Wyborny trup. Michał Woliński o Not Fair
Karolina Plinta: Dlaczego Not Fair? Jak rozumieć tę nazwę?
Michał Woliński: Wybrałem ją dlatego, że nie są to tak naprawdę targi – bo targi mogą być tam, gdzie jest rynek – a raczej prezentacja solo projektów przygotowanych przez kilkanaście międzynarodowych galerii, skomponowanych w jedną całość na kształt wystawy. Sztuka na targach, czyli w halach targowych, podzielonych na stoiska wystawców, zwykle wygląda strasznie i jej odbiór jest spłycony przez komercyjny, nastawiony na spektakl kontekst. Poza tym targi są często nie fair wobec młodych galerii. Są zwykle szalenie drogie, trudno się na nie dostać, a dają mało w zamian, szczególnie mniejszym, początkującym galeriom z peryferyjnych ośrodków. Najbardziej zyskują na nich zamożne, uznane galerie, a te młode pełnią rolę kwiatka do kożucha. Wkład finansowy i logistyczny w udział w targach sztuki jest ogromny – dla młodych galerii spoza centrum to ogromne ryzyko. Tymczasem sekcje z młodymi galeriami zwykle są upchane gdzieś na szarym końcu dużych targów. Podobnie traktowana jest publiczność – wstęp i udział w wydarzeniach dodatkowych jest na różne sposoby limitowany. Generalnie panuje na nich nieznośna spina i pretensja. My uznaliśmy, że nie będzie żadnego programu segregacji na vipów i nie-vipów. A zaproszone młode galerie będą hojnie „zaopiekowane”. Nazwa jest zatem trochę przewrotna.
Pierwsza edycja Not Fair odbyła się rok temu w klubie go-go, tym razem jest to Pałac Kultury. Spora zmiana.
Punktem wyjścia dla Not Fair jest wybór miejsca o wyrazistym charakterze. To do niego następnie muszą odnieść się zaproszone galerie i wybrani przez nie artyści. Pałac Kultury i Nauki to budynek, którego wielu warszawiaków nie lubi, ponieważ centralnie i dobitnie przypomina o kilkudziesięcioletniej sowieckiej dominacji. Inni mają do niego sentyment, chodzili tu na zajęcia z rysunku, na basen, do teatru, kina, na koncerty, na Jazz Jamboree. Przez Pałac Kultury cały centralny kwartał miasta został ogołocony z budynków i życia – poza może latami 90., kiedy pałac otoczony był gigantycznym, spontanicznie skleconym jarmarkiem i lunaparkiem – i ta klątwa Stalina ciągle nad nim wisi. Jednocześnie jednak jest to najbardziej rozpoznawalny warszawski budynek na świecie. Czy tego chcemy, czy nie, jest symbolem tego miasta i jego burzliwej historii. Uznałem, że może stać się on magnesem, który przyciągnie międzynarodowe galerie, artystów oraz publiczność. Dla mnie osobiście był to także powrót do początków, do urządzania wystaw poza neutralnymi przestrzeniami wystawienniczymi, w takich miejscach jak opuszczony komisariat policji, pokoje hotelowe, budynek Centrum Finansowego, gdzie mieści się giełda papierów wartościowych itd.
Ja, idąc na Not Fair, spodziewałam się właśnie sytuacji targowej, a zobaczyłam bardzo spójną wizualnie wystawę.
Stoi za tym prosty pomysł, który polega na ustaleniu pewnych określonych reguł gry. Po pierwsze zapraszamy młode galerie pracujące z młodymi artystami (z wyjątkami). Wybierając prace i artystów, każda z nich musi wziąć pod uwagę charakter przestrzeni, w której odbędzie się wydarzenie. Nie budujemy żadnej tymczasowej, wystawowej architektury, nie zasłaniamy wnętrz Pałacu, tylko wykorzystujemy je najlepiej jak się da. To od galerii oraz artystów zależało, co pokażą, ale my sugerowaliśmy wolnostojące lub samonośne projekty. Połowa prac powstała specjalnie na Not Fair. Z tego względu budowanie wystawy miało początkowo charakter zabawy w „wybornego trupa” oraz pracy o charakterze site-specific. Bo miejsca poszczególnym galeriom wyznaczaliśmy dopiero w dniu montażu, kiedy większość prac zebrana została w Pałacu. Niektórzy z galerzystów i artystów sami sugerowali, gdzie mogłyby zostać umieszczone ich projekty. O odpowiedni balans między pracami i całościową kompozycję wystawy zadbaliśmy razem z Michałem Lasotą. I na koniec to właśnie ta wyrazista przestrzeń spoiła te czternaście prezentacji solo w jedną wystawę.
Targi są często nie fair wobec młodych galerii. Są zwykle szalenie drogie, trudno się na nie dostać a dają mało w zamian, szczególnie mniejszym, początkującym galeriom z peryferyjnych ośrodków.
W jaki sposób galerie korzystają z uczestnictwa w Not Fair?
Niektórzy się śmieją, że Biennale w Wenecji to jest preview Art Basel – że na biennale oglądasz, a na Art Basel załatwiasz interesy. Udział w Not Fair daje galeriom dwa w jednym. A tak serio, galerie za co najmniej kilku-, a nawet kilkunastokrotnie mniejszy koszt, w porównaniu z innymi targami, dostały możliwość zaprezentowania prac swoich artystów w absolutnie niezwykłym miejscu i towarzystwie. Dostały też świetną i pełną inwencji obsługę oraz bonusy. To, za co na targach trzeba dodatkowo bardzo słono płacić, tutaj było w cenie, a w dodatku bez pretensji i udawania. To zaowocowało świetną atmosferą, wymianą dobrej energii i pomogło osiągnąć poważniejsze cele. Bardzo starałem się o oprowadzanie gości, ustalanie terminów zorganizowanych wizyt, kierowanie zainteresowanych konkretnymi rzeczami – kuratorów, kolekcjonerów, krytyków – do konkretnych galerzystów i artystów. Na innych targach tego bardzo brakuje. Szczególnie jeśli jesteś młodą galerią, prawie nikogo jeszcze nie znasz i zostałeś umieszczony gdzieś przy zapleczu. Udało się bardzo wiele, jeśli chodzi o wypracowanie kapitału symbolicznego i społecznego. Ale za tym – wiem o tym od uczestniczących galerii – idą bardziej wymierne efekty w postaci zakupów, rezerwacji, nawiązania współpracy, wymiany. I, co także ważne dla młodych galerii, którym potrzebna jest rozpoznawalność – pojawiło się duże zainteresowanie prasy i krytyki.
Bardzo akcentujesz to, że na Not Fair pokazują się właśnie młode galerie.
Zależało mi na tym, żeby przyjechały tu młode galerie, ponieważ jest w nich energia; im się chce. One potrzebują też kontaktów i inspiracji, ciekawa jest dla nich sytuacja spotkania z warszawskimi galeriami, zapoznania się z ich programami, poznania ich artystów.
Jaki był klucz doboru tych galerii, poza tym, że są one młode i europejskie?
Wybór polegał na tym, że zaprosiliśmy galerie, które znamy i lubimy, a zaproszone galerie polecały kolejne galerie. Pomagał mi w tym Michał Lasota ze Stereo, który ma dobre relacje z ciekawymi galeriami. On polecił np. Jana Kapsa z Kolonii, który z kolei polecił Lucasa Hirscha z Düsseldorfu – a jego galeria powstała raptem w lipcu tego roku! Ufamy jednak Kapsowi i wiemy, że nie wciśnie nam chłamu. On też polecił Galerie Bernhard z Zurychu. Ja znałem trochę LambdaLambdaLambda, ale Dawid Radziszewski się z nimi przyjaźni, więc zapraszaliśmy ich obaj, równocześnie. Dawid kontaktował się też z innymi galeriami. Robiła to także Marianne Zamecznik, która mi pomagała w zapraszaniu uczestników. Chodziło nam o to, żeby nie byli to przypadkowi ludzie i żeby dobrze się z nimi pracowało. Nie obyło się co prawda bez napięć, ponieważ w ciągu jedynego dnia montażu kilkukrotnie musieliśmy przenosić poszczególne prezentacje w zupełnie inne miejsca, ale na końcu wszyscy byli zadowoleni z efektu i znowu nie udało się być nie fair.
Mógłbyś wyjaśnić jeszcze relację Not Fair do WGW? Czy to jest jego część?
Not Fair (14 galerii) jest autonomicznym bytem, który zafunkcjonował równolegle do WGW (23 galerie) oraz innych wydarzeń organizowanych w tym terminie przez instytucje, fundacje, kolekcjonerów, miejsca niezależne, jak Kem czy ROD. Jednak relacja pomiędzy tymi wydarzeniami jest wyraźna – zresztą tak układaliśmy program, żeby wydarzenia następowały po sobie i się dopełniały, a nie ze sobą konkurowały. I to się udało. Takie współdziałanie Not Fair, WGW i innych inicjatyw daje możliwość wzajemnego poznania się polskich i międzynarodowych galerii – z czego te międzynarodowe, jak wiem, korzystały, odwiedzając wystawy warszawskich galerii i instytucji. Jednocześnie zwiększa to atrakcyjność naszej sceny w oczach międzynarodowej publiczności, która w jednym terminie może zobaczyć w Warszawie tyle różnorodnych, lokalnych i międzynarodowych wydarzeń.
Udało się bardzo wiele, jeśli chodzi o wypracowanie kapitału symbolicznego i społecznego. Ale za tym idą bardziej wymierne efekty w postaci zakupów, rezerwacji, nawiązania współpracy, wymiany.
Czy będą następne edycje Not Fair?
To już w zasadzie jest druga edycja, ale pierwsza międzynarodowa. Pierwsza powstała na jeszcze większym spontanie. Zaprosiłem wtedy trzy zaprzyjaźnione warszawskie galerie, czyli zrobiliśmy to w cztery, z których każda miała zaproponować po trzech artystów. Było zatem dwanaście solowych prezentacji, które miały wejść w relację z kontekstem i/lub formą przestrzeni, w której miało się to odbyć. Tą przestrzenią był opuszczony klub go-go, w którym mieścił się wówczas project space Piktogramu.
Co zaś do dalszych planów, to musimy teraz przeanalizować to, co się wydarzyło, rozważyć kwestie finansowania i programu. W tym roku nie było żadnych sponsorów. Miasto Stołeczne Warszawa było współorganizatorem – pomogło nam w pozyskaniu wnętrz Pałacu. Teraz trudno mi jeszcze powiedzieć, w jakiej formie, gdzie, kiedy i z kim będziemy kontynuować Not Fair.
Zostaniecie w Pałacu Kultury?
Zastanawiam się nad tym. To szalenie atrakcyjne przestrzenie, świetna lokalizacja w samym centrum miasta, ciekawa oferta obok – teatry, Kinoteka, galeria Studio, klub Kulturalna, bar Studio itd. Ekipa z Pałacu była bardzo zadowolona ze współpracy z nami, a mnie satysfakcjonowała myśl, że dzięki Not Fair stał się on jeszcze trochę bardziej Pałacem Kultury.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej