Ziemie niepotrzebnie odzyskane. Rozmowa z Andrzejem Pawełczykiem
Daria Grabowska: Miejsce Sztuki 44 to dosłownie jedyna galeria sztuki w Świnoujściu.
Andrzej Pawełczyk: Tak, stworzyłem tę galerię w 2013 roku, więc za nami już siedem lat. Program wystawienniczy kreuję sam, a poświęcam go głównie polskiej awangardzie i neoawangardzie, z prostej przyczyny. W latach 60. i 70. neoawangarda była jedynym nurtem w sztuce o wyraźnie lewicowym charakterze, czyli skupiała się na programach społecznych oraz propagowała radykalne zmiany w sztuce. Był to inny język. Język kategoryczny, język zmian. W sztuce czuło się prawdziwy bunt, który po neoawangardzie całkowicie się skończył. Może obrażę tym stwierdzeniem kilka osób, ale dzisiejszy świat sztuki wypełniony jest przeważnie galanterią. Myśląc nad Miejscem Sztuki 44 uznałem, że jeśli mam otworzyć galerię z dala od centrów metropolitarnych, to musi być to takie miejsce i taka sztuka, która jest prawdziwa i oparta na wiarygodnych przesłankach. Nie działania wynikające z płynnej nowoczesności, artyzm oparty na marketingu, na modzie. Tylko miejsce prezentujące realny bunt, czyli ten wynikający z awangardy.
Ludzie odwiedzający galerię rozumieją ten bunt?
Odbiorcami wystaw są głównie mieszkańcy miasta, mieszkańcy niemieckiej części wyspy, rzadziej turyści. W Świnoujściu nie istnieje akademia sztuki ani żadna inna szkoła wyższa, która kumulowałaby aktywność osób młodych. Mówimy więc o społeczności liczącej 40-80 tys. osób, włączając stronę niemiecką. Latem liczba ta zwiększa się do około 400 tys., ale wakacyjna nadwyżka leżakuje na plażach. Nie mamy więc zbyt wielu chętnych na oglądanie i zgłębianie kultury wysokiej. Pomimo tego nie boję się wystaw trudnych, jak aktualna, prezentująca część kolekcji Krzywego Koła ze zbiorów prof. Janusza Zagrodzkiego. Jest to ekspozycja o wymiarze muzealnym, archiwalnym, mocno edukacyjna. Ze względu na kontekst i historyczność prac może ona sprawiać trudności w odbiorze. Pomimo że Galeria Krzywego Koła jest zbiorem klasyki polskiej sztuki, to niestety wiedza o tym zjawisku kulturowym jest w społeczeństwie znikoma.
Bunt awangardy jest wartościowszy i prawdziwszy od tego, który aktualnie obserwujemy? Mam na myśli choćby antyfaszystowskie działania artystów spod znaku królikokaczki.
Oczywiście, że tak.
Dlaczego?
Z podstawowej przyczyny – awangarda była pierwsza. Była tworzona przez tych, którzy działali jeszcze przed wojną, czyli u podstaw mieli lewicujące, często anarchistyczne poglądy. Aktualna sztuka w Polsce jest w sposób oczywisty wypadkową współczesnych czasów. Jest taka jak one – cyfrowa, fragmentaryczna, zmienna, podlegająca modom. Na szczęście nie jest jeszcze aż tak merkantylna, ponieważ rynek sztuki w kraju kuleje. Polscy marszandzi nie mają mocy tworzenia europejskich, światowych trendów. Mimo to w dużych, publicznych instytucjach kultury efemeryczne mody pojawiają się w sposób naturalny. Tworząc MS44 chciałem wyjść temu naprzeciw, chciałem pokazać rzeczy inne, według mnie prawdziwsze. Dla przykładu – w zeszłym roku pokazywałem prace Magdy Moskwy. To piękna, ale wymagająca sztuka.
Jej prace są trudne?
Proszę spróbować przekonać widza do uważnego odbioru prac Moskwy. Jest w nich dużo destrukcji, rozkładu, śmierci. Trudno nakłonić odbiorców do zrozumienia tego, że akurat ta artystka zasługuje na ich uwagę. To po pierwsze. Po drugie dzieła Moskwy nasycone są bogatą treścią eschatologiczną i ontologiczną. To głęboko religijne prace, pełne sacrum, choć świeckie. Staram się więc prowadzić edukacyjny dialog z odbiorcami, partnerską rozmowę. Wspomniana wcześniej wystawa kolekcji Krzywego Koła też ma podobny cel i wymiar społeczny.
Sztuka wciąż jest elitarna. A wręcz musi być elitarna, jednostkowa, bo to jedyny bastion, który broni nas przed przed rozpuszczeniem się we współczesności. Musimy go mieć.
Co znaczy nazwa galerii?
To jest bardzo proste. Pojęcie miejsca sztuki zapożyczyłem od Robakowskiego. Józef Robakowski przed 1989 rokiem apelował o tworzenie galerii autorskich, tj. zakładanych i prowadzonych przez samych artystów, niezależnych od oficjalnej polityki kulturalnej miejsc prezentacji sztuki. Nawiasem mówiąc, jakie to wciąż aktualne. A 44 dlatego, że Świnoujście leży na 44 wyspach.
W wywiadzie sprzed ponad dziesięciu lat powiedział pan, że sztuka jest elitarna. Nie zmieniło się to, gdy zaczął pan prowadzić miejską, publiczną galerię? Szczególnie w kontekście edukacji przez sztukę?
Nie jest to tak do końca galeria miejska.
Do tego wrócimy. Jak z tą elitarnością sztuki?
Tak, sztuka wciąż jest elitarna. A wręcz musi być elitarna, jednostkowa, bo to jedyny bastion, który broni nas przed przed rozpuszczeniem się we współczesności. Musimy go mieć. Widzowie oczekują wyraźnego zaznaczenia granicy wartości. Pozbawienie sztuki granic jest wyzbyciem się jej właściwości. Bez granic nie bylibyśmy w stanie wskazać prac, które sztuką są, a które nie. Szczególnie dzisiaj, kiedy nie mamy jednej hierarchii wartości, a więc łatwo manipulować gustami.
Ale galerie też manipulują gustami.
Dlatego ja pokazuję to, co uważam za prawdziwe i głębokie.
Ale czym się charakteryzuje ta prawdziwość i głębokość?
Przede wszystkim ontologiczną ideą tkwiącą w pracy. Musi być ona czytelna, a nie tłumaczona przy pomocy długiej, zawiłej teorii. Także warsztatem, w bardzo szerokim rozumieniu tego pojęcia, bo kiedy twórca jest dobrym rzemieślnikiem, to budzi powszechne zaufanie. Oczywiście istotny jest też dorobek. Jeśli chcemy edukować z sukcesem, musimy pokazywać to, co zostało już sprawdzone, uznane w innych miejscach.
Czyli nie ma w galerii miejsca dla młodych artystów?
Oczywiście, że jest. Pokazywałem i będę prezentował młodych twórców, np. prace Krzysztofa Nowickiego i Łukasza Patelczyka. Obaj maja znakomity warsztat, rzemiosło, wyraźny szacunek do rzeczywistości. Przywracają podmiotowość sztuce.
Pracował pan też z performansem. Jako artysta i kurator.
To prawda, jako artysta zrealizowałem około stu performansów. Performans był jedynym z nielicznych nurtów w sztuce, który nie poddawał się kategoryzacji. Idealnym tego przykładem jest Zbyszek Warpechowski – ikona zasługująca na większe zainteresowanie niż to, które w nadwyżce poświęca się aktualnym działaniom. Pracowałem nad działaniami performatywnymi z Warpechowskim właśnie, a także Januszem Bałdygą, Ewą Zarzycką czy Józefem Robakowskim. To są klasycy, ale w ich przypadku warsztatem jest sama idea. Jak to w sztuce konceptualnej.
W performansie nie ma nic więcej do zrobienia?
Współczesny performans to skostniała dyscyplina na wzór XIX-wiecznego akademizmu. Skoro zatarliśmy wszystkie granice, wcześniej przekroczone przez akcjonistów wiedeńskich, to nie, nie ma.
Granice mogą zostać narzucone, np. przez organy władzy.
Ale sztuka, która bezpośrednio nawiązuje kontakt z polityką, staje się tylko propagandą. Sztuka musi się dystansować od polityki, a nie tworzyć z nią relacje. Powstaje pytanie, czy bunt, odmowa, są relacjami.
Mieliście w galerii warsztaty z Oskarem Dawickim.
Tak, bardzo go cenię, ale to nie jest Zbigniew Warpechowski, i nigdy nim nie będzie.
A co jest z nim nie tak?
Być może to, że urodził się zbyt późno.
Program galerii mówiący o tożsamości miejsca bada, na ile udało nam się przejąć i zmienić Świnoujście. Poza tym uważam, że tradycja historii sztuki w Zachodniopomorskim powinna być budowana na lokalności. W konsekwencji przejmowana przez polską tożsamość. Mam na myśli tradycję plenerów osieckich.
Wróćmy do kwestii prawnego funkcjonowania galerii.
Galeria finansowana jest częściowo przez Urząd Miasta, częściowo przeze mnie. To skomplikowana i mało komfortowa sytuacja. Świnoujście jest małym miastem, zlokalizowanym na skraju świata. Każdego roku od siedmiu lat zastanawiam się, czy w budżecie znajdą się środki na dalsze istnienie tego miejsca. Jest to duży problem, biorąc pod uwagę choćby układanie długofalowego programu artystycznego czy terminy wniosków do Ministerstwa, fundacji lub innych jednostek. Chciałbym, aby galeria w sposób trwały finansowana była całkowicie ze środków miasta. Obecnie jest to bardzo niepewne. Zresztą często myślę, że tej galerii tutaj nie powinno być.
Jak to?
Ogólnopolskie media niespecjalnie się takimi miejscami interesują. Pod względem kulturalnym Polska, ta leżąca poza większymi miastami, umiera i stepowieje. Takim niedawnym, smutnym przykładem jest zamknięcie Galerii Scena w Koszalinie, którą zarządzał Ryszard Ziarkiewicz. W zasadzie MS44 istnieje dzięki moim prywatnym kontaktom z artystami i sieci galeryjnych powiązań. W małych miastach, takich jak Świnoujście, nie ma akademickiego środowiska artystycznego. To nie pomaga.
Jest pan również dyrektorem Miejskiego Domu Kultury.
Tak, od niedawna. Jest to rodzaj ucieczki do przodu. Jestem zależy finansowo od budżetu miejskiego, a budżet uzależniony był od Miejskiego Domu Kultury. Stwierdziłem, że skoro jest organizowany konkurs na stanowisko dyrektora to spróbuję uzyskać pewną niezależność. Niestety, ale okazała się być dość iluzoryczną.
W ramach działań galerii od siedmiu lat prowadzicie cykl „tożsamość miejsca”. Na czym on polega?
Jest to rodzaj stymulowania kultury lokalnej. Mówimy o animacji środowiskowej, animacji społecznej. Czasami zapraszam osoby z zewnątrz, np. niedługo zawita u nas Anna Tyczyńska, artystka z Poznania, która interesuje się pojęciem archeologii miejsca. Poprzez sztukę wspólnie będziemy badać tytułową tożsamość.
Pomorze, zwłaszcza środkowe i zachodnie jest, świadomie czy nie, odrzucane kulturowo przez Warszawę. Moja warszawska znajoma nazywa Pomorze ziemiami niepotrzebnie odzyskanymi. Więc może w tej sytuacji trzeba zwrócić uwagę na to, jak silnym ośrodkiem sztuki jest Berlin i jego środowisko.
A jaka jest ta dotychczasowa?
Różnorodna. Świnoujście jest miastem z tradycją niemiecką i kulturą polską. Na tych rubieżach zachodnich społeczeństwo polskie zastało obcą infrastrukturę miasta. Do dzisiaj próbujemy się w nią wpisać. Podobnie jest we Wrocławiu czy Jeleniej Górze. Borykamy się z cudzą pamięcią i cudzą kulturą. Zajmując się dawniej architekturą, nauczyłem się patrzeć na układy przestrzenne miast. Teraz obserwuję, jak próbujemy je oswoić. W tym celu korzystamy m.in. z kultury i sztuki. Program galerii mówiący o tożsamości miejsca bada, na ile udało nam się przejąć i zmienić Świnoujście. Poza tym uważam, że tradycja historii sztuki w Zachodniopomorskim powinna być budowana na lokalności. W konsekwencji przejmowana przez polską tożsamość. Mam na myśli tradycję plenerów osieckich. Do roku 1981 przewinęła się przez osieckie zjazdy cała obecnie już klasyka polskiej sztuki współczesnej, byli tam wszyscy. Dziwię się, dlaczego nie wykorzystujemy tej tradycji do zbudowania lokalnej tożsamości miejsca. Do stworzenia nowego mitu założycielskiego Zachodniopomorskiego i Pomorza. Brakuje w Koszalinie awangardowego muzeum sztuki współczesnej z kolekcją opartą na zbiorach sztuki z plenerów osieckich.
W zamian za to, co dzieje się aktualne?
Nic się nie dzieje. Pomijając artystyczne oazy: szczecińskiej Trafostacji, gorzowskiego Miejskiego Ośrodka Sztuki czy BWA w Zielonej Górze. Pomorze, zwłaszcza środkowe i zachodnie jest, świadomie czy nie, odrzucane kulturowo przez Warszawę. Moja warszawska znajoma nazywa Pomorze ziemiami niepotrzebnie odzyskanymi. Więc może w tej sytuacji trzeba zwrócić uwagę na to, jak silnym ośrodkiem sztuki jest Berlin i jego środowisko.
Czy zapatrywanie się na Berlin nie przeczy potrzebie szukania wspomnianej lokalnej historii?
Zapewne po części tak, ale trzeba mieć na czym budować. Berlin jest wspaniałym, bogatym rezerwuarem sztuki, ludzi, inicjatyw społecznych. Korzystajmy z dobrych wzorców, warto.
Czyli jak nam się nie chce z lokalnością, to sięgamy po gotowca z Zachodu?
Nie do końca. „Berlin” był tutaj przecież przed wojną. Wyspa Uznam, na której leży Świnoujście, w większej części jest niemiecka. Synergia obu pierwiastków narodowych, obu tradycji kulturalnych może być ożywcza.