SZTUKA NA GORĄCO: Ku radykalizmowi
Czy to możliwe, że właśnie dokonuje się kolejny przewrót w sztuce? Przez ostatnie trzy lata rodzima produkcja artystyczna swobodnie dryfowała w kierunku form pięknych i bezpiecznych, ale teraz – ni z tego, ni z owego – obudził się w nas silny głód radykalizmu. Krytycy narzekają na sztukę modną i ładną (na Paulinie Ołowskiej w Zachęcie nie zostawili suchej nitki), a artyści gorączkowo kombinują, jak tu się zradykalizować na gwałtu rety. Co ciekawe – nawet galerzyści są już niezadowoleni i żądają mocniejszych wrażeń, chociaż mogło by się wydawać, że to im powinno najbardziej zależeć na sztuce, która nie wymknie się spod kontroli. Ten niedosyt bodźców jest w zasadzie trochę nieuzasadniony, bo przecież ekstremalnych przypadków artystycznych ci u nas dostatek.
Czasem są to historie interesujące, częstokroć jednak wątpliwe i rodzące wiele kłopotliwych refleksji. Tak to się ma z ostatnimi perypetiami The Krasnals, grupy słynącej niegdyś z radykalizmu, a dziś – jak to zrozumiałam – gotowej wyprzeć się swojej twórczości dosłownie na życzenie. Z tego co pamiętam, grupa ta niegdyś miała jakieś antyestablishmentowe założenia, na których zbudowała swoją popularność. Kilka lat temu, kiedy wszyscy przeżywali sukces Wilhelma Sasnala, alternatywność The Krasnals faktycznie mogła być dla wielu uwodząca. Sytuacja jednak uległa pewnej zmianie. Temat Sasnala wszystkim się już przejadł, lewicowy establishment zajął się problemem artystycznego prekariatu, z kolei prawicowy off zaczyna obrastać w tłuszczowe fałdki, okres kontestacji mając już najwyraźniej za sobą. W tym roku The Krasnals z ochotą przyjęli nagrodę „Arteonu” i wystawili swoje prace w dość podejrzanym miejscu, jakim jest poznańska Gallery Skalar Office Center, usytuowana w biurowcu. Po tak radykalnej grupie można by się spodziewać, że odrzucą te zaszczyty i pokażą swoją twórczość w przestrzeni nie naznaczonej korporacyjnym sznytem, ale nie. Parcie na salony (cóż z tego, że marmury są z plastiku) okazało się silniejsze. The Krasnals wreszcie godnie się wystawili, sprawiedliwości artystycznej stało się zadość, po czym… część prawicowego publiczności poczuła się urażona. Bo czy to tak można, na jednym obrazie znieważyć Jana Pawła II i przedstawić ojca Rydzyka jako świnię? W odpowiedzi nasi niezależni artyści postanowili sami się ocenzurować i zaproponowali, że kontrowersyjne fragmenty ich pracy Bitwa pod Grunwaldem/Statek głupców można zamalować czarną farbą. Co się komu nie podoba – to malujemy! Wizja przemalowania obrazu bardzo spodobała się dziennikarzowi „wPolityce.pl” Maciejowi Mazurkowi, który w wywiadzie z Karoliną Staszak konstatował: „Czyli jak zgłoszą się wszyscy obrażeni, trzeba będzie zasłonić cały obraz i powstanie znakomity, obarczony własną historią, wielki, czarny prostokąt? Abstrakcja geometryczna?”. Tak panie Mazurek, najprawdopodobniej tak właśnie będzie! Alternatywna grupa The Krasnals bowiem przeżywa zakręt w swojej twórczości i zaczyna brać pod uwagę rzeczywistość zewnętrzną, co w ich wypadku niechybnie zakończy się abstrakcją. W wariancie urozmaiconym na ich czarnych obrazach mogą pojawiać się jeszcze czerwone kółeczka z napisem „autocenzura”, ewentualnie – zasłonki, będące wymownym dopowiedzeniem zawikłanej historii grupy. „Ci artyści nie muszą epatować obsceną” – stwierdziła w odpowiedzi Staszak, co chyba należy potraktować jako zapowiedź zakończenia działalności poznańskich dysydentów. No i właściwie, jest do dobry moment, żeby taki ruch wykonać.
Żarty jednak na bok. Jak widać, The Krasnals nie są dobrym przykładem artystycznego radykalizmu, rozsądek więc każe sięgnąć po coś innego. Traf chciał, że czytając rozmowę Mazurka i Staszak siedziałam akurat w pociągu do Poznania, jadąc na spotkanie z osobą cokolwiek kontrowersyjną – Jackiem Adamasem, artystą, absolwentem Kowalni, a także prawicowym anarchistą. W moim przypadku może wydawać się to dziwne (w końcu na co dzień zajmuję się sztuką uprzywilejowanych artystów z Berlina, Nowego Jorku i Londynu), ale z drugiej strony – dlaczego nie? Podróże w kierunku ekstremum to w końcu moja specjalność, a spotkanie z Adamasem, zaplanowane w anarchistycznym klubie Zemsta, miało odbywać się w dodatkowym towarzystwie Rafała Jakubowicza i Piotra Bernatowicza. Zapowiadało się więc coś w rodzaju poznańskiego okrągłego stołu, nad którym mogły paść trudne pytania. A wszystko to w cieniu płonącego wraku TU-154.
Dodatkową atrakcją wieczoru była wystawa prac Adamasa, przywiezionych przez artystę w jego furgonetce i wystawionych na czas dyskusji. Każdego gościa Zemsty witały więc na wejściu ostatnie realizacje artysty – rzeczona furgonetka obklejona wizerunkami żołnierzy wyklętych, papierowa świnia z napisem „Świnia, która myśli, że jest psem” – którą interpretuję jako artefakt wielokrotnego użytku, łatwy do ustawienia pod każdym urzędem, komisariatem lub jakąkolwiek inną państwową placówką (świnia, zamiast racic, miała kółka); tuż pod drzwiami klubu ustawiono gigantycznych rozmiarów pałę policyjną, umazaną w krwistej farbie. Z kolei w środku wzrok przyciągały dwie gabloty, w których zamknięto puzzle z obrazkiem katastrofy smoleńskiej i przekształconą okładkę Artforum. Ta praca to jeden z hitów Adamasa. Na jednej stronie widać na niej zdjęcie złotych ludzi Pawła Althamera, wysiadający z samolotu w Brukseli, a na drugiej – wrak tupolewa. Kiedy rozłoży się okładkę, te dwa różne samoloty płynnie łączą się w smoleński wrak, z którego wysiadają uśmiechnięci, ubrani na złoto kosmonauci. Przekaz pracy wydaje się w zasadzie klarowny, ma ona jednak swoje drugie, być może jeszcze bardziej interesujące dno. Otóż Adamas, pomimo tego, że jest kontestatorem wszelkich systemów i władzy (chociaż może niektórym jest bardziej przychylny), jakoś musi zarobkować. I jedną z jego form zarobkowania jest współpraca z Pawłem Althamerem, jego kolegą i artystą – że tak to niepoprawnie ujmę – z samego centrum układu scalonego. W tym kontekście wspomniana okładka Artforum jawi się nie tylko jako komentarz na temat naszej rzeczywistości artystyczno-społecznej, ale także relacji pomiędzy tymi dwoma osobowościami. W której jeden z nich jest zleceniodawcą, a drugi zleceniobiorcą. I choć mogłoby się wydawać, że przynależą oni do dwóch różnych porządków rzeczywistości, nie zapominajmy, że lecą tym samym samolotem, który kursuje gdzieś pomiędzy Kowalnią i Fundacją Galerii Foksal.
Trudno jednak powiedzieć, czy Adamas zauważa te niuanse. On sam chyba sytuuje się po stronie wykluczonych, jest fanem The Krasnals. Podczas spotkania w Zemście jego działalność szczególnie poruszyła Piotra Bernatowicza, który zaproponował mu wystawę w galerii Arsenał. „Oczywiście, po uprzedniej konsultacji z paniami-kuratorkami” – zadeklarował świeżo upieczony dyrektor. Siedzące na sali panie-kuratorki z pewnością mogły się poczuć zelektryzowane – była to w końcu pierwsza propozycja wystawiennicza na zbliżający się sezon jesienny w Arsenale, która wyszła z ust ich przełożonego. Komunikacja w galerii wyraźnie kuleje, ale spotkanie w Zemście, zaplanowane jako moment konfrontacji z dyrektorem, spełniło mniej więcej swoją funkcję – czegoś się dowiedzieliśmy. Niestety na tym się skończyło. Artysta Adamas po usłyszeniu propozycji zaczął klaskać z radości (najwyraźniej ignorując pewne zawiłości polityczne, którym on jako anarchista powinien się baczniej przyglądać), a Bernatowicz wycofał się z konfrontacji rakiem, bo śpieszył się już na inne spotkanie. Szkoda.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie wiem, czy Jacek Adamas jest dla mnie idealnym przykładem artysty radykalnego. Gdybym była na jego miejscu, pewnie postawiłabym świnię na kółkach przed gabinetem Bernatowicza, ale nie sądzę, żeby było to w interesie samego Adamasa. No i żeby nie było, nie wierzę w smoleński wybuch, więc rozsądek każe poszukać mi czegoś innego.
Tutaj z pomocą mogłaby przyjść teoria „nowych i beznadziejnych”, z determinacją forsowana przez mojego kolegę po piórze, Iwo Zmyślonego. Przypomnę: od ubiegłorocznej wystawy Kurator Libera: Artysta w czasach beznadziei Zmyślony trwa w ekstazie, wypatrując na horyzoncie nowego, radykalnego nurtu w sztuce. Swoje olśnienie opisał w ekstatycznej recenzji Nowi i beznadziejni na łamach Dwutygodnik.com. Przy czym chyba zapomniał, że na przykład uczestniczący w wystawie Franciszek Orłowski zaczął karierę dużo wcześniej niż on sam, więc teoria o nowej fali nie jest do końca przekonywująca. Podczas piątkowej debaty w Muzeum Sztuki Nowoczesnej znów miałam przyjemność zderzyć się z jego poglądami, na dodatek będąc jego sąsiadką w panelu „Zwrot konserwatywny”. To niezwykłe zbliżenie może sugerować, że nasz konflikt jest fikcją i tak naprawdę trwamy w nim dla rozgłosu i korzyści z niego wynikających… Jako ta ciemniejsza strona mocy pozwolę sobie stwierdzić: kto wie. Bądź co bądź podczas debaty Iwo postawił na wyraźny autolans i znów wystąpił w roli rycerza broniącego sztuki i artystów od pewnych „stabloizowanych” krytyczek i krytyków. Ja oczywiście jestem świadoma, że Zmyślony jako szczęśliwy posiadacz doktoratu musi mieć zawsze rację, jednak w jego wizji sztuki współczesnej wiele punktów wydaje mi się wątpliwych.
Artystów, którymi interesuje się Zmyślony, ma cechować postawa nonkonformistyczna i krytyczne podejście do konsumpcjonizmu, a nawet pewnego rodzaju egzystencjalna desperacja. Po końcu historii, w świecie w którym niemożliwa jest już żadna utopia także artyści są pozbawieni nadziei na lepsze jutro. Jedyne, co im pozostaje, to zbliżyć się do agambenowskiego „nagiego życia”, ponieważ tylko ono jest realne. Podczas panelu w MSNie wyróżnił wśród nich Honoratę Martin i Franciszka Orłowskiego – między innymi za to, że to udało się uciec im od cyfrowej rzeczywistości, definiowanej dziś między innymi przez media społecznościowe. W takich platformach jak Facebook Zmyślony widzi niezmiennie zagrożenie – jest to siedlisko wszelkiego zła, narcyzmu, źródło banalizacji dyskusji i działań pod publiczkę (wyrażających się w dążeniu do zbijania sobie nowych lajków). Martin i Orłowski radykalnie odcięli się od tego wirtualnego porządku, by móc zbliżyć się do prawdziwego życia. Martin wyszła w Polskę (dziką i groźną), a Orłowski nie boi się obcować z jednostkami ze społecznego marginesu, a wręcz wymienia się z nimi ubraniami. Obydwoje są więc kimś w rodzaju nowych świętych, którzy porzucają swoje smartfony (atrybut leminga) by oblec się w żebracze sandały i wyjść naprzeciw prawdziwemu. No i bardzo dobrze, świat sztuki jest zachwycony – nareszcie mamy artystów w pełni radykalnych. Moje koleżanki krytyczki piszą roztkliwione posty na swoich blogach, młodzi filozofowie ocierają łzy i polerują swój oręż, a starzy galerzyści zacierają ręce i urządzają wystawę Społeczeństwo jest niemiłe z Honoratą Martin w roli supportu Mister D.. Publiczność jest zachwycona, na Facebooku same lajki…
Oczywiście, nie jest tak, że praca Honoraty Martin mi się nie podoba. Muszę przyznać, że jej wyczyn jest interesujący. Jednak nie dlatego, że Martin udaje się odciąć od rzeczywistości cyfrowej i zetknąć z prawdziwym życiem, które dla Zmyślonego oznacza rzeczywistość poza Internetem. Raz, że dla mnie prawdziwe życie to także, a może przede wszystkim, życie w Internecie. To jest nasza rzeczywistość, z którą musimy się na co dzień zmagać – skąd więc ta chęć, by określać ją jako nierealną? To chyba raczej wyjście poza nią jest dzisiaj gestem odrealniającym. Dwa, Honorata Martin w zasadzie tej cyfrowej rzeczywistości wcale nie porzuca, a wręcz przeciwnie, w pewnym sensie histerycznie się jej trzyma. W końcu każdy etap podróży dokumentuje swoim selfie, robi także dużo filmów i nagrań. Podczas podróży pozostaje także w kontakcie telefonicznym z Maryną Tomaszewską, z którą wymienia się smsami. Ciężko też nie zauważyć, że w całym projekcie Martin chodzi przede wszystkim o nią samą, a nie o rzeczone społeczeństwo, ani tym bardziej Polskę. Jest to opowieść o jednostce, która próbuje porzucić swoje zwykłe życie i jest tym przerażona. Pewnie jest to dość radykalne działanie, a także szczere. Z drugiej strony, myśląc już o wystawie w Rastrze, nie mogę wyzbyć się wrażenia, że to było jednak pewne nieporozumienie, a sama Martin zafunkcjonowała tam jako element promocyjny produktu, jakim jest Mister D. Bo oczywiście Mister D. jest dobrze przemyślanym, marketingowym produktem. Tak na boku, jeden z jej teledysków Hajs, był klipem promocyjnym filmu Hardcor disco Krzysztofa Skoniecznego. Z manifestacji „nowych dzikich” wyszedł więc Rastrowi wężyk promocyjny – szkoda tylko, że Hardcor disco nie był dobrym filmem.
Historia Martin jest ciekawa, choć nie pozbawiona elementów kłopotliwych. Nie jest to wina artystki, ale systemu, w jakim funkcjonuje (i chyba robi to jednak dość biernie). A jak się ma sprawa z naszym kolejny radykalnym bohaterem, Franciszkiem Orłowskim? Co do Franciszka, powiem wam tyle – często widuję go na Facebooku. Franek jest bardzo aktywnym internautą – wrzuca masę linków, lajkuje, informuje o swoich zagranicznych podróżach, publikuje selfie. Jak to się ma do jego wizerunku nowego świętego, nie wiem. Tym bardziej, że na selfie Franka nie pojawiają się wizerunki żebraków, dzięki którym udało mu się zaimponować publiczności, żądnej wrażeń rodem z powieści Paulo Coelho. To jednak nie przeszkadza jego koledze krytykowi, który lajkuje selfie Franka. Tak, mam na myśli właśnie tego krytyka, który jest przeciwko fejsbukowi.
Gwiazdorstwo Orłowskiego Zmyślonemu nie przeszkadza. Co więcej, podczas panelu zaczął ubolewać nad lekceważącym stosunkiem krytyki wobec Franciszka i Honoraty, których twórczość ciągle nie jest wystarczająco rozpoznana. I znów, dziwnie słuchać takich stwierdzeń w momencie, kiedy dwójka artystów jest w centrum uwagi i krytycy dosłownie biją się, żeby robić z nimi wywiady. Skąd te wnioski w głowie Iwa? Najwyraźniej Zmyślony, jako wynalazca nowego nurtu, ciągle czuje niezaspokojony głód rozgłosu. Niech zgadnę – za mało lajków?
Nie chciałabym kończyć tego tekstu ponuro, więc dodam, że ja sama jednak mam swoich ulubionych artystów, których uważam za radykalnych, przynajmniej w pewnym sensie. Podczas panelu w MSNie przyznałam w końcu, że za takiego uważam Tymka Borowskiego. Swojego czasu Tymek postanowił trochę odbić się od konwencjonalnego języka sztuki i skręcił w kierunku poetyki mema, by zmierzyć się z publicznością pozagaleryjną. Miał on także w swojej karierze moment, kiedy negował światek i nie przyjmował od niego zleceń. Ten moment minął, jednak w pewnym sensie praktyka Tymka staje się co raz bardziej radykalna i zaczyna ciążyć ku czystemu utylitaryzmowi. „Chcę sprawdzić, jak to, co wyniosłem z przygody ze sztuką, może sprawdzić się w rzeczywistości, na przykład w prowadzeniu własnej działalności gospodarczej”. Radykalność Tymka doprowadziła go więc do tego, że został biznesmenem.
Wszystkie tutaj przedstawione historie pewnie powinnam jakoś spuentować, byście Wy, czytelnicy, wyciągnęli z nich odpowiednią naukę. Wydaje mi się jednak, że powinnam darować sobie moralizowanie. Co więcej, sama reprezentuję zgniły porządek, i wszyscy wiedzą, że interesuje mnie tylko sława, seks i lajki (ostatnio napisał o tym Przemek Chodań w „Obiegu”…). Na dodatek piszę do pisma, w którym aż mieni się od reklam, więc wszystko co się tutaj pojawia jest do cna zmanipulowane. Możecie tak sobie powiedzieć i niewykluczone, że nawet powinniście, w imię radykalnej rewolucji, jaka dokonuje się w sztuce. Ja oczywiście też na nią czekam, choć nie wiem, czy to naprawdę już.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej