Zmęczenie nadprodukcją. Rozmowa z Emilią Orzechowską i Romą Piotrowską
-
Piotr Policht: Zacznijmy od samego składu waszego kuratorskiego duetu. Emilio, ty od samego początku współorganizowałaś festiwal wraz z Leną Dulą, Roma natomiast wyjechała przed kilkoma laty do Birmingham – pracujesz przy Artloopie po raz pierwszy i spoglądasz na samo Trójmiasto z innej perspektywy. Jak doszło do waszej współpracy przy tegorocznej edycji?
Emilia Orzechowska: Pojawienie się Romy było przemyślaną decyzją z mojej strony, znamy się jeszcze z czasów sprzed jej wyjazdu do Wielkiej Brytanii, gdy współpracowała z Instytutem Sztuki Wyspa w Gdańsku. Pomyślałam, że warto byłoby spróbować czegoś nowego i odświeżyć formułę wystawy. Do tej pory wystawa na ARTLOOPie była zawsze tematyczna, związana z hasłem przewodnim imprezy, nastawiona na produkcję prac, w których artyści odnosili się do tematu wystawy i samego miasta. Chciałam spróbować czegoś innego m.in. poszukać takich prac, które znałam z wcześniejszych realizacji i nadać im nowego znaczenia przez umieszczenie ich w kontekście idei wystawy i samego Sopotu. To, że Roma od kilku lat mieszka i pracuje w Galerii IKON w Birmingham było dla mnie także kluczowym argumentem w kontekście zrobienia wreszcie wystawy międzynarodowej, zaproszenia artystów z zagranicy, których wiedza na temat miasta i spojrzenie na nie było zupełnie inne, niż w przypadku polskich artystów. Zaproponowałam Romie współkuratorowanie wystawy pod hasłem „Nocna Zmiana”, wiedząc, że jej przeprowadzka na Wyspy, będzie też dobrym punktem zaczepienia do współpracy i zdystansowania się (także dosłownie) do tego co działo się wcześniej na ARTLOOPie. Zaczęłyśmy korespondować i rozmawiać w listopadzie zeszłego roku, a to co oglądamy teraz na Festiwalu, czyli podział na dni, konkretne sekcje, to już jest propozycja Romy i efekt naszej późniejszej wspólnej pracy, z czego jestem bardzo zadowolona i widzę efekt, mam poczucie faktycznego odświeżenia formuły wystawy, a jako współkuratorka czuję się spełniona i szczęśliwa. Otworzyło mi to głowę i planujemy już z Romą kolejne wspólne działania, ponieważ praca naszego duetu niezwykle nas inspiruje i „nakręca”.
Roma Piotrowska: Dla mnie to była wspaniała okazja żeby wrócić do Trójmiasta i zrealizować tutaj ponownie projekt kuratorski ale z trochę innej perspektywy i na inną skalę. To dla mnie także pierwsza okazja do zmierzenia się z tego typu festiwalem. Pracowałam wcześniej przy dużych imprezach międzynarodowych typu biennale i triennale, ale nigdy w Polsce i nigdy w roli kuratorki. Było to wyzwanie ze względu na to że musiałam zajmować się także częściowo produkcją na odległość z Birmingham oraz przyzwyczaić się do biurokracji, typowej z resztą dla festiwalu organizowanego przez miasto.
Przejdźmy więc do samych prac, bo widać w ich doborze tę chęć odświeżenia formuły festiwalu, o której wspominała Emilia. Artloop nie ma może zbyt długiej historii, ale ma już bardzo sprecyzowany charakter. Ramy pozostały podobne – podział na sekcje, temat przewodni – ale o ile w zeszłym roku wszystkie prace były realizowane na potrzeby festiwalu, tak w tym stanowią tylko pewien odsetek. Pokazujecie mieszankę realizacji powstałych w zupełnie innych kontekstach z ulotnymi performansami. Skąd pomysł na przekierowanie formuły festiwalu na takie właśnie tory?
R.P.: Wprowadzenie akcji performatywnych było w dużej mierze moim pomysłem. Nie chciałam ograniczać nas do obiektów czy realizacji w przestrzeni publicznej. Niestety nie widziałam wcześniejszych ARTLOOPów, więc nie miałam punktu odniesienia. Zaproponowałam coś, co uważałam za ciekawe i spotkało się to z pozytywnym przyjęciem przez Emilię. Obie zgadzamy się, że istnieje obecnie nadprodukcja artefaktów więc wierzę, że jest to dobra formuła na festiwal – cztery dni, dwie godziny performansu, po których zostaje coś w naszych głowach, a niekoniecznie obiekt. Tych ostatnich także niemniej jednak powstało kilka na zamówienie festiwalu.
E.O.: Jest ich jednak mniej, albo są w pewnym sensie też ulotne, w mieście nic nie zostaje. Myślę że to też jest trochę „przekleństwo” polskich festiwali dziejących się w przestrzeni publicznej – ta sztuka często nie jest w stanie przetrwać. Mamy takie a nie inne prawo i myślenie o festiwalach i ich „eventowości”, że są nieliczne przykłady produkcji festiwalowych, które zostają w mieście. Jak Bałka w Krakowie (Auschwitzwieliczka), choć zmienia swoją lokalizację, co według mnie jest dość kontrowersyjnym zabiegiem. Czym innym jest świadome nadanie obiektowi site-specific nowego kontekstu, a czym innym przesuwanie takiej pracy z miejsca na miejsce w obrębie tego samego miasta. Dlatego faktycznie po realizacji ostatnich czterech edycji festiwali doznałam fizycznego zmęczenia nadprodukcją. Kończy się festiwal i powstaje super praca, a później jest problem, bo nie możemy jej zostawić w mieście, nie ma gdzie jej przechować i ostatecznie trzeba ją niestety „zutylizować”. Dlatego pomysł Romy, żeby w tym roku wystawa miała bardziej performatywny i chwilowy charakter, był dla mnie atrakcyjny, tym bardziej, że sam temat do tego skłaniał.
- Za to miejsca na festiwalowej mapie pozostały w pewnej mierze te same – powraca na przykład willa Bergera, powstał jak co roku obiekt architektoniczny na Placu Przyjaciół Sopotu, część prac pokazujecie w Państwowej Galerii Sztuki.
E.O.: Są faktycznie takie miejsca, jak wspomniana willa Bergera, które zawsze pokazujemy artystom, gdy przyjeżdżają na wizyty studyjne, bo one bardzo mocno charakteryzują to miasto w innym sensie, niż to znamy z pocztówek, mediów i wspomnień z wakacji. Pokazują raczej Sopot, jaki my znamy mieszkając tutaj. To też ważne, że ten festiwal odbywa się właśnie teraz, na początku września, gdy Sopot jest jeszcze trochę wakacyjny, ale już wchodzący w okres pozasezonowy, gdy miasto zaczyna wyglądać zupełnie inaczej niż jeszcze kilka tygodni temu. Przepoczwarza się (śmiech).
R.P.: Staramy się jednakże znajdować nowe miejsca. W tym roku jest to Hotel Maryla.
E.O.: Hotel Maryla był dla mnie tajemniczym miejscem, wokół którego moje myśli krążyły od jakichś dwóch lat i bardzo chciałam go włączyć w obieg festiwalu, ale nigdy nie miałam na to odpowiedniego pomysłu. Zachwyciła mnie jego architektura z pięknymi neonami nad wejściem. Gdy Roma zaproponowała, żeby zaprosić Sherwina Sullivana Tjię z pracą Slow Dance Party pomyślałam, że warto jej to miejsce pokazać. Ja także nigdy wcześniej nie zaglądałam tam do środka, więc tym bardziej są to ważne poszukiwania, bo mimo że pochodzę stąd, ARTLOOP nadal daje możliwość odkrywania nowych miejsc nawet mnie i otwierania drzwi, które wcześniej były „niedostępne”. Tak stało się też w tym roku z Domem z Wieżą na ul. Goyki, czyli „Wieżą Ciśnień” – projektem kuratorskim Piotra Metza, który stanowi część sekcji Soundspace. Na początku tego roku miejsce to było jeszcze częściowo zamieszkane, gdy pojawiła się możliwość włączenia tej przestrzeni w obieg festiwalu w ogóle się nad tym nie zastanawialiśmy, bo to jedno z takich miejsc, których Sopocianie mają świadomość, ale niekoniecznie je znają. Natomiast Willa Bergera to miejsce, które wciąż zachwyca i inspiruje, więc dopóki możemy korzystać z tych przestrzeni, nie widzę nic złego w tym, że co roku wracamy do tych samych miejsc, które nadal pobudzają wyobraźnie artystów, a projekty tam prezentowane są zawsze inne i w różnych kontekstach, inaczej prezentuje się też sama przestrzeń.
R.P.: Artyści przyjeżdżają tu i wybierają te same przestrzenie, bo są to ciekawe miejsca. Ja sama odkryłam Sopot na nowo, nigdy nie zachodziłam w niektóre zaułki, małe uliczki, bez jakiegoś szczególnego powodu. Powrót w tym roku na wizytę studyjną otworzył mi oczy na zupełnie inną stronę Sopotu. Ważne jest, że Artloop w pewnym sensie otwiera oczy także mieszkańcom Sopotu na inną stronę miasta.
Emilio, mówiłaś o problemie zachowania prac powstających na potrzeby festiwali. Oprócz tej przenoszonej pracy Bałki, w ramach krakowskiego ArtBoomu powstała np. praca Łukasza Skąpskiego, 10 m3 zimowego powietrza Krakowa, która – gdy proponowano jej pozostawienie na dłużej – nie spodobała się radnym Podgórza, ale i wielu mieszkańcom ze względów czysto wizualnych. Czy tutaj, gdy powstawały prace mające na stałe wpisać się w miejski krajobraz, też zdarzały się podobne sytuacje, że mieszkańcy nieprzychylnie się do nich odnosili?
E.O.:Szczerze mówiąc to nie przypominam sobie. Albo może jestem nieświadoma… (śmiech). Ale jak sięgam pamięcią to nie, raczej odbiór festiwalu jest bardzo dobry. Nie przypominam sobie, żeby jakieś prace wywołały oburzenie czy skandal, niczego nie musieliśmy zakrywać ani demontować..
R.P.: Ja tylko dodam, że nie wywołały oburzenia, co nie znaczy, że nie mogły być rozumiane prowokacyjnie. Podczas poprzednich edycji pokazywane były prace np. z podtekstem seksualnym, a mimo to nie wywołały one skandalu. Coś co dwadzieścia lat temu byłoby nie do pomyślenia żeby wystawić w przestrzeni publicznej, dziś nie budzi już skrajnych emocji. Publika oswoiła się, mam nadzieję, ze sztuką współczesną. Starałam się żeby nasza edycja nie była zachowawcza, żeby zmuszała do nieszablonowego myślenia.
E.O.: Patrząc na wcześniejsze edycje widzę, że można je połączyć w pewne ciągi. Pierwszoroczna edycja pod hasłem Kurort, zeszłoroczna pod hasłem Relax + Rekreacja – w których dostrzega kontynuację pewnych wątków. Z kolei nasza Nocna Zmiana bardziej mi koresponduje z edycją Mind the Gap!. Trudnością, z którą co roku się mierzymy jest komunikowanie Festiwalu z jego odbiorcami. Nie jest to wszystko takie łatwe, trudno skonstruować taką wystawę, która zadowoliłaby wszystkich. W którymś momencie trzeba podjąć decyzję, czy nastawiamy się na tzw. szerokie grono odbiorców – i wydaje mi się, że właśnie edycje Kurort i Relax + Rekreacja były taką próbą – czy bardziej nastawiamy się jednak na kontent, na to że pewne treści mogą być gorzej komunikowalne na zewnątrz. W tej chwili rozmawiamy w drugi dzień festiwalu, więc trudno też przewidzieć, jakie przemyślenia będziemy miały po zakończeniu Festiwalu, bo sporo prac jeszcze się „stworzy” w najbliższych dniach. Na wnioski musimy jeszcze poczekać.
R.P.: Dla mnie ważne było, żeby Nocna Zmiana dotyczyła różnych aspektów nocy. Żeby zawrzeć tam tę radość, zabawę, hedonizm, ale z drugiej strony żeby odnosiła się do aspektów zaangażowanych społecznie. Ostatni dzień festiwalu będzie poświęcony pracy w nocy. Myślę, że jest to tak ważny temat w kontekście nocy w ogóle, że strasznie się cieszę, że udało nam się znaleźć wiele prac, które mówią o tym aspekcie nocnego życia. Nasz niedzielny program jest dosłownie wypchany po brzegi. Mamy kilka ciekawych, społecznie zaangażowanych prac, w tym pracę Alicji Rogalskiej Pomnik Prekariuszy odnoszącą się do rosnącego na całym świecie problemu prekariatu. Pokazujemy także bardzo ważny, zaangażowany społecznie dokument brytyjskiej grupy Berwick Street Collective Nightcleaners z 1975 roku o sprzątaczkach pracujących nocą w londyńskich biurowcach. Moje upodobania kuratorskie kierują się właśnie w stronę tego ostatniego dnia. Moje zainteresowania tego typu zaczęły się w Instytucie Sztuki Wyspa, który mnie ukształtował i gdzie program był bardzo polityczny. Gdy wyjechałam do Wielkiej Brytanii okazało się, że sztuka wcale nie musi być społecznie i politycznie zaangażowana. Nocna Zmiana stara się znaleźć balans pomiędzy tymi dwoma biegunami.
Ale wątki społeczne chyba po raz pierwszy na taką skale się tutaj pojawiają. Przed dwoma laty, przy okazji tej edycji zatytułowanej Mind the Gap, Lena Dula mówiła w wywiadzie, że Artloop nie ma ambicji zmieniania rzeczywistości, tylko odczarowywania pocztówkowego spojrzenia na Sopot. Tym razem chcecie jednak trochę zmienić rzeczywistość?
R.P.: Sztuka nie może zmienić świata na lepsze, ludzie mogą to zrobić.
Ale jednak wierzycie, że można zrobić w ramach festiwalu coś więcej poza odczarowywaniem wizerunku miasta, wywołać jakąś reakcję poprzez naświetlenie konkretnych problemów?
R.P.: W przypadku pracy Alicji Rogalskiej, która jest artystką bardzo zaangażowaną społeczno – politycznie, wierzę, że jest to w jakimś sensie możliwe. Niekoniecznie przez konkretną pracę, ale może poprzez to, że sama artystka dąży do tego, żeby o problemie – w tym wypadku prekariatu – się mówiło, żeby galeria, z którą współpracuje, bardziej zaczęła zwracać uwagę na problemy swoich pracowników. Nie wiem natomiast, czy pokazanie filmu Nightcleaners coś zmieni, może jedynie perspektywę patrzenia u paru osób. Działania obywatelskie Alicji Rogalskiej, które w dużej mierze odbywają się poza kulisami, rzeczywiście mogą ludzi aktywizować. Im więcej osób będzie świadomych problemu, tym łatwiej będzie nam zmienić zastaną sytuację na lepsze.
E.O.: Chciałabym, żeby tak było, ale niestety wydaje mi się, że to są zmiany generacyjne, a nie dziejące się z roku na rok. Zgadzam się z Romą, że ta edycja ARTLOOPa, nawet jej niedzielna odsłona i zajęcie się tematem nocnej pracy, pracy zmianowej, podwójnego życia, niczego nie zmieni w sensie globalnym. Jeśli na jakąkolwiek zmianę możemy liczyć, to w przypadku tych pięciu prekariuszy, których Alicja zaprosiła do pracy, bo to oni właśnie świadomie podjęli decyzję o wzięciu udziału w projekcie i utożsamili się z jego założeniem i ideą. Kiedy Alicja powiedziała, że do pracy musi zatrudnić prawdziwych prekariuszy, których poszuka dając ogłoszenie – przyznam, że byłam pełna obaw o tzw. „czynnik ludzki” i dość sceptycznie nastawiona co do tego, czy w ogóle nam się to uda, czy znajdzie osoby, które zgodzą się wziąć udział w takim projekcie. Okazało się, że prekariuszy zgłosiło się całkiem sporo, więc może jest tak, jak mówiła Roma, że powinniśmy – bo nas też to trochę dotyczy – bardziej zawalczyć o swoje i generować przyczółki i punkty zaczepienia, wokół których społeczność mogłaby zacząć się budować.
- Basia Bańda, Moje Twoje, publikacja, Willa Bergera
Mówiłaś o ukierunkowaniu na szerszą lub węższą widownię. Często w odniesieniu do festiwali sztuki w przestrzeni publicznej pojawiają się zarzuty o tzw. „spadochroniarstwo” – artysta przyjeżdża, nie bardzo zna miejsce, w którym przyjdzie mu pracować, wpada na chwilę, robi coś bardzo powierzchownego. Stach Szabłowski pisał, że to jednocześnie szansa, ale i największy problem takich wydarzeń, że kuratorzy nie zadają sobie pytań o artystyczne i społeczne konsekwencje tych działań, nie mają sprecyzowanych oczekiwań. Myślicie, że przez uważny wybór gotowych prac można powiedzieć coś jednocześnie przystępnego i głębszego, niż przez zaproszenie na chwilę rzeszy artystów do stworzenia nowych prac?
R.P.: Ja myślę, że jeżeli się zaprasza artystę na tydzień, żeby zrobił pracę w odpowiedzi na sytuację, jaka istnieje w Sopocie, to to się nie wydarzy i się nie wydarzyło. Zgadzam się – zakładanie, że artysta w ciągu tygodnia nagle odpowie na problemy Sopotu to fantazja. Nie przyjmowałyśmy takiego założenia. Artyści przyjeżdżają do Sopotu z pewną praktyką artystyczną. Niezależnie od tego, czy byliby w Sopocie, czy w Warszawie, czy w Nowym Jorku przychodzą do nas ze swego rodzaju bazą i w zależności od sytuacji coś nowego się w ich głowie rodzi. Jeśli wychodzimy z założenia, że nie muszą robić pracy do specyfiki miejsca, to może wyjść coś bardzo ciekawego. Pomnik Prekariuszy stanął w Sopocie, ale mógłby być pokazany gdziekolwiek.
Przeniesiony tutaj Obelisk Gomulickiego w zasadzie też. Niby powstał jako kontrapunkt dla pręgierza w Poznaniu, ale łatwo się w najróżniejsze okoliczności przyrody wpasowuje.
E.O.: To jest przykład pracy, która sama w sobie jako forma jest dość skromna, a geneza jej powstania nie zamyka pól interpretacji. My oczywiście w opisie pracy przytaczamy powody realizacji Obelisku, natomiast stojąc na środku fontanny w ogrodzie Grand Hotelu, jakby zatraca tamten kontekst i tworząc nowy, uwalniając się spod pręgierza wcześniejszych interpretacji (śmiech); i to też jest fajne, że jest to możliwe. Choć przyznam, że najbardziej w praktyce kuratorskiej cenię pracę z artystą – nie masz takiej możliwości z dziełem, które już jest – przyjmujesz dzieło już ukończone. Produkcja pracy daje ci możliwość wejścia w dialog z nią i z artystą, możliwość kreacji i „stawania się”, ale niesie też ze sobą „potencjał” fiaska i niezrozumienia, co czyni ją jeszcze bardziej ryzykowną i podniecającą (śmiech).
R.P.: Ja zauważyłam, że obecnie osoby związane ze sztuką, w tym również instytucje dające pieniądze na kulturę, bardzo często są zafiksowane na tym, żeby powstawały nowe prace. Mi na tym jako kuratorce nie zależy. Obelisk wygląda przed Grand Hotelem zupełnie inaczej niż wyglądał na poznańskim rynku. To jest ciekawe, zobaczyć tę pracę także czysto formalnie.
- Ta fiksacja na nowych pracach przy tego typu imprezach podpada chyba trochę pod to, co Miwon Kwon w książce o sztuce site-specific (One Place After Another) w ramach stworzonej przez siebie typologii uznała za jej „pierwszy etap”, fenomenologiczne spojrzenie na miejsce i przywiązanie do konkretnego otoczenia.
R.P.: To jest bardzo tradycyjne spojrzenie na prace site-specific, od którego się już zupełnie odchodzi.
Ale u nas – jak zauważyłaś – niekoniecznie.
E.O.: Nie trzeba być niewolnikiem hasła site-specific. Wydaje mi się, że na tym polega siła np. Obelisku, że Maurycy tworzył go dla zupełnie innego miejsca, aby wejść między innymi w dialog z pręgierzem, ale jest na tyle uniwersalny – choć nie lubię tego słowa – że może także dialogować z Grand Hotelem i znaczyć zupełnie co innego.
Jeśli chodzi o czynną współpracę z artystami, przenosicie chyba trochę akcent na długofalowe wymiany z innymi miastami i festiwalami?
E.O.: Wydaje mi się, że znaleźliśmy sposób na fajną współpracę z innymi festiwalami i innymi kuratorami, ale też dajemy sobie sporo przestrzeni i swobody dotyczących propozycji artystów i później realizowanych projektów. Małgosia Gołębiewska jest kuratorką krakowskich prac w ramach współpracy z ArtBoom-em, my z Leną co roku wymieniamy się obowiązkami. Poza możliwością pracy w Krakowie, cenne jest dla mnie też spojrzenie na ARTLOOPa z dystansu. W przypadku naszej współpracy funkcjonuje dość prosty schemat: jest temat, w który dany artysta powinien się wpisać, natomiast jest zupełna dowolność w wyborze tego artysty. Igor Krenz pokazuje w tym roku dwie prace, z czego jedna, Obiekt bez cienia, nabrała jak myślę dodatkowego znaczenia przez sąsiedztwo pracy Gillian Wearing. Można powiedzieć, że Wearing „zakrzykuje” Obiekt bez cienia (śmiech). Natomiast jeśli chodzi o reprezentację ARTLOOPa w Krakowie, to pod koniec miesiąca jadę razem z Anią Królikiewicz zrealizować pracę pt.: HONEY/MOON w Domu Zwierzynieckim na Salwatorze.
R.P.: Oprócz współpracy z innymi festiwalami, do projektu Kaye Winwood, która zaproponowała widzom przejażdżkę limuzyną działającą na wszystkie zmysły, zaprosiliśmy Grzegorza Plehę Pleszyńskiego z grupy Czarny Karzeł. Zadaniem Grzegorza było przeprowadzenie uczestników przez tę podróż i bycie czujnym na ich reakcje. Każdy miał po tym jakieś inne doświadczenie. Jadąc z ośmioma obcymi osobami tą limuzyną wystawiasz do pewnego stopnia siebie. Jesteś zmuszony jakoś swoje przeżycie lokować wobec nich, pojawia się pytanie na ile możesz sobie pozwolić, a na ile się wycofujesz. To samo w jakimś stopniu było obecne na Slow Dance Party. Też była jakaś grupa, która przyszła, bo wiedziała po co przychodzi, zgadzając się na tę formułę, ale i nie wiedząc na ile sobie może pozwolić, na ile partner może sobie pozwolić. Podczas dzisiejszego performansu Kate Spence to może być już najbardziej ekstremalne doświadczenie, bo będzie to doświadczenie 1 na 1.
E.O.: Jakoś dużo tańczymy w tym roku (śmiech).
Wróćmy więc jeszcze do pierwszego odczytania tytułowego hasła, to tej zabawy/hedonizmu. Ponoć Sopot powoli się wyludnia, mieszkańcy trochę uciekają przez to, że tutaj zjeżdżają się z uwagi na intensywne życie klubowe wszyscy z okolicy. Macie wrażenie, że to, co stanowi jedną z wizytówek miasta może też być jakimś hamulcem?
E.O.: Wydaje mi się, że wbrew pozorom ta edycja, chyba najbardziej ze wszystkich, w jakimś sensie dotyka bardzo uniwersalnego problemu, że wszyscy współcześnie doszliśmy do pewnej granicy przeżywania. Stanów ekstremalnych oraz bodźców jest tak wiele, i tak bardzo nas ze wszystkich stron atakują, że coś się musi w odpowiedzi wydarzyć. Na przykład tendencje powrotu do natury, życia eko także temu służą, stanowią mniej lub bardziej udane próby ucieczki i odnalezienia się w tej nowej rzeczywistości. Realizując „Nocną Zmianę” staramy się raczej zadawać pytania, niż dawać gotowe odpowiedzi. Zachęcamy do indywidualnych odczuć i poszukiwań, bo zdajemy sobie sprawę, że każdy ma inne oczekiwania względem miejsca, w którym żyje. Dla artystów, jest to zawsze reagowanie na tu i teraz, mieszkańcy, mają tą przewagę, że mogą pogłębiać swoje badania i odnosić się do różnych aspektów „bycia” w mieście.
Do kultury klubowej podchodzicie jednak dość krytycznie, praca Wearing pokazuje głównie cienie tego świata. Niby bezstronne oko statycznej kamery uwiecznia chwile beztroskiej zabawy, ale i obrazy alienacji, ludzi, którzy niemrawo podrygują ze zrezygnowaną miną, kłótnie, bójki itd. Slow Dance Party to też kontra wobec typowo klubowej atmosfery, atakujących stroboskopów, muzyki trzęsącej żołądkiem.
R.P.: Zgodzę się, że praca Wearing jest pod wieloma względami krytyczna, ale przede wszystkim pozwala nam na uważne spojrzenie. Zazwyczaj jak idziemy na imprezę, to próbujemy wziąć w niej udział. Tu bezkarnie możemy być obserwatorami, i ta obserwacja jest spotęgowana przez oczy kamery umieszczone w pięciu różnych punktach widzenia. Możemy przeanalizować to jak się uczestnicy sfilmowanej imprezy zachowują i jakie mają rytuały, które z resztą dotyczą prawie każdego z nas. Praca ta jest zatem krytyczna, ale nie żeby coś zmienić, a żeby się zastanowić. To w kontekście imprezowego Sopotu bardzo ciekawe.
E.O.: … i mogłaby powstać także tutaj, a właściwie wszędzie.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
WięcejPrzypisy
Stopka
- Wystawa
- 4. Artloop Festival "Nocna zmiana"
- Miejsce
- Sopot
- Czas trwania
- 3-6.09.2015
- Osoba kuratorska
- Roma Piotrowska, Emilia Orzechowska
- Strona internetowa
- www.artloop.pl