Za dużo wolności szkodzi. Rozmowa z Alicją Żebrowską
Urodziłaś się i wychowałaś w Zakopanem. Jest tam znane liceum plastyczne, tak zwany Kenar, od imienia patrona. Chodziłaś do tej szkoły?
To było moje marzenie. Ale z kilku powodów tak się nie stało. Profil nauczania skoncentrowany był na rzemiośle: murarce artystycznej, lutnictwie, snycerstwie, ciesielstwie; nie było profilu stricte artystycznego. Opór temu stawiła moja mama, która nie chciała, żebym została „górolem”, czyli uprawiała męski zawód. No i zabroniła mi tam zdawać. W efekcie poszłam do liceum w Jordanowie, miejscowości oddalonej o 60 kilometrów od Zakopanego. Mieszkałam w internacie położonym na wzgórzu, z malowniczymi widokami na góry i lasy. Czułam się tam jak na wczasach, a nie w szkole. Niestety nie mieliśmy lekcji plastyki, dlatego uczyłam się sama. W pewnym momencie zostałam dyżurną portrecistką.
I to wystarczyło, żeby zdawać do ASP?
Być może, choć w drugiej klasie liceum założyłam z kolegami kabaret Post Zielona Gęś, którego sukces skłonił mnie do zdawania do PWST. Na szczęście mnie nie przyjęli… Dopiero później byłam w stanie dostrzec, że aktorstwo w gruncie rzeczy jest mało twórcze, a czas i tak pokazał, że mam za słabe zdrowie do tego zawodu.
I wtedy zdecydowałaś, że jednak zajmiesz się sztuką?
Po oblaniu egzaminu aktorskiego dostałam się na germanistykę na UJ, ale uciekłam po semestrze. Myślałam, że umrę tam z nudów. Dopiero wtedy podjęłam decyzję, że będę zdawać na uczelnię artystyczną, a równolegle przygotowywałam się do studiów biologicznych – to była rezerwa w razie porażki.
Kiedy rozpoczynałam studia w Wiedniu, byłam już dojrzałą osobą, miałam 33 lata i wiedziałam, czego oczekuję od sztuki. To, co działo się na akademii, było zbyt eksperymentalne, z zupełnie innej bajki. Nie interesowały mnie artystyczne mody.
Jak przygotowywałaś się do zdawania na studia artystyczne?
Mama w końcu przekonała się do tego, żebym została artystką. Rok po maturze wynajęła mi stancję w Lublinie i dała pieniądze na korekty u emerytowanego profesora z Instytutu Wychowania Artystycznego UMCS. Chodziłam do niego przez jakiś miesiąc. Już po wykonaniu pierwszego rysunku, portretu jego wnuczki, uznał, że mam wszelkie szanse na zostanie artystką.
Nie chciałaś pójść na ASP w Krakowie? To przecież dużo bliżej Zakopanego i zdecydowanie inna liga.
Miałam ogromne kompleksy. Nie skończyłam liceum plastycznego. Nie znałam nikogo ze środowiska. Byłam samoukiem. Wszystko to, w moim przekonaniu, skreślało mnie w oczach komisji tak prestiżowej szkoły. Wszystkiego się bałam i miałam poczucie, że się nie dostanę.
Na UMCS zaczęłaś studiować rzeźbę.
Nie od razu. Na wydziałach sztuki przy uniwersytetach na pierwszym roku uczy się wszystkich technik. Mnie pociągała wtedy grafika, ale kierownik tamtejszego Zakładu Rzeźby Monumentalnej, profesor Sławomir Mieleszko, przekabacił mnie na rzeźbę, mówiąc, że jestem wybitnie zdolną rzeźbiarką (śmiech). Miał dobre wyczucie, bo rzeczywiście oddałam się rzeźbie z pasją i powodzeniem.
Jak odnalazłaś się w tej katedrze? Dobrze pracowało się z wykładowcami?
Ciekawą postacią był dla mnie profesor Roman Muller. Tworzył kubizujące rzeźby, które robiły na mnie wrażenie, mimo że dalekie były od moich zainteresowań. Pociągało mnie wtedy eksplorowanie motywów związanych z biologią. Poza tym nie weszłam z żadnym z wykładowców w głębszą relację typu mistrz – uczeń. Traktowałam te studia jako okazję do poznania różnych technik artystycznych. Nie zawsze pozwalały na to zajęcia, dlatego penetrowałam te techniki na własną rękę. Miałam przekonanie, że prawdziwym artystą zostaje się po solidnym poznaniu warsztatu twórczego, a później można eksperymentować. Instytut Artystyczny miał klimat i styl pracy Akademii Sztuk Pięknych, co bardzo stymulowało poczucie bycia artystą. Zapominało się, że to studia pedagogiczne. Zresztą od lat walczono o zmianę statusu tego wydziału na artystyczny. Oprócz przygotowania dyplomu artystycznego pisałam pracę magisterską. Jej tematem była polityka kulturalna w… Świdniku. Makabra.
Dość hermetyczne zagadnienie. A co pokazałaś jako dyplom artystyczny?
Nosił tytuł Wiwisekcja. Była to seria kilku gipsowych rzeźb pokazujących przeobrażające się ciało – metafora walki ciała z duchem, strony zwierzęcej (fizjologicznej) z duchową (intelektualną). Towarzyszyły głównej rzeźbie, czyli portretowi mojego kolegi ze studiów jako fauna. Miałam też zaprezentować autoportret, ale ukradł mi go Mieleszko.
Ukradł?
Koledzy twierdzili, że ta rzeźba przypomina Marię Skłodowską-Curie, więc Mieleszko po prostu w czasie mojej nieobecności wziął mój autoportret i w ramach wdzięczności za jakąś dotację dla instytutu przekazał go w prezencie urodzinowym rektorowi UMCS jako portret patronki tej uczelni. Przez długie lata rzeźba stała w holu w głównym budynku uczelni.
Przepiękna historia.
Po latach, w 2017 roku, odnalazłam tę pracę. Rektor, wtedy już na emeryturze, pozwolił mi zrobić odlew. Koniec końców odzyskałam pracę, ale w kopii… Co ciekawe, wspomniana dotacja przeznaczona była na wykonanie popiersi rektorów UMCS. Mieleszko miał to robić ze studentami, ale w większości wykonałam je ja. Stoją tam do dzisiaj i można powiedzieć, że uczelnia ma w posiadaniu wiele moich prac. Niesygnowanych (śmiech).
Obroniłaś się w 1980 roku. Kolejne studia podjęłaś na Universität für angewandte Kunst w Wiedniu w 1989 roku. Co robiłaś przez te dziewięć lat?
Wróciłam do Zakopanego, a w 1983 roku przeprowadziłam się do Krakowa. Przez trzy lata poświęcałam się wychowywaniu dziecka, które urodziło się w roku przeprowadzki do Krakowa. Trochę chałturzyłam, robiąc jakieś kopie albo inne podobne zlecenia. Kursowałam między Krakowem i Zakopanem, gdzie z pasją oddałam się mojej ukochanej grafice, bo nie miałam pracowni rzeźbiarskiej, ale drzeworyty mogły powstawać. W sumie około 100 grafik.
Jakie były tematy tych prac?
Czytałam wówczas sporo książek popularnonaukowych poświęconych wielu dziedzinom. W tym między innymi fizyce, astronomii i kosmosowi, co nie pozostawało bez związku z zawodem mojego męża, fizyka, który specjalizował się w badaniu czarnych dziur. Moje grafiki w dużej mierze były więc wypadkową tych lektur i rozmów z mężem.
Można w nich zobaczyć zainteresowanie biologicznością człowieka, które pojawiło się już na dyplomie. Wątki astronomiczne płynnie przechodzą w fantastykę naukową i wręcz kosmologię. Pojawia się też figura żwacza, czyli…?
Nie wiedziałam wówczas, że to nazwa medyczna, dla mnie miała uosabiać człeko-zwierza. Sama ją wymyśliłam. Wygląda trochę jak z science fiction, jak postać, z której nagle wychodzi element zwierzęcy. Żwacz obrazuje mroczną część duszy człowieka, jego dwoistość – zwierzęcy i duchowy aspekt. Dotyczy złożoności każdego z nas. Problem ten interesował mnie od zawsze, ale szczególnie istotny stał się podczas dwóch nieprzyjemnych epizodów życiowych – załamań nerwowych. Sztuka była dla mnie również poszukiwaniem narzędzi, żeby poradzić sobie z tymi problemami.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 32. numerze Magazynu „Szum”.