybory artystyczne. Po zaproszeniu kuratora, który przedstawia nam to, co chce zrobić wspólnie zastanawiamy się, czy jest to w naszym zasięgu i czy pasuje akurat do tej edycji ArtBoomu. Najważniejsze dla nas w ArtBoomie jest to, że cały czas nas zaskakuje, że nie jesteśmy w stanie reżyserować wydarzeń. Musimy negocjować. Projekty, które wydawały nam się kontrowersyjne nie budziły żadnych reakcji, a niewinne naszym zdaniem prace ściągały na nas gromy mieszkańców, dziennikarzy i urzędników.
Jak w takim razie wygląda wasza współpraca z artystami? Czy wszystko bierze na swoje barki zaproszony do udziału w ArtBoomie kurator?
Małgorzata: Nie, zwłaszcza przy pierwszych edycjach sterowaliśmy w kierunku nas interesującym. Mieliśmy listę artystów, których chcieliśmy bezwzględnie pokazać na festiwalu. Naszą prywatną do pewnego stopnia listę marzeń do spełnienia. Dziś w większej mierze oddajemy pole zaproszonym kuratorom. Choć nadal nie stanowi dla nas problemu, żeby pojechać osobiście do artysty, porozmawiać, czy zaprosić do współpracy po wizycie w studio.
Marcin: Z tych pierwszych edycji wciąż mamy do zrealizowania propozycję eksperymentalnego projektu Anisha Kapoora. Tylko nadal kwota, jaka byłaby potrzebna do produkcji, jest dla artysty eksperymentalna, a dla nas poza zasięgiem.
Oprócz projektów artystycznych zamawianych przez was bezpośrednio u artystów i projektów kuratorskich, jest jeszcze program otwarty dla szerokiej rzeszy uczestników…
Małgorzata: To prawda. Programu artystycznego nie wypełnia, jakkolwiek bogaty by nie był, program kuratorski. Fresh zone to rodzaj konkursu ofert dla młodych artystów, ale może przyjść każdy i zaproponować coś własnego, niespodziewanego. Wśród jurorów byli już Sebastian Cichocki, Joanna Erbel czy Krzysztof Nawratek. Właśnie z takiego „open calla” zrealizowaliśmy Café Fińska, bardzo skuteczny projekt partycypacyjny.
Awanturom o niektóre dzieła produkowane przez ArtBoom nie było w Krakowie końca. Ja bym raczej zapytał o realizacje powstałe dla ArtBoomu. Z których jesteście do tej pory najbardziej dumni?
Małgorzata: Dla mnie wciąż ważna pozostaje realizacja Mirosława Bałki AuschwitzWieliczka. To było dla nas istotne, że artysta, który już wtedy pracował nad projektem dla Tate Modern, dał się uwieść i uznał za konieczne zrealizować coś w Krakowie, z którym wówczas nie był w żaden szczególny sposób związany. To świetna, przewrotna praca o Krakowie bez Krakowa, o Krakowie jako przystanku w drodze po innego rodzaju doświadczenia i refleksje.
Marcin: Moją ulubioną pracą jest genialna, acz niewidoczna na co dzień realizacja Joanny Rajkowskiej Wodnik. Można ją zobaczyć tylko śledząc stan wód i przewidując, kiedy jest odpowiednio niski, by rzeźba wynurzyła się z Wilgi, dopływu Wisły.
Małgorzata: Jenny Holzer była dla nas ważna, gdyż przyjechała na wizytę studyjną i zrealizowała pracę nietuzinkową, a nie przywiezioną w walizce. To dla mnie ważne.
Marcin: Nie powiemy chyba Gosiu, że praca Holzer jest naszą ulubioną?
Małgorzata: Nie, to raczej jej obecność tutaj była ważna. Dziś wydają mi się ważniejsze na przykład wspomniana wybrana z otwartego naboru Café Fińska Michała Mioduszewskiego, bo wciąż działa.
Wspomnieliście o finansach, programie i koncentracji na dzielnicach Krakowa. Mam pytanie ogólniejsze, o to jak wyobrażacie sobie przyszłość ArtBoomu?
Małgorzata: Doświadczenie sprawia, że jest nam z jednej strony łatwiej ogarnąć festiwal. Z drugiej strony patrząc, z roku na rok działanie naszego festiwalu jest trudniejsze, bo już nie jest tak, że przyjeżdża artysta i ma postawę typu „ja wam tutaj pokażę, jakim jestem artystą, przyjadę i wam pokażę siebie!”. To nie zadziała i teraz już trzeba się wpisać w szereg prac już zrealizowanych, w dzielnicę, w ideę główną festiwalu. Na poziomie krakowskim wpisaliśmy się w scenę i w życie artystyczne. Działamy obok MOCAKu, Muzeum Narodowego, obok Bunkra Sztuki, Małopolskiego Ogrodu Sztuki czy Miesiąca Fotografii. Mamy nadzieję, że współpraca z tymi instytucjami będzie się również rozwijała w przyszłości.
Jaki waszym zdaniem jest Kraków po ArtBoomie?
Marcin: Na pewno otworzyliśmy drogę dla murali, dla street-artu. Na pewno pojawiła się grupa osób, aktywistów, pasjonatów zainteresowanych sztuką współczesną, z którą zetknęli się dzięki ArtBoomowi. Praca z młodymi ludźmi to był aspekt, którego na początku nie braliśmy pod uwagę, a okazało się, że ma to na dłuższą metę kolosalne znaczenie dla miasta.
Małgorzata: Na pewno miasto się bardzo zmieniło. Kraków ma wizerunek miasta konserwatywnego, gdzie wszystko się upomnicza, gdzie do każdego działania w przestrzeni miasta trzeba przejść ścieżkę niekończących się procedur. Tymczasem udało nam się pokazać, że można naprawdę wiele zrobić mając nie aż tak znowu wielki budżet i pół roku czasu na realizację festiwalu. To pewnie nie byłoby możliwe bez ścisłej współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym.
Marcin: Od początku mieliśmy naiwne może przekonanie, że to, co zrobimy dla miasta, w mieście na stałe pozostanie, w każdej sferze, materialnej, symbolicznej. Uruchomiliśmy też pewne procesy i z tego jesteśmy zadowoleni, o to walczymy.
Od redakcji: rozmowa z Małgorzata i Marcinem Gołębiewskimi ukaże się w katalogu 5. edycji GrolschArtboom Festival, wydanego w grudniu 2013 przez Krakowskie Biuro Festiwalowe pod redakcją Łukasza Białkowskiego
Przypisy
Stopka
- Fotografie
- Weronika Szmuc dla Krakowskiego Biura Festiwalowego
- Strona internetowa
- www.artboomfestival.pl/