Własna strona mocy. Rozmowa z Przemkiem Branasem
Karol Sienkiewicz: Zbierasz stare zdjęcia.
Przemek Branas: To nie jest kolekcjonerska fotografia. Szperam w sklepach ze starociami, z antykami, w antykwariatach, na targach staroci, często też szukam zdjęć na zagranicznych wycieczkach… Kupuję tanio, szkoda mi kasy i nie mam do tego zajawki, którą być może mają fotografowie albo kolekcjonerzy. To wszystko jest poręczne, nie obawiam się, że coś zniszczę, pobrudzę, bo te zdjęcia i tak już są brudne, mają mnóstwo śladów. Zbieractwo jest niebezpieczne, zwłaszcza dla ludzi, którzy przywiązują się do rzeczy.
To niemal wyłącznie faceci.
Kolekcjonuję ich twarze, ciała, figury. Wszyscy razem tworzą grupę chłopaków, taką bandę. Przeciągam ich na swoją stronę, gejowską stronę mocy. Czasami wykorzystuję ich wizerunki, bawię się nimi, jarają mnie. Na jednym ze zdjęć same chłopy jadą na wózku zaprzężonym w osła, na innych są esesmani, chłopcy z wojska prężący muskuły. Niekiedy udaje mi się kupić zestaw fotografii, na których powtarza się postać tego samego mężczyzny. Mam cały album podróży jednego z nich. Albo zdjęcia grupowe samych mężczyzn na obozach letnich, które wyglądają jak reklamy gejowskiego porno. Lubię zwłaszcza zdjęcia z pogranicza różnych światów, gdy nie wiadomo, o co do końca na nich chodzi, w których jest coś nieoczywistego albo są trochę przegięte, rozmiękczają medium fotografii. Mam też parę zdjęć nagrobków. Chłopaki, pogrzeby, chłopaki…
Z większością tych zdjęć nic nie robisz, ale jednak tkwi w tym zbiorze jakiś potencjał.
Ta potencjalność nie kryje się w samym zbiorze, raczej w pojedynczych sytuacjach utrwalonych na zdjęciach. Na przykład w fotografii z mężczyzną i pudełkiem, którą rozwinąłem w cyklu performansów. To zdjęcie, zrobione w Marsylii, bardzo mnie zaintrygowało. Dzięki mikroskopowi neutronowemu przeczytałem napis na budynku, który okazał się hotelem. Znalazłem to miejsce, a potem stworzyłem kopię pudełka, które jest na zdjęciu. Za każdym razem w trakcie performansu przygotowywałem pudełko, barwiąc tekturę herbatą, by ją postarzyć, a następnie przyjmowałem pozę mężczyzny z fotografii i prosiłem jedną osobę z publiczności, by zrobiła mi zdjęcie. Dwa lata temu udało mi się nawet pojechać do Marsylii – spałem wtedy w hotelu ze zdjęcia, a na placu przed nim wykonałem performans. Gest przykucającego mężczyzny na tle Hotelu Tonic stał się więc pretekstem do powtórzenia tego układu ciała oraz wykreowania serii performansów i obiektów. Na podstawie zdjęcia udało mi się wskrzesić uchwyconą na nim sytuację.
Ukształtowały mnie filmy puszczane w telewizji. W rodzinnym dwupokojowym mieszkaniu były aż trzy telewizory. Nawet teraz jak pracuję, leci film za filmem. Coś sobie kleję, a te filmy lecą w tle. Nazywam to dziubaniem.
Sam też robisz zdjęcia. Układają się w historię o tobie, twoim życiu intymnym.
Już na studiach w Krakowie, między zajęciami i na marginesie innych działań, pracowałem nad albumem. Prowadziłem go tak, jak prowadzi się dziennik.
Jest w tym albumie cały gejowski alfabet: wzwód pod piżamką, wypięta dupa, białe skarpety, spodenki sportowe, paski Adidasa, męskie makijaże…
Byłem jeszcze młody, paliłem papierosy. Ten cykl składa się niemal wyłącznie z moich autoportretów, między innymi dwóch zdjęć, które nazywam „Łukiem” i „Strzałą”. Pracowałem wtedy nad Świętym Sebastianem i szukałem takich figur, ciał i ich reprezentacji, które układałyby się w strzały, łuki, narzędzia… Ale, rzeczywiście, są w tym albumie brudne skarpety, ochraniacz na genitalia, który kupiłem w lumpeksie w Jarosławiu z myślą, że zrobię z niego maskę, sytuacje z kibla, z sypialni. Na jednym ze zdjęć jest mój kolega z kwiatami w tyłku, na innym jest związany sznurami i przywiązany nogami do sufitu. Później mi robił wyrzuty, że nie chcę się z nim spotkać… Powstał z tego album, kilka lat mojego życia. Ostatnio robiłem porządki i sobie to przypomniałem.
Często właśnie w ten sposób pracuję. Nie dzielę czasu na życie i sztukę, a przestrzeni na mieszkanie i pracownię. Rzeczy, które mnie fascynują, często pochodzą z mojego najbliższego otoczenia. Wpadam na nie przy okazji, krzątając się po domu lub przypominając sobie o nich podczas lektury. Ukształtowały mnie filmy puszczane w telewizji. W rodzinnym dwupokojowym mieszkaniu były aż trzy telewizory. Nawet teraz jak pracuję, leci film za filmem. Coś sobie kleję, a te filmy lecą w tle. Nazywam to dziubaniem. To się zazwyczaj wiąże z fascynacją jakąś materią. Siedzę i sobie powoli dłubię, na przykład mieszam zapachy, i coś w końcu wychodzi. Czasami wydaje się, że może warto to pociągnąć dalej. Potem, gdy jestem gdzieś zapraszany, staram się przemycać te domowo-pracowniane historie.
Nie masz pracowni?
Nie mam. Czasami coś robię w piwnicy. Dla mnie pracownia czy studio to takie wyimaginowane przestrzenie, które znam tylko z kolorowych magazynów. Nigdy nie miałem tego komfortu. Tak się do tego przyzwyczaiłem, że gdy jeżdżę na rezydencje, nie wiem, co mam robić z przestrzenią. W MeetFactory w Pradze dostałem tak wielką pracownię, że wydzieliłem sobie kącik jak jakaś mysz. Dla mnie pracownia i dom to to samo. Lubię się obudzić i widzieć, że wszystkie narzędzia mam przy sobie. Wolę pracować w chaosie, a dopiero później wszystko porządkować. Sprzęty kuchenne czy przedmioty domowego użytku stają się narzędziami, których używam do tworzenia prac. Pracuję w naturalnej symbiozie.
Po studiach w Krakowie wróciłem na Podkarpacie, do Jarosławia. To trwa już pięć lat. Najbliższa instytucja sztuki współczesnej znajduje się w Tarnowie, dziewięćdziesiąt kilometrów dalej. Jarosław mnie wykształcił, lubię tam pracować. Nikt mi nie zawraca głowy, nie jest tak, że wychodzisz na browara, a kończy się na sześciu. Usługi są znacznie tańsze niż w Warszawie. W Jarosławiu pracuje się szybko. Zlecasz coś, wykładasz kawę na ławę – bardzo to sobie cenię. Moja sąsiadka pomaga mi w wielu realizacjach. Nie mam auta, więc kiedy nie mogę czegoś przewieźć rowerem, korzystam z jej samochodu. Same plusy. Z drugiej strony raz na dwa tygodnie wyjeżdżam do większego miasta lub innego kraju.
Często jeździsz na rezydencje?
Chętnie z nich korzystam. Nagle masz do dyspozycji coś większego, na przykład ogrody i taras – jak w Villi Romana we Florencji czy w Giverny. W Jarosławiu mieszkam w malutkim pokoiku, nie jestem w związku, nie mam kredytu, nie mam pracy etatowej. To właściwie co mnie wiąże? Początkowo te wyjazdy były też ucieczką z Jarosławia. Tam nie ma dostępu do kultury, kontaktu ze środowiskiem. Nawet jak jedziesz do Krakowa, to trochę odpoczywasz.
W Giverny zacząłeś pracować z zapachami.
Dostałem się na prestiżową rezydencję Terra Foundation of American Art. Ale jechałem tam z innym projektem. Chciałem pracować z gejami o arabskich korzeniach. Miałem taką wizję, że w oczku wodnym w ogrodzie Moneta będziemy sobie robić super wideo z chłopakami. W Paryżu byłoby łatwiej, ale w Giverny mieszkają sami biali ludzie, to totalnie biała miejscowość, jeśli nie liczyć turystów z Azji, którzy uwielbiają Moneta i jego ogród.
Chętnie korzystam z rezydencji. W Jarosławiu mieszkam w malutkim pokoiku, nie jestem w związku, nie mam kredytu, nie mam pracy etatowej. To właściwie co mnie wiąże?
Ale wtedy udało mi się w miarę tanio kupić w Chinach mój pierwszy aparat do destylacji parowej. To urządzenie, które tworzy destylaty z roślin, czyli oleje eteryczne wymieszane z wodą albo po prostu olejki. Zacząłem je produkować z trujących roślin z ogrodu w Giverny. W aparacie do destylacji umieszczasz jakąś roślinę – korzeń, kwiaty, liście albo łodygi – i czekasz. To jest żmudne, trochę nudne, siedzisz na stołku i czekasz, co wyjdzie ze skraplacza. Poza tym produkcja olejków jest droga, bo destylator zużywa mnóstwo wody. Dlatego po pewnym czasie porzuciłem go na rzecz gotowych półproduktów, czyli olejów eterycznych, aldehydów i substancji do budowy zapachu.
Praca z Giverny dotyczyła nie tyle zapachu, co trucizny. Zapach z Giverny jest bardzo słaby, ledwo wyczuwalny. Ale odbiorcę jara to, że może coś powąchać.
Zapach pojawił się też na wystawie o marynarzu w Gdańsku.
Zapach, który zrobiłem na wystawę w Gdańsku, był z kolei intensywny, silny, miał pracować na morsko-portowych skojarzeniach. Zapachy mogą być fetyszem, działają skojarzeniowo, da się je opisać przy użyciu przymiotników i przysłówków. Teraz przygotowuję zapach o pustce, o totalnej samotności, świecie bez człowieka… Podoba mi się pewien rodzaj poetyckości zapachów. Tworzą otwartą formę – zapach dla każdego jest czym innym, ale też narzuca nam pewne uniwersalne skojarzenia, jak to, że jest miły, intensywny, przyjemny… Zapach niesłusznie przypisuje się sferze niewysławialnej. A ja bym chciał, by się o nim rozmawiało.
Twoje wyjazdy, zwłaszcza dalsze, owocują różnymi pobocznymi pracami.
Podczas wyjazdów nigdy nie pracuję nad jedną rzeczą. Na wyjazd performerów z Polski do Hongkongu, Shenzhen i na Tajwan wziąłem ze sobą polaroida. Zaprosił mnie Waldek Tatarczuk z lubelskiej Galerii Labirynt. Podczas pobytu naoglądałem się performansów, ale czas przeznaczyłem głównie na życie nocne. Tak powstał cykl zdjęć, które potem złożyłem w jednym pliku, na kształt fotoksiążki. Spacerowałem po mieście, umawiałem się z chłopakami z internetu. Chodziłem do ich mieszkań, by oglądać, jak żyją. Raz masz złotą windę i ogromny apartament, raz klitkę, w której zmieszczą się trzy trumny, czyli w praktyce maszynka do gotowania ryżu i materac. Dziwne to było, bardzo odkrywcze. Trochę się bałem, ale też nie miałem co ze sobą zrobić. W Chinach, w Shenzhen, ciężko mi było się z kimś umówić, nawet żeby pogadać czy wyjść na kawę. Z kolei w Hongkongu to był nieustanny zalew wiadomości. Wszystko dzięki gejowskim aplikacjom randkowym na telefon.
Stworzyłeś gejowski dziennik z podróży.
To jest życie gejowskie i jet lag w jednym. Miałem takie sprzężenie. Nie mogłem spać. Cały czas czułem się jak na haju. W Hongkongu umówiłem się na seks z jednym chłopakiem, a przy okazji chciałem mu zrobić zdjęcia. Okazało się, że skończyły mi się wkłady do polaroida. Dał mi swoje, miały ramki z motywami z kreskówek. On miał ogromną przeszkloną gablotę z figurkami Czarodziejki z Księżyca, które kolekcjonował. To młody biznesmen, ma firmę kosmetyczną. Biali ludzie to jego fetysz.
Na zdjęciach, które zrobiłem w Azji, są zazwyczaj ludzie spotkani na ulicy: para dziewczyn z papugą, jakaś modelka, mural z seks klubu w Hongkongu, prostytutki przed galerią, w której odbywał się festiwal performansu, chłopak o pięknym ciele, którego złapałem, jak stał na drabinie. Pojawia się tu też mój kochanek z Tajwanu, w którym się zakochałem.
Z wzajemnością?
Z wzajemnością, ale nic z tego nie wyszło.
A chłopcy w Indonezji?
W Indonezji – to był inny wyjazd – zrobiłem projekt Dziesięciu kolesi w jednym samochodzie. Stworzyłem instalację mobilną do jeżdżenia po mieście, do której zaprosiłem innych artystów z ich pracami, miejscowych i z Polski, między innymi Stacha Szumskiego, Norberta Delmana, Marcina Janusza, Karola Radziszewskiego. To była taka mobilna wystawa, jeździłem tym po dzielnicy. Ale gdy jestem w nowym miejscu, staram się nawiązać znajomości, umawiam się z chłopakami. Jedziemy gdzieś razem na motorze, na plażę, połazić po mieście albo zjeść duriana. W ten sposób w Indonezji poznałem dwóch kolesi, którzy zarabiają seksem.
Jechałem do totalnie obcego typa, do obcej dzielnicy, nie wiedziałem, co mnie tam spotka. Byłem też w ciągłym napięciu, nie wiedziałem, na czym mi bardziej zależy – czy jadę na seks, na spotkanie czy na foty.
Płaciłeś im?
To był dziwny rodzaj umowy: zdjęcie za zdjęcie. Obaj chcieli mieć zdjęcie, jak robią laskę białemu kolesiowi. To wyszło od nich, nie ode mnie. Byłem w głębokim szoku. Ogłaszają się na Grindrze, takie zdjęcie ma im przyciągać klientów jak reklama. Oni robili zdjęcia na swój użytek, ja na swój. Sfotografowałem ich w ich pokojach. Pierwszy chłopak bardzo dobrze mówi po angielsku, prawdopodobnie dzięki temu wygrywa z innymi. Sfotografowałem go w kapeluszu. Miał dużego pluszowego misia – w ten sposób się odmładzał. Gdy spotkałem się z drugim chłopakiem, okazało się, że rozmawiał ze mną przez translatora internetowego. U niego z kolei było mnóstwo amerykańskich i brytyjskich motywów. Zapytał mnie, czy może do mnie mówić „Hitler”. Poprosił, bym go zerżnął. To mnie rozjebało, nie podołałem z tym Hitlerem. Było więcej chłopaków, którym chciałem robić zdjęcia, jednak nie wyszło to poza rozmowę. To jednak kultura islamu, są ostrożniejsi. Ja też się trochę bałem. Jechałem do totalnie obcego typa, do obcej dzielnicy, nie wiedziałem, co mnie tam spotka. Byłem też w ciągłym napięciu, nie wiedziałem, na czym mi bardziej zależy – czy jadę na seks, na spotkanie czy na foty.
Sprzedałeś swojego fiuta za zgodę na robienie zdjęć.
Obiecałem im jedną rzecz – że nie pokażę tych zdjęć w Indonezji. Wiedziałem, że to, co się ewentualnie stanie z tym w Polsce, nie będzie ich raczej obchodziło.
Mam wrażenie, że te zdjęcia kręcą cię bardziej niż kolekcja starych fotografii. Wybierasz życie, nie archiwum.
Tak. To jest trochę tak, jak w przypadku performansu. Nie wiesz, co się wydarzy. Wchodzisz do mieszkania i coś się dzieje. Ostatnio zmagam się z brakiem czasu, doby mi nie starcza. Ale czasem jest na odwrót. Gdy pojechałem na rezydencję do Villi Romana we Florencji, okazało się, że właściwie nie muszę nic robić. Wynudziłem się na maksa. Ciężko się było umawiać na spotkania, randki – po prostu nie mam cierpliwości do natury Włochów. Z kolei gdy szedłem do baru gejowskiego i zagadywałem kolesi, nikt nie ciągnął tematu. Nie wiedziałem, o co chodzi. Barman, z pochodzenia Rosjanin, powiedział mi, że jestem blondynem, wyglądam jak Rosjanin i gdy zagaduję Włochów, to im się wydaje, że chcę od nich kasę. To mi się nawet spodobało.
Z jednym chłopakiem, którego poznałem w internecie, asystentem słynnego śpiewaka operowego, jeździłem na plażę nudystów pod Florencję. Nago było OK, ale w ubraniach gorzej. Miał problem z tym, że chodzę w sportowych ciuchach. Mówił, że tak się nie wychodzi na drinka, tak się wychodzi, jak ma się ochotę zagrać w tenisa. Krytykował moje skarpetki.
Ale z tej nudy też wynikło coś ciekawego. Wieczorami jeździłem sporo na rowerze i przy okazji oglądałem śmietniki. Okazało się, że można w nich znaleźć mnóstwo fajnych rzeczy. Zacząłem zbierać pudełka po butach i odzieży luksusowych marek. Pierwsze trzy wziąłem po to, by trzymać w nich własne ciuchy. Potem zacząłem je systematycznie gromadzić. Spodobała mi się ich szlachetność – są bardzo dobrze wykonane, to pudełka z ekskluzywnych sklepów, projektują je designerzy. Na polskich stronach puste pudełko Prady kosztuje nawet sto złotych. Jarały mnie te wieczorne wypady po kartony. Powiedziałem o nich temu Włochowi, był mocno zażenowany. Ale potem zabrałem go ze sobą i sam wziął kilka do domu.
Do czego są ci potrzebne te pudełka?
Chcę wykorzystać strukturę tych pięknych tektur. Wyrzucają je głównie azjatyccy turyści, którzy robią zakupy, a nie chcą pakować pudeł do walizki, bo zajmują dużo miejsca. Na jednym śmietniku trafiłem nawet na damskie buty Gucci, które zresztą potem sprzedałem w Polsce. W jednym z pudełek Prady znalazłem rysunki pewnej Chinki. Było w nim mnóstwo rachunków i trzy przedarte akwarele. Ona robiła listę kupionych rzeczy, w jednej kolumnie po włosku, w drugiej po chińsku, w trzeciej kwoty, które wydawała. Dla mnie to były jakieś kosmiczne pieniądze, dziesięć tysięcy euro na przykład.
We Florencji dużo chodziłem też po muzeach i oglądałem sztukę. Spodobała mi się jedna marmurowa rzeźba – stoi w przestrzeni publicznej, przedstawia mężczyznę, którego kutas i jaja są po jednej stronie nogawki, wszystko nabrzmiałe i pięknie wyrzeźbione. Ta postać to dramatopisarz Carlo Goldoni, stoi na placu nazwanym jego imieniem. Nie jest to tak piękna rzeźba jak dziesiątki ulokowanych w innych częściach miasta i w muzeach, ale ma w sobie pewien rodzaj żartu. Wizualnego żartu rozbrajającego materię, z której jest wykonany, oraz to całe miasto…
Nie mam kasy ani na marmur, ani na drugie ciuchy. Korzystam z tego, co mam. Rzeźbię z tych pudełek. Prada, Gucci, Louis Vuitton – te ekskluzywne pudełka budują moją mitologiczną postać. Wczoraj skończyłem robić prawą dłoń z Balenciagi. Pokażę moją postać na wystawie I Is Somebody Else w Birmingham.
Twoje ostatnie prace coraz częściej mają rzeźbiarski charakter.
W Wilnie, przy okazji polsko-litewskiej wystawy, stworzyłem dużą instalację z kilkudziesięciu kamiennych i betonowych elementów, pochodzących z cmentarzy. Jedne były skradzione, inne pożyczone. Poprzedzał to topograficzny, archeologiczny research; chodziłem i zaznaczałem na mapach miejsca, w których znajdowałem kolejne elementy. Na cmentarzu bernardyńskim znalazłem nawet ludzką czaszkę. Chciałem pokazać, że wprawdzie Polska i Litwa graniczą ze sobą i mają wspólną historię, jednak dziś nie wchodzimy ze sobą praktycznie w żadne relacje. Oczywiście, jeździmy na wycieczki, do Wilna, do Ostrej Bramy, ale to dla nas tylko nekropolis, przeszłość, zwiedzanie martwych miejsc. Polacy ciągle odwiedzają trupy. Instalacja ważyła kilka ton, nosiła nieco cyniczny tytuł Nasze kraje umierają, ciągle umierają. Została stworzona wyłącznie na potrzeby wystawy i później zniknęła, wszystkie elementy wróciły na swoje miejsce.
Nie przetrwały także elementy twojej wystawy w Galerii Labirynt w Lublinie.
W Lublinie wszystko było zrobione z soli, chleba i z pleśni chlebowej. Do tego instalacje miedziane z kaloryferami. Konieczny był nadzór sanepidu nad wystawą. Największy obiekt składał się z dwustu bochenków chleba, miał jakieś dwa i pół metra wysokości. Wszystkie rzeczy zostały potem zutylizowane. Została mi tylko głowa z soli oraz głowa pleśniowa w szklanej gablocie, która stoi u Waldka Tatarczuka w gabinecie.
Długo to hodowałeś?
Zacząłem dwa tygodnie przed otwarciem. Wszystko było owinięte folią, podnieśliśmy temperaturę w pomieszczeniu do trzydziestu stopni. Sanepid załamał się, że pracuję w takich warunkach. Powietrze we wnętrzu galerii zostało przebadane pod kątem ilości i rodzaju zawartych w nim pleśni. Dlatego w przestrzeni wystawy można było przebywać maksymalnie dziesięć minut, trzeba było mieć też specjalne maseczki na twarz.
Wiele z twoich prac poprzedzonych jest rodzajem badań, które skutkują niecodziennymi wynikami. W Muzeum Okręgowym w Tarnowie zamieniłeś archiwalne resztki w diament.
Bardzo lubię archiwa w muzeach, potencjał, jaki w nich się kryje. Wiemy, że trzy czwarte rzeczy nie jest w ogóle pokazywane. W archiwum tarnowskiego muzeum zebrałem niewielkie fragmenty jedwabiu, bawełny i innych organicznych struktur. Powstał z nich diament. Wykonała go firma, która zajmuje się robieniem diamentów z prochów nieboszczyków. Oni to palą, a potem maszyna to ściska. Na poziomie struktury taki diament nie różni się niczym od naturalnego. Sam proces trwał miesiąc, po czym kurier przywiózł paczkę, a w niej dwa malutkie diamenciki. Mają lekko żółtawy kolor, bursztynowy. Są okropnie małe, jak jedna piąta główki zapałki. Jeden umieściłem w niewielkiej rzeźbie ze spalonej gałęzi. Zależało mi na takiej wymianie 1:1; czegoś, co dla muzeum jest bezwartościowe, jak kurz z archiwum, na coś, co ma nie tylko symboliczną wartość. To działanie było więc po trosze o zmierzchu instytucji. Chciałbym ze znalezisk z wielu archiwów zrobić jeden diamencik. Praca nazywać się będzie Pukiel.
Skąd ten badawczy dryg?
Nie wiem, skąd się to bierze. Zazwyczaj ma to formę szkatułkowego otwierania pewnej historii. Ale w pewnym momencie odpuszczam ten cały research. Na tym można się za bardzo zafiksować. Trzeba wiedzieć, kiedy skończyć.
Nie lubię się przywiązywać ani do jednej estetyki, ani medium, ani tematu, mimo że ostatecznie można znaleźć tę jedną, łączącą je nić. Tak odbieram rzeczywistość, jako barokowo-patchworkową. Czasem coś jest wysokiej klasy, czasem bardzo niskiej, raz tak, raz śmak. To mnie najbardziej interesuje. Malutkie, drobne elementy, czasem z materii, czasem ze zdjęć czy z jakichś historii – lubię je podrążyć i trochę się nad nimi pomęczyć. Wtedy coś się wykluwa.
Taki badawczy charakter miały twoje prace dotyczące historii Krzysztofa Niemczyka.
O Niemczyku dowiedziałem się przez przypadek w Krakowie. Poszedłem na oprowadzanie śladami Niemczyka, które robiła Agata Dudkowska w ramach festiwalu ArtBoom. Potem Ha!art wydał książkę Kurtyzana i pisklęta. I tak jakoś się zainteresowałem Niemczykiem. Bo on znakomicie opisywał to, co czułem w Krakowie – mieszczański charakter tego miasta, nie do zniesienia.
Spodobała mi się jego akcja kąpania się w fontannie w niedzielę, kiedy ludzie wyszli z kościoła – to w punkt opisuje cały Kraków. Zacząłem się zastanawiać, co się stało z tą fontanną, bo już jej tam nie ma. W jej miejscu stoi teraz inna – w kształcie piramidy. Na starą fontannę krakowianie mówili Kanapa, bo można było na niej siedzieć. W jej centrum był okrąg z dwunastoma znakami zodiaku na płycie miedzianej i trzy żaby. Wszystko w estetyce Starówki – bajkowej, mitologicznej, średniowiecznej. W archiwum odnalazłem rysunki techniczne Wiktora Zina, architekta fontanny.
Okazało się, że ta fontanna schowana jest w budynku Zarządu Infrastruktury Komunalnej i Transportu w Krakowie. Pół roku szukałem tego miejsca, wysyłali mnie z jednego urzędu do drugiego, od jednej osoby do drugiej. Tak po krakowsku… Obecnie rozłożona na części kamienna fontanna leży na zewnątrz. Uzyskałem zgodę na filmowanie, na jednorazowy wjazd. Urzędnicy nie byli chętni, by pokazywać, w jakim stanie ta fontanna jest przechowywana. A ja się uparłem, widziałem to symbolicznie – destrukcję tej fontanny jako ruinę czasów Niemczyka. Pomyślałem też, że nadszedł czas, by to krakowskie mieszczaństwo uległo takiemu samemu rozkawałkowaniu. Pod pretekstem filmowania wjechałem z Marcinem Januszem, moim ówczesnym chłopakiem, na teren ZIKiT. Skorzystaliśmy z okazji i zapierdoliliśmy kawałek fontanny do bagażnika. To był taki megaciężki klocek. Kamieniarz, do którego się zgłosiłem, na podstawie skanu rysunku Zina wyrył na nim rzut fontanny z góry. Ten kamień miał być fragmentem wystawy Czkawka w MOCAK-u, ale mi go ocenzurowano. Zabroniono mi go pokazywać, ponieważ pochodzi z kradzieży. No i dostałem też informację, że to nie jest cenzura. Ale ta historia z kradzieżą może być równie dobrze moją mistyfikacją. Staram się nie mówić za dużo. Nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy naprawdę ukradłem kawałek tej fontanny, czy nie.
Ale nie chodzi o samą fontannę. To dla ciebie obiekt uświęcony przez kąpiel Niemczyka, fragment gejowskiej historii miasta.
Zostałem z ogromnym kamieniem, ważył osiemdziesiąt kilo i jeździł w bagażniku samochodu mojego faceta. Nawet wyciągnięcie go było problemem. Niedługo potem, w 2015 roku, zostałem zaproszony przez Romka Dziadkiewicza do projektu w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. Tam ostatecznie zamknąłem historię z Niemczykiem i fontanną, nad którą zacząłem pracować jeszcze na studiach. Umówiłem się z dyrekcją muzeum, że oddam im w bezpłatny depozyt fragment fontanny jako moją pracę. Napisałem oświadczenie, „Ja, niżej podpisany…”, dokument sporządziłem w dwóch egzemplarzach – jeden ma dyrekcja, drugi ja. Ale fragment fontanny nie trafił do zbiorów znajdujących się w budynku, lecz został umieszczony w ogrodzie, pod ziemią. Traktuję go jako antypomnik, ale też pomnik Niemczyka, uhonorowanie jego twórczości w Krakowie, właśnie na poziomie pewnego absurdu. Pozostało z tego działania jedno zdjęcie. Poprosiłem Marcina Janusza, by nago wkopał ten kamień w ogrodzie. Ciężko się kopało, bo było tam sporo innych kamieni.
Później poznałem Ankę Ptaszkowską, która mi dużo szerzej przedstawiła postać Niemczyka. To spotkanie było dla mnie cenniejsze niż szukanie w archiwaliach.
W podobny sposób wykorzystałeś postać innego gejowskiego prekursora – Krzysztofa Junga.
Jung pojawił się przypadkiem, gdy kupiłem katalog jego pośmiertnej wystawy. Interesował mnie wtedy motyw świętego Sebastiana, pracowałem nad licencjatem. Ale mogło też chodzić o atrakcyjność samego Junga. On wyglądał jak Freddie Mercury! W Piotrkowie Trybunalskim zrobiłem inspirowany nitkowaniami Junga performans SS – PB – KJ, czyli święty Sebastian, Przemek Branas, Krzysztof Jung. Nazwałem go performansem statycznym. Do dwóch ścian były przyczepione haczyki, a ówczesna żona Artiego Grabowskiego, Anna Syczewska, przeszyła mi rękę nićmi. Stałem tak z wyciągniętą ręką, a publiczność zobaczyła gotową już scenę. Ta ręka była wysunięta w pozie na wpół hajlującej, ale nasuwającej też skojarzenia z tymi wszystkimi wizerunkami z malarstwa chrześcijańskiego, na których gesty dłoni są uwydatnione. Stałem godzinę, do momentu, gdy ręka zaczęła mnie boleć i opadać. Wcześniej nie wiedziałem, jak się to działanie zakończy. Próbowałem wtedy dojść do pewnych granic cielesno-umysłowych. Już wyczułem, gdzie one są, i nie wracam do tego.
Dziś sam wcielasz się w mężczyzn z przeszłości, ze zdjęć. Dlaczego wybrałeś mężczyznę z Curaçao?
Wydawał mi się zwyczajny – dlatego mnie podniecił. Zdjęcia trochę ograniczają, masz dużo informacji i łatwo dać się ponieść antropologicznym, szpiegowskim poszukiwaniom. W Gdańsku często padało pytanie: czy udało ci się ustalić, kim on był?
Pewnie to jakiś nudziarz, marynarz, który gdzieś sobie pracował, miał żonę i dziecko, umarł na zawał serca.
Ja mam prawo fantazjować o tym marynarzu. Nie wykorzystuję przy tym jego ciała, lecz własne. Moje ciało może być wszystkim, mogę wyobrażać sobie, że jestem marynarzem z Curaçao, marynarzem z porno albo ze zdjęcia, mimo że moje warunki fizyczne są z roku na rok coraz gorsze. Nie dbam o swoje ciało, nie chodzę na siłkę. Inaczej niż aktorzy, którzy przygotowują się do ról. Ja lubię pracować na zastanym ciele, na tym, co mam. W performansie podoba mi się to, że może go zrobić ktoś z boczkami, grubaska, grubas, ktoś totalnie wychudzony, stary itd.
Nie traktuję mojej tożsamości jako jednej struktury, tak radzę sobie z rzeczywistością. Nie wierzę w to, że człowiek może mieć jedną, stabilną, od początku do końca narratywną tożsamość; nie czerpać od innych i nie anektować innych pól.
Ale to wcielanie się w twoim przypadku ma bardzo gejowski charakter.
Gejowski, chłopacki… Zawłaszczam figurę tego faceta i przenoszę ją w pole gejowskie. Wykorzystuję wizerunek jego ciała i przez mój kontakt z nim to ciało nagle staje się gejowskie. Ale chcę też ożywić wizerunek, który jest na fotografiach. Ożywić na nowo. A może siebie ożywić.
Wcielałeś się też w generała Bema, Chrisa Burdena…
Projekt z Bemem składał się z trzech części: performansu, którego elementem było zasłonięcie mauzoleum Bema w Tarnowie, mojego przejścia na islam oraz podróży z Tarnowa do Aleppo, choć udało mi się dojechać pociągiem tylko do granicy turecko-syryjskiej. Wcieliłem się więc w niego do pewnego stopnia, podróżując w odwrotnym kierunku, bo jego ciało jechało przecież z Aleppo do Polski. To była taka praca na trupie – tak to nazywam.
Nie traktuję mojej tożsamości jako jednej struktury, tak radzę sobie z rzeczywistością. Nie wierzę w to, że człowiek może mieć jedną, stabilną, od początku do końca narratywną tożsamość; nie czerpać od innych i nie anektować innych pól. Dlatego czasami pokazuję, że nie jestem sam, że ci ludzie, którzy gdzieś tam są, nawet jeśli są już trupami, również stanowią część mojej wspólnoty i mojej tożsamości. Burden powiedział kiedyś w wywiadzie, że nie chce, by ktokolwiek powtórzył jego performans ze strzelaniem. Ja mam to w dupie. Jeśli mi się to klei, to ostatecznie ja zostanę z mojej pracy rozliczony, nie on.
Dlaczego Burden?
Punktem wyjścia była sama galeria, Zachęta, samo miejsce. Zostałem nominowany do konkursu Spojrzenia, pierwszy raz miałem wystawiać w Zachęcie. Chciałem wykorzystać strukturę tej instytucji, narzędzia, jakie ona daje. Zachęta wiąże się z naszą historią, ze śmiercią Narutowicza. To był punkt wyjściowy. Prześledziłem wiele podobnych sytuacji, które działy się w galeriach. W historiach tych zabójstw łączą się ze sobą kwestie instytucji, polityki, przemocy, w końcu – doświadczenie przestrzeni galerii sztuki. Mogłem w mój projekt włączyć więcej historii, ale zdecydowałem się na Chrisa Burdena i atak na rosyjskiego ambasadora Karłowa w Ankarze w 2016 roku. Wszystko łączyła konwencja newsowej telewizji, telewizyjno-medialnego przekazu.
Zamach w Ankarze był wtedy świeżą historią.
Na zdjęciach wykonanych przez fotoreportera ta sytuacja wyglądała niemal jak rzeźby Maurizia Cattelana.
I zamachowiec był całkiem przystojny.
No raczej. Młody chłopak, dwudziestodwuletni, Mevlüt Mert Altıntaş. Ale miał tani garnitur, z Zary… Więc mam kilka takich historii i mi się to lepi. Performans Shoot Burdena, który miał miejsce 19 listopada 1971 roku, to supermocna praca. Dla polskiej historii ważna jest jednak Zachęta, na schodach galerii zginął prezydent. Jego zabójca, malarz Eligiusz Niewiadomski, został potem stracony przez pluton egzekucyjny. Co roku jest czczony przez skrajnie prawicowe i nacjonalistyczne środowiska jako bohater.
Pierwszy raz pokazywałem pracę w Zachęcie, to było dla mnie nobilitujące. W filmie pojawiają się Hanka Wróblewska, dyrektorka Zachęty, i Dorota Monkiewicz, wówczas dyrektorka Muzeum Współczesnego we Wrocławiu i kuratorka konkursowej wystawy. Chciałem wykorzystać ich figury, które wielu osobom z zewnątrz nic nie mówią. Zależało mi i na tej zachętowskiej autentyczności, i na detalach. Chciałem mieć na przykład ten sam rodzaj spodni, co Burden, ten sam model trampek…
I rzeczywiście się postrzeliłeś.
Najpierw nagraliśmy tę scenę na niby. Z Łodzi przyjechał mężczyzna, który zajmuje się preparowaniem broni do filmów, pistoletów hukowych. Nie potrafiłem udawać. Z tym się teraz męczę, pracując w teatrze. Jak chcę robić obiekt z chlebów, to z prawdziwych, a nie z rekwizytów; chcę się pomęczyć z materią. Wtedy producentka i kuratorka też miały nadzieję, że nie wykonam realnego powtórzenia. Sam postrzał został nagrany w przestrzeniach Kemu. Alex Baczyński-Jenkins dał mi klucze. Musiałem zabezpieczyć ściany materacami. Operatorka włączyła kamerę i wyszła. Była osoba, która do mnie strzelała, oraz mój przyjaciel artysta, który studiował też ratownictwo medyczne. Poprosili mnie, bym napisał oświadczenie, że na wypadek mojej śmierci oni nie ponoszą odpowiedzialności.
Śrut, dwa i pół milimetra, miał mnie tylko drasnąć, ale – podobnie jak Burden – miałem ranę na wylot. Dlatego musiałem pojechać na pogotowie. Okienko, tłum czeka na lekarza, a ja na pytanie „z czym pan przyszedł?”, odpowiadam: „z raną postrzałową”. I wszyscy ludzie patrzą na mnie. Zgłosiłem, że sam się postrzeliłem. Jak powiesz, że sam, to nie ma prokuratury. Wyjęli mi śrut i zaszyli ranę.
Wcześniej jednak, już postrzelony, musiałem pojechać taksówką do mieszkania moich przyjaciół, Tomka Basiuka i Marcina Łakomskiego, u których się zatrzymałem. Oni byli akurat w Nowym Jorku i zapomnieli mi powiedzieć, że w mieszkaniu będzie pani, która ma je posprzątać. Zostawiłem w nim rozgardiasz, byłem zajęty planem filmowym. A pod prysznicem – o czym na śmierć zapomniałem – zostawiłem przyklejone do podłogi dildo. Ona je odlepiła, umyła i położyła na półeczce. Do tej pory jest mi głupio, gdy widzę tę panią, ale ta cała sytuacja mnie wtedy rozmiękczyła, obniżyła napięcie.
Cały czas gdzieś to twoje gejostwo wychodzi.
Gdzieś się wybija. To nie jest główny wątek, ale te gejowskie odpryski wciąż wracają, one mnie w jakiś sposób konstytuują. Gejostwo traktuję jako takie kolesiostwo, ciuraki… Ale rzeźba z pudełek, nad którą pracuję, jest totalnie gejowska, wręcz pedalska… Opiera się na fetyszyzmie – ciała i marek, no i jest ten ciurak, który będzie duży jak koński.
Kiedyś robiłem prace literalnie gejowskie: Kto nie skacze, Serce i wiara to znak pedała, kolaże, wideo. Te wczesne prace są mocno połączone z uczelnią, z zaliczeniami. Akademia daje duże pole do popisu, poniekąd cię chroni, ale jeśli trafisz na dziadów, to ci podetną skrzydła. Na akademii jak się ciężko rozmawia o temacie pracy, to się zaczyna mówić o formie. Na szczęście jestem nonkonformistą, robię dużo rzeczy na przekór. Im większy opór spotykałem, tym bardziej drążyłem dany temat.
Twoje prace z czasu studiów miały w sobie coś z coming outu.
Wtedy szybko nadrobiłem tematy i problemy z kompendium młodego twórcy: kwestie tożsamościowe, pracę z różnymi mediami, fotografię, wideo… Moje prace często miały charakter comingoutowy. Szukałem siebie. Na przykład w pracy Serce i wiara to znak pedała wykonałem skaryfikację na własnym ciele. Do tej pory mam ślady tych chrześcijańskich motywów. To jest praca mocno związana z ciałem i cierpieniem. Chciałem pokazać konotacje gejowskiego ciała i religii chrześcijańskiej w Polsce, takiego przymusu cierpienia z powodu bycia gejem, obciążenia stygmatem smutku.
W 2005 roku robiłem performans w Instytucie Sztuki Wyspa, transmitowany na www.Cam4.com. Ja miałem kamerę, odbiorcy na Cam4 widzieli akcję i ją komentowali, a ludzie w galerii oglądali mnie na żywo i widzieli czat. Jeden z komentujących nawet zapytał: „Czy to jest sztuka?”. To było hardcorowe, byłem w gaciach, skarpetkach, w kagańcu na pysku. Takie BDSM-owe artistico. W totalnych ciemnościach jadłem banany i z ich skórek robiłem napisy, które potem czerniały. To była zła praca, a ja ją wyparłem z pamięci.
Trzy lata temu robiłem performans w Lublinie na zaproszenie Waldka Tatarczuka. Biegałem cały dzień po mieście z mapą, w stroju joggera, do wcześniej zaplanowanych punktów. Zacząłem od spotkania na seks z chłopakiem w jednym z akademików. Od niego pobiegłem na spotkanie z psychoterapeutą, który miał mnie zakwalifikować na terapię rzekomo leczącą z homoseksualizmu w Ośrodku Odwaga. Zapłaciłem za to sto złotych. Po drodze wbiegłem jeszcze w gówno i siedziałem z tym gównem na bucie w jego gabinecie. Rozmawialiśmy, a ja się żaliłem. Na wyrzutach sumienia i żalu możesz zbudować całą swoją bajkę o byciu gejem. Oni to lubią.
Bardzo mi pasuje połączenie przyjaciół z benefitami; znajomych, kumpli od pójścia na obiad i bzykania się. Zwłaszcza na wypadach. Wiadomo, moja podskórna chrześcijańska natura mówi: Boże, tylko seks? No nie, trzeba jeszcze zjeść obiad.
Zostałeś zakwalifikowany na terapię?
Oczywiście. Wiedziałem, co powinienem powiedzieć: że mam żal do siebie, do rodziny, że czuję się odtrącony i takie tam. Padło pytanie: „kiedy pan ostatni raz uprawiał seks? – Przed chwilą. – Takie rzeczy trzeba kontrolować, trzeba świadomie przychodzić na terapię. – Nie byłem w stanie, wie pan”.
To spotkanie było dla mnie druzgocące. Prosto od psychologa pobiegłem do Ośrodka Odwaga, gdzie rzuciłem im w okno połówką mojego dowodu osobistego, na której było wyryte słowo „gej”. Spadła do ogródka, wyszli stamtąd jacyś ludzie, a ja uciekłem. Potem na komisariacie zgłosiłem zaginięcie dowodu. Policja nie chciała w protokole umieścić informacji, że na dowodzie był wyryty napis „gej”. Powiedzieli, że to nie jest istotny element dowodu osobistego. Z komisariatu pobiegłem prosto do galerii, gdzie od siódmej czekała publiczność. Miała do dyspozycji tylko tekst, w którym był dokładnie opisany mój plan dnia. Wbiegłem do galerii o siódmej dziesięć. To był finał performansu. Przylepiłem mapę i zdjęcia na ścianie. Zależało mi na tym, by zmapować te miejsca, pokazać, że w Lublinie działa taki ośrodek.
Podkreślam, że to są gejowskie historie, niekoniecznie queerowe.
Te prace wynikają z twojego życia, z gejowskiej praktyki.
Tak. Ale ja nie muszę się non stop z kimś spotykać. Bardzo mi pasuje połączenie przyjaciół z benefitami; znajomych, kumpli od pójścia na obiad i bzykania się. Zwłaszcza na wypadach. Wiadomo, moja podskórna chrześcijańska natura mówi: Boże, tylko seks? No nie, trzeba jeszcze zjeść obiad. Ale takie spotkania z gejami, tak zwanymi normalsami, układają mi w głowie. W Jarosławiu miałem takich kumpli, teraz został mi jeden – mechanik.
Jesteś artystą, chyba potrafisz sobie zrobić dobre zdjęcie na Grindra.
Niestety, nie mam dobrych fotografii. Niedługo zrobię nowe zdjęcie na Grindra w studiu fotograficznym. Obecnie wykorzystuję między innymi zdjęcie w stroju marynarza. No i czasami moja gejowska seksualność jest przyczynkiem do wygenerowania czegoś w polu sztuki. To jest jakieś pragnienie, spełnianie się w wielu jednostkach, ale też ciągłe poczucie niespełnienia jakiegoś wewnętrznego pragnienia.
Szukasz miłości?
Tak, szukam miłości, chciałbym ją przeżyć, pragnę tego. Bardzo rzadko chodzę jednak na randki. Dla mnie randka to trochę strata czasu. Dwa lata temu wróżka mi powiedziała, że w ciągu roku spotkam faceta swojego życia. I ciągle go nie ma.
Wywiad pochodzi z katalogu Przemysława Branasa Dwa wschody lub więcej, wydanego w koedycji przez Galerię Labirynt w Lublinie, Biuro Wystaw Artystycznych w Tarnowie, Gdańską Galerię Miejską i Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku (2019).