Anemia sztuki. Milena Korolczuk w galerii Raster
Mówi się, że proste pytania bywają najtrudniejsze. Reguła ta sprawdza się także w myśleniu o sztuce. Weźmy choćby takie pytanie: czego dziś oczekujemy od sztuki? Odpowiedzi na nie jest pewnie tyle, co samych artystów i w zależności od tego, jaki koncept się za nimi ukrywa, możemy mówić o mniej lub bardziej ciekawej wypowiedzi artystycznej. Jest oczywiście także spore grono artystów, którzy nie chcą na to pytanie odpowiedzieć, licząc zapewne, że brak odpowiedzi jest najlepszą odpowiedzią. I może tak jest faktycznie, ale chyba nie zawsze.
Jedną z takich wymigujących się od odpowiedzi artystek jest Milena Korolczuk. W galerii Raster przez ostatni miesiąc mogliśmy oglądać jej pierwszą indywidualną wystawę w Warszawie, Blue Bird. Poznać Korolczuk mogliśmy jednak już wcześniej, choćby z okazji wystawy Nostalgia jest teraz w białostockim Arsenale. Na wystawie w rodzinnym Białymstoku artystka zaprezentowała prace o charakterze – jak się rzekło – melancholijnym: bohaterowie Korolczuk to ludzie, którzy wsłuchują się w rytm własnego serca, patrzą długo w niebo, rozczulają się codziennością, czegoś zdają się poszukiwać. Można powiedzieć, że są to prace medytacyjne, które mają wyciszyć odbiorcę i dać mu możliwość odkrycia głębszych wymiarów rzeczywistości. Co się jednak kryje za tymi „głębszymi wymiarami”, nie do końca wiadomo – do tej refleksji zwykle szybko wdziera się ta „szara codzienność”, która sprowadza rozważania artystki do parteru, tak jak jej matka, która przerywa filozoficzną dysputę, zapraszając na ciasto. W końcu sztuka sztuką, ale jedzenie jest najważniejsze – Korolczuk ma w swoim dorobku także kolekcję małych figurynek z chleba.
Na wystawie w Rastrze znów pobrzmiewają nostalgiczno-ironiczne tony. Na sam początek możemy zobaczyć tutaj serię zdjęć małych rzeźb lepionych z popularnego amerykańskiego pieczywa Wonder Bread. Rzeźbki, przedstawiające główki znanych filozofów (np. Sartre, Platon), gwiazd popkultury (Jay-Z, Disney) czy artystów (Warhol, Abramović), są, jak dowiaduję się tekstu kuratorskiego, wynikiem śniadaniowych rozmyślań artystki. Trudno nie dostrzec także pewnej gry słownej – wonder to przecież po angielsku „rozmyślać”. Ładny obraz nam się tutaj rysuje: wygląda na to, że artystka, zamiast jeść (jak uczyła ją mama), woli rozmyślać, kto wie, może nawet o sztuce. Czyżby była to deklaracja największych poświęceń w imię sztuki, gotowości odrzucenia trywialności na rzecz celów wyższych? Nie sądzę. W końcu w wizerunkach główek chlebowych VIP-ów kryje się pewna śmieszność; to jest raczej trywializacja tych postaci, zasadzająca się na wyzuciu ich z kontekstu i przemienieniu w małe, zabawne gadżety. W tym wypadku możemy więc powiedzieć, że artystka raczej żartuje z figury „artysty-myśliciela”, a samą siebie przedstawia jako osobą zdystansowaną, puszczającą oko do widza. Zupełnie, jakby chciała powiedzieć: „Tak, zajmuję się sztuką… ale wiecie, to nie jest przecież nic poważnego”.
Kolejna część pokazu to siedmiominutowy film Blue Bird, który zdaje się przeczyć tej manifestacji własnego luzu. Akcja ma miejsce w pustynnej scenerii Doliny Śmierci, gdzie bohaterka (w tej roli Iza Tarasewicz), błąkająca się samotnie pośród skał i wydm, powoli zaczyna uderzać pięściami w ziemię. Rytm uderzeń staje się z chwili na chwilę co raz bardziej miarowy, a na skutek prostego samplingu obrazów i dźwięków film przekształca się para-archaiczny utwór, adorujący widzów pierwotnym, niemal mistycznym urokiem. Tutaj Korolczuk znów pokazała się nam jako artystka o medytacyjnych ciągotach, skłaniających się jednak ku bardziej „górnym” nastrojom. Film ogląda się przyjemnie, ale po jego zakończeniu znów pojawia się uporczywe pytanie: co właściwie miało być tutaj powiedziane? Po obejrzeniu zdjęć i filmu wiemy, że artystka dużo myśli, zarówno na pustyni (zakładając, że oglądamy jej alter ego), co i podczas codziennych posiłków. Trudniej jednak powiedzieć, co w zasadzie chodzi jej po głowie.
„Artysta to człowiek absurdalny. Działając, ma świadomość klęski, i nie pozostaje mu wiele poza radością z samego procesu” – mówi o swojej praktyce Korolczuk i nagle wszystko staje się jasne: ona po prostu uprawia sztukę dla sztuki; jej działania są ironiczną wypowiedzią na temat możliwości sztuki. Nie jest to oczywiście stwierdzenie zbyt odkrywcze – mam wrażenie, że dzisiaj mamy bardzo wielu takich artystów-ironistów, z zapałem negujących jakąkolwiek potencjalność sztuki. Wystarczy rozejrzeć się po najbliższej okolicy, żeby dostrzec podobne wypowiedzi: w Zamku Ujazdowskim ze sztuki i art worldu śmieje się ostatnio Christian Jankowski. Zabawna wystawa, choć szczerze, mnie ona trochę znużyła – w końcu ile można śmiać się z tych samych żartów, które zostały już powiedziane przez innych.
Podobnie sprawa ma się z twórczością Mileny Korolczuk – może się nam wydawać, że to wszystko jest bardzo przyjemne, ale na dłuższą metę z owego „myślicielskiego chlebka” wyłaniają nam się po prostu zwykłe, postkonceptualne suchary. Z tej okazji na usta ciśnie się pytanie: ile można tkwić na takiej jałowej galeryjnej diecie? Każdy organizm, szczególnie ten artystyczny, potrzebuje w końcu jakichś witamin, żeby móc dalej funkcjonować – może więc lepiej zacząć o sztuce myśleć na serio, odrzucić zabawę w puste gesty i uczynić ze swojej sztuki konkretną propozycję? Myślę, że sprawę warto przemyśleć, biorąc pod uwagę, że nasze artystyczne niebo jest już zapełnione takimi niebieskimi ptakami jak Milena Korolczuk – pojawienie się następnego naprawdę niewiele zmienia i ledwo może być zauważone.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Milena Korolczuk
- Wystawa
- Blue Bird
- Miejsce
- galeria Raster, ul. Wspólna 63, Warszawa
- Czas trwania
- 7.06-13.07.2013