Abecadło kapitalizmu. O warsztatach „Choreografując Siebie” w Nowym Teatrze
Po co idzie się na warsztaty choreograficzne? W naszej grupie motywacje są różne. Jedna z dziewczyn jest aktorką, więc pewnie chce rozwinąć warsztat. Inna to artystka świeżo po ASP, zgaduję, że chce się nauczyć czegoś, czego program polskiej akademii artystycznej raczej nie obejmuje. Ktoś przyszedł po to, żeby się trochę poterapeutyzować, a ktoś inny by schudnąć. Teoretyczka – czyli nie kto inny jak koleżanka po piórze Agata Pyzik – przyszła zapewne dlatego, żeby wzbogacić swój warsztat o praktyczne doświadczenia, ale może też dlatego, że chce przełamać swoje granice. A krytyczka sztuki? Na wstępie żartuję, że przyszłam po to, żeby zostać artystką, choć równie dobrze mogłabym powiedzieć, że moim celem jest zostanie jeszcze lepszą krytyczką. Taką, która nie tylko napisze, ale zrobi jeszcze występ na żywo, a swoją przemowę na temat jakiegoś dzieła zakończy podwójnym saltem. Walka o uwagę publiczności to niełatwe zadanie.
Coraz częściej rozmawiam ze znajomymi i dowiaduję się, że są na różnych terapiach psychologicznych, biorą leki lub pogrążają się w nałogach. Coraz częściej myślę o swoich potencjalnych nałogach, trochę żartobliwie, ale i nerwowo. W takiej sytuacji wycieczka na warsztaty, na których zajęcia zaczynają się od automasażu stóp i gestów dawania sobie samemu miłości nabierają charakteru symbolicznego.
Co znamienne, warsztaty Marty Ziółek, której asystują Anka Herbut i Maria Kozłowską, są zdominowane przez uczestniczki płci żeńskiej – kobiecą grupę uzupełnia jeden chłopak, swoją drogą tak wątły, że gdyby nie broda, mógłby udawać kobietę. I choć warsztaty są poświęcone zagadnieniu autentyczności w performansie, skojarzenia z żeńską grupą terapeutyczną czy też kółkiem samodoskonalenia są nieuchronne. Wrażenie to wzmaga mój stan psychofizyczny: tydzień wcześniej skończyłam 30 lat i z tej okazji pozwalam sobie na różne gorzkie konstatacje: funkcjonuję w rzeczywistości napędzanej przez przymus celebrytyzmu (ratunku, gdzie są moje lajki?) i wyścig szczurów; groźba wypalenia jest tu duża, poczucie samotności coraz większe, resentyment zdaje się czyhać za rogiem i może złapać cię za nogi w pierwszej lepszej chwili nieuwagi. Coraz częściej rozmawiam ze znajomymi i dowiaduję się, że są na różnych terapiach psychologicznych, biorą leki lub pogrążają się w nałogach. Coraz częściej myślę o swoich potencjalnych nałogach, trochę żartobliwie, ale i nerwowo. W takiej sytuacji wycieczka na warsztaty, na których zajęcia zaczynają się od automasażu stóp i gestów dawania sobie samemu miłości nabierają charakteru symbolicznego. No więc stało się, skończyłam 30 lat, i jak przystało na reprezentantkę uprzywilejowanej klasy kreatywnej, jestem na terapii, żeby łykać tutaj niby krytyczne, ale jednak pachnące kapitalizmem bullshity: Karolino, kocham cię, jesteś wspaniałą dziewczyną, inteligentną i mądrą, odważną i piękną, świat należy do ciebie…
Jak jednak tłumaczy Ziółek, bardziej kapitalistyczne jest dążenie do perfekcjonizmu, my więc staramy się pokochać siebie takimi, jakimi jesteśmy (w myśl zasady, że nikt nie pokocha nas tak mocno, jak my sami), przy okazji uwalniając różne energie zmagazynowane w naszym ciele. Po automasażu przychodzi pora na rozciąganie maciczne, w ramach którego naczelną figurą jest otwieranie odbytu. Jest także dużo ćwiczeń z oddechem, wdychania i odpychania powietrza, także rękami, czemu towarzyszą dzikie grymasy i zwierzęce, wewnętrzne pobekiwania. Ostatnie zadanie polega na wprowadzeniu w ruch ciała partnerki: po krótkim macaniu i wygięciu na różne strony przegubów, moja koleżanka z zamkniętymi oczami rozpoczyna ekspresyjny, spontaniczny dens. Co zaś do mojego ciała, trudno powiedzieć, żeby udało mu się rozluźnić w podobny sposób – niby tańczę, ale czasem lekko otwieram oczy i obserwuję uczestników. Jedni wyginają się artystycznie, inni, jak ja czy Agata Pyzik, bujają się raczej skromnie.
Po części ruchowej przychodzi pora na teoretyczną. I tak zresztą będą wyglądać całe warsztaty: trochę ćwiczeń fizycznych, trochę rozmów, czasem oglądania filmików na YouTube. W sumie jest to przyjemne, a czas w takie formule warsztatowej płynie szybko. Na początek rozmawiamy o realności i każdy z nas musi zdefiniować, co rozumie pod tym hasłem. Co to znaczy być prawdziwym? Osobiście mam z nim problem – realność kojarzy mi się głównie z agambenowskim zoe, czyli czymś, co trudno zdefiniować sytuacyjnie, bo to jest jakieś mięso, krew, zwierzę. Realności doświadczyła ostatnio na przykład Anka Herbut, która urodziła dziecko; ja o taki stan otarłam się zapewne w liceum, kiedy robiono mi gastroskopię. Poza tym w całym życiu – bez względu na to czy sami, czy z kimś – zawsze działamy w jakieś formie. Nawet autentyczność jest pewnego rodzaju konstrukcją, grą; i to bardzo wirtuozerską, dającą wrażenie perfekcji. Przykładem może być tu gra Billie Holiday – podczas warsztatów oglądamy jej występ z 1957 roku, podczas którego wygląda jakby wpadła w trans. Bardzo prawdopodobne, że była wtedy pod wpływem narkotyków.
Następnego dnia, po dyskusjach o realności, uwalnianiu odbytów i spontanicznych pląsach, pojawia się temat kampu. W ramach rozgrzewki – przyspieszony kurs vougingu z elementami twerkowania, którym towarzyszy symultaniczne strzelanie z palców. W części teoretycznej dyskutujemy o Notatkach o kampie Susan Sontag i Paris Is Burning w reżyserii Jennie Livingston. Z tego wszystkiego najciekawszy wydaje mi się wniosek na temat aktualności kampu – jako zjawisko zdefiniowane w latach 70. dzisiaj jawi się on jako oldschoolowy i zaskakująco apolityczny. Kamp, który z założenia nie wartościuje, jest też problematyczny dla krytyki sztuki, a właściwie jej zaprzecza. Siłą rzeczy nie czuję się jego gorącą zwolenniczką.
Przy okazji rozmów o autentyczności, jej odgrywaniu i manifestacyjnej sztuczności nie mogło też zabraknąć tematu performansu i zmian jego rozumienia – to w końcu autentyczność była niegdyś jego cechą dystynktywną. Jednym z zadań podczas tego weekendu jest więc eksperyment przypominający akcje Mariny Abramović – uczestnicy warsztatów dobierani są w pary i przez trzy minuty muszą patrzeć sobie prosto w oczy, bez zmieniania kierunku i werbalnego porozumiewania się ze sobą. Okazuje się to cholernie trudne, wymaga pełnego skupienia. U mojej koleżanki, której patrzę w oczy, wywołuje nerwowe drgawki mimiczne na całej twarzy. Do tego ćwiczenia będziemy jeszcze podczas warsztatów wracać kilka razy, na różne sposoby, najprawdopodobniej po to, żeby wzmóc naszą uważność na każde nasze najdrobniejsze akty performatywne.
Zajęcia kończą się krótkim podsumowaniem w kółeczku. Ziółek przekazuje uczestnikom patyk i każdy ma powiedzieć, jakie są jego refleksje po danym dniu. Czyli atmosfera grupowej terapii level pro.
Idąc śladami Biebera skaczę z urwiska, turlam się po mchu i zanurzam w orzeźwiającym strumyku. Biegnę przed siebie, oddycham głęboko, żyję pełnią życia.
Pierwszy weekend warsztatów obfitował w wydarzenia trochę zabawne, a trochę dziwne, ale pełen odjazd zaczyna się tydzień później. Tuż po wejściu do świetlicy Nowego Teatru dostrzegam czekające na nas papierowe maski, sugerujące całkowity odwrót od idei realness. Dostajemy magazyny lifestylowe i mamy wyciąć z nich trzy modelki lub modeli, zastygłych w interesujących nas pozach. Z tych wizerunków tworzymy kolaże, ja ambitnie wybieram postać zastygłą w zamaszystym kopniaku. Mina mi rzednie, kiedy dowiaduję się, że w wybranej pozie trzeba będzie samemu wytrzymać trzy minuty, asekuracyjnie więc doklejam mojej postaci trzecią nogę. No cóż, nie od razu zostaje się Anją Rubik.
Mocnym akcentem tego weekendu jest wcielanie się w Justina Biebera z teledysku I’ll Show You. Na dobrą sprawę nie należę do grona wyznawczyń Biebera, bo jestem za stara, ale gdy oglądam Justina melancholijnie przemierzającego pejzaż południowej Islandii, szybko łapię klimat. Zawsze chciałam choćby na 5 minut zostać taką smętną, przeżywającą ostentacyjnie własne emocje filmową bohaterką, której uniesieniom towarzyszy muzyka w tle. Moje marzenia wreszcie mogą się spełnić. Idąc śladami Biebera skaczę z urwiska, turlam się po mchu i zanurzam w orzeźwiającym strumyku. Biegnę przed siebie, oddycham głęboko, żyję pełnią życia. Na koniec patrzę zamyślona w bezkresny, dziki horyzont. Z entuzjazmem przyjmuję od Marty Ziółek maskę, dzięki której przestaję być Karoliną Plintą, a zaczynam być Jakąś Postacią. Jej odbicie podziwiam w ekranie smartfona.
W ramach warsztatów dostajemy też zadania domowe, które udaje mi się odrabiać w różnym natężeniu. Jednym z nich jest wybór bohatera, w którego sami chcielibyśmy się wcielić. Ostatnimi czasy oglądam dużo występów stand-upowych i nadrabiam zaległości jeśli chodzi o kulturę komediową. Mój wybór pada więc na Ellen DeGeneres, aktorkę i komiczkę prowadzącą swój autorski talk show dla stacji WNBC 4. DeGeneres wydaje mi się wzorem kobiety inteligentnej i pewnej siebie, wejście w jej skórę mogłoby więc trochę połechtać moje ego. Kiedy jednak Maria Kozłowska każe nam nagle stanąć w kółku i kolejno odgrywać swoje postaci, wpadam w panikę. Na dobrą sprawę nie znam aż tak świetnie DeGeneres, no i jak tu odegrać talk show, w którym moja bohaterka głównie siedzi i słucha innych? Występ nie wychodzi mi dobrze, a nastroju nie poprawia kolejne zadanie – każdy z nas otrzymuje plastikową figurkę jakiegoś zwierzaka, z którą ma symulować rozmowę. Ja dostaję dinozaura i ten dinozaur ma być mną, a ja mam być DeGeneres, co niestety się nie udaje. Zrezygnowana, ze swoim dinozaurem rozmawiam po prostu o tym, że nie chcę być już Ellen DeGeneres. Może lepiej wybrać kogoś innego, na przykład Irenę Kwiatkowską? Albo Hankę Bielicką? Albo Magdę Gessler, którą i tak przypominam kiedy nie prostuję sobie włosów? Nie, stop, bez przesady.
Koniec końców, realnie oceniając swoje zdolności aktorskie, na następnych zajęciach decyduję się zostać Rihanną z teledysku Needed me. Widzimy na nim Rihannę, która z martwą twarzą idzie przez nielegalny klub, wkracza do ukrytego pokoiku i strzela do swojego chłopaka-gangstera. Ponieważ nie mam na podorędziu chłopaka-gangstera, strzelam z palców do betonowego słupa.
Mój performans nie jest być może imponujący, ale zyskuje sens w kontekście grupowego działania. Marta Ziółek prosi bowiem uczestniczki i uczestnika warsztatów, żeby odtworzyli sytuację z Tanga Zbigniewa Rybczyńskiego – każdy z nas ma wymyślić sobie krótką sekwencję ruchową i powtarzać ją w kółko, wchodząc kolejno do akcji i stopniowo ją stopując. Podobny trik z występami sekwencyjno-symultanicznymi wykorzystamy podczas innych ćwiczeń, a w końcu także w pokazie końcowym.
Drugi weekend warsztatów kończy się akcentem improwizacyjno-śpiewaczym. Dowodzenie przejmuje znów Maria Kozłowska, która puszcza nam Bohemian Rhapsody, a my wcielamy się we Frieddiego Mercury’ego. Pieczołowicie trenujemy szczególnie jeden fragment piosenki: I’m just a poor boy, I need no sympathy – tak, że na końcu wszyscy czujemy go głęboko w trzewiach, a ja z zaskoczeniem odkrywam, że śpiewanie nie jest dla mnie takie trudne jak myślałam.
Podczas naszych spotkań bardzo często przekraczaliśmy własne cielesne granice dotykając siebie wzajemnie tu i ówdzie, no i oczywiście, dając samym sobie wiele miłości.
Po tym emocjonalnym ćwiczeniu analizujemy przypadek Osho, hinduskiego guru i mistrza duchowego, który podpowiada jak sobie radzić z przeciwnościami losu, i z tego tytułu jest też bajecznie bogaty. Co jest niezwykłe w przypadku Osho, to jego mimika, a właściwie jej brak – bez względu na to, co mówi i w jakich okolicznościach, jego twarz pozostaje kamienna i nieznośnie spokojna. Idąc najwyraźniej za przykładem Osho, Kozłowska prosi nas o położenie się obok siebie i zaczyna snuć opowieść, do której każdy z nas ma dopowiedzieć kolejną część. Akcja zaczyna się na plaży, na idyllicznej wyspie, na której dzięki wyobraźni uczestników pojawiają się bandyci, a w naszej luksusowej willi niespodziewanie odnajdujemy składzik broni. Wątek sensacyjny jednak szybko ustępuje bardziej filozoficznym dywagacjom na temat natury i sensu istnienia. Na koniec warsztatów Kozłowska prosi, żebyśmy w ciągu dwutygodniowej przerwy postarali się wznieść kilka publicznych toastów, w których wyrazimy swój podziw i wdzięczność dla otoczenia. Kolejnym zadaniem jest stworzenie własnego ołtarzyka i mapy życia. To ostatnie zadanie szczególnie mnie przeraża, ponieważ podobnie jak wielu ludzi swoje życie mapuję nie tylko na podstawie wydarzeń przyjemnych i sukcesów, ale też ewidentnych porażek lub przykrości, o których w zasadzie nie chce mi się opowiadać. Zadanie wypieram z pamięci, koncentrując się na toaście, którego ostatecznie też nie wykonuję, trochę wątpiąc, czy moi znajomi zrozumieją intencje takiego show.
Ostatni weekend warsztatów jest zdominowany przez ćwiczenia relaksacyjne i masaże. Podczas naszych spotkań bardzo często przekraczaliśmy własne cielesne granice dotykając siebie wzajemnie tu i ówdzie, no i oczywiście dając samym sobie wiele miłości. Te zajęcia są dla mnie przełomowe: po raz pierwszy przestaję myśleć o mojej partnerce jako osobie, a zaczynam ją postrzegać jako zbiór kości, ścięgien i mięśni. Na polecenie prowadzącej wcielam się w kotka ugniatającego ciało towarzyszki, a jest to o tyle łatwe, że sama mam kota. Szybko wyobrażam sobie jego lekko brudne łapki pieczołowicie ugniatające sobie dołek na moim brzuchu i powtarzam ten ruch na ciele koleżanki, a z mojej gardzieli dobywają się odruchowe pomiaukiwana. Penetruję jej kostki, z zainteresowaniem badam chrząstki, na koniec kładę się na niej całym ciałem. Po warsztatach wszyscy są szczęśliwi, a ja w przypływie entuzjazmu proponuję taki sam masaż mojemu współlokatorowi. Odmawia kategorycznie.
Ostatni dzień warsztatów teoretycznie miał nas przygotować do końcowego solo, zaprezentowanego już przed publicznością, ale większość czasu upływa nam na dalszym masowaniu, co podoba się zarówno prowadzącej, jak i uczestniczkom. Tak bardzo, że na przygotowanie solo nie zostaje już wiele czasu. Skracamy więc jego program i bazujemy na tym, czego nauczyliśmy się na wcześniejszych zajęciach. Mamy przemowy, przygotowane dzień wcześniej, wzorowane na oskarowych spiczach, w których przedstawiamy samych siebie; potrafimy śpiewać jedno zdanie z Bohemian Rhapsody, opanowaliśmy kilka vougingowych trików, do tego dochodzą zwierzęce grymasy i dość zagadkowy ruch, który przypomina popychanie pustki. Ziółek zaprasza nas także do wspólnej medytacji, w trakcie której zostajemy poproszeni o przypomnienie sobie naszego jednego dobrego uczynku i wyobrażenia go sobie w formie kulki, która ma się przeistaczać w roślinę i zwierzę. Pomimo realnych starań, nie przypominam sobie swojego żadnego dobrego uczynku, więc w myślach wizualizuję sobie moją kulkę wirtualnej dobroci, która przekształca się w kaktus i lisa. Nasze wizualizacje następnie przenosimy na tekturowe maski, w ten sposób kreując twarze swoich demonów dobroci. Mój demon jest wyjątkowo kolorowy i energetyczny, szczególnie w porównaniu do masek niektórych uczestniczek, ku mojemu zaskoczeniu wyrażających smutek lub cierpienie. Nie wiem, czy się cieszyć z tej różnicy, może to jakiś sygnał, że jestem emocjonalnie ograniczona…?
W końcu nadchodzi czas występu. Zjawiają się goście, w przeważającej mierze tancerze. My siedzimy w kółku z maskami na twarzach. Czekamy chwilę, po czym sekwencyjnie wykonujemy przygotowane akty performatywne. Ja przy okazji zdaję sobie sprawię, że zdanie I’m just a poor boy, I need no sympathy… świetnie podsumowuje co bardziej dramatyczne momenty naszych występów i czasem supportuję koleżanki tą pieśnią. Nasze przedstawienie kończy Ziółek, która kolejno przedstawia każdego demona (głaszcząc go przy tym lub patrząc w oczy), a następnie zachęca do wspólnego śpiewania i uścisku. Po trzech wspólnych weekendach, w trakcie których doświadczyliśmy dość zaskakujących form bliskości, jesteśmy czymś w rodzaju rodziny, nawet pomimo faktu, że średnio się znamy. Wokół nas kręci się Kozłowska z kamerą – na widok elektronicznego rejestratora obrazu na chwilę zapominam o mojej nowej rodzinie i zaczynam się popisywać, co być może jest symptomem zaczątków parcia na performerskie szkło.
Trzy weekendy to na dobrą sprawę niedużo, a w każdym razie nie jest to czas, w którym można by zostać w pełni świadomym perfomerem. Podczas warsztatów Choreografując siebie Ziółek, Kozłowska i Herbut przeprowadziły nas przez dość szerokie spektrum postaw performatywnych – z porządku sztuki, teatru, kina czy internetu, powstających w wyniku postępującej technologizacji ludzkiego życia. Dziwna atmosfera spotkania coachingowego dodawała co prawda dwuznaczności temu wydarzeniu, a co bardziej lewicujące uczestniczki czasem zastanawiały się, czy faktycznie powinny tu być. Do czego w życiu może się przydać odgrywanie vougingowego walku biczy, podczas którego symulujesz, że jesteś modelką i właśnie reklamujesz drogi zegarek, torebkę albo pieska? Kapitalizm jest na pewno performogenny, a my uczyliśmy się jego abecadła, zyskiem jest więc świadomość. Skuteczne i świadome choreografowanie siebie może także zaowocować władzą nie tylko nad własnym wizerunkiem, ale i innymi. Głaszcząca mnie po głowie i patrząca w oczy Marta Ziółek wydaje się być w końcu opiekuńczą matką, ale jest także dominą, która przedstawia swoje pieski. Patrzenie w oczy kojarzy się co prawda z doświadczeniem z obszaru realness, ale czyż nie jest to gra, w której każda ze stron ma jakieś swoje ukryte interesy?
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- Choreografując Siebie. How To Be Real?
- Miejsce
- Nowy Teatr
- Czas trwania
- 17.02 – 11.03.2018
- Strona internetowa
- www.nowyteatr.org/pl