Wampiryczny element. Rozmowa z Magdaleną Kąkolewską
Adam Mazur: Wiem, że zajmujesz się sztuką i biznesem. Jak łączysz te dwie dziedziny?
Magdalena Kąkolewska: Zajmuję się sztuką , która jest ważnym elementem kultury korporacyjnej ERGO Hestii. Fundacja Artystyczna Podróż Hestii, którą kieruję jest nie tylko organizatorem konkursu dla studentów, ale także platformą szeroko rozumianej edukacji przez sztukę, która jest moją pasją.
Jak rozumiesz tę edukację? Kogo edukujesz?
Edukacja to zrozumienie konieczności rozwoju. W tym kontekście sztuka daje wolność poszukiwań, stawia pytania, które służą odbiorcom do formułowania własnych odpowiedzi. Uważam jednak, że przeciętnemu widzowi brakuje bezpiecznej przestrzeni, aby odważył się zadawać pytania czy też mówić, że nie rozumie, dociekać, dopytywać. Ponadto wydaje mi się, że polski odbiorca jest zbyt mocno obciążony wyniesioną ze szkoły myślą, że „musi wiedzieć”, że wykształcenie obliguje do wiedzy o sztuce. Powinno się znać nazwiska, trendy, historię – tak jak kanon literacki, tak i kanon sztuki… Na pewno to byłoby dobre, ale ta nieznajomość, która też jest wyniesiona z naszej ogólnej edukacji, powoduje, że w ludziach jest dość duża doza nieśmiałości i lęku. Trudno jest im przekroczyć tę barierę, szczególnie wobec sztuki współczesnej, której – jak twierdzą – nie rozumieją. Ta konieczność „rozumienia” jest bardzo poważnym hamulcem i buduje dystans.
Mam rozumieć, że starasz się przekroczyć, zniwelować ten dystans?
Tak. Myślę, że to jest najważniejsze i najbardziej mnie cieszy w mojej pracy. Historia powstawania kolekcji ERGO Hestii jest szczególna właśnie dlatego, że jest ona z jednej strony tworzona, aby pomagać artystom, a z drugiej strony istnieje po to, żeby samemu czerpać inspiracje – tak z poszczególnego dzieła jak i człowieka, który je tworzy.
Jaka jest twoja rola w tym projekcie?
Konkurs Artystyczna Podróż Hestii został powołany w 2002 roku, a ja pracuję od roku 2013. Zatem kolekcja ta była tworzona długo przede mną; konkurs odbywał się, miał zasięg ogólnopolski, ale organizacyjnie funkcjonował w Sopocie. Przyjrzałam się konkursowi i zobaczyłam, jaki jest w nim gigantyczny potencjał, również w odbiorcach z samej firmy – ludzie, którzy pracują w Hestii są po prostu ciekawi sztuki i wystarczy tylko troszkę szerzej im uchylić drzwi. A fakt, że tak dużo widzów przyjeżdża na wystawy, jest tego najlepszym dowodem.
Dlaczego zajęłaś się konkursem?
Po pierwsze spotkałam prezesa Piotra Śliwickiego. To był podstawowy i kluczowy dla mnie moment w podejmowaniu późniejszych decyzji, ponieważ jest to człowiek bardzo autentyczny w swojej pasji, sztuka go ciekawi, a twórcy inspirują. To poszukiwanie inspiracji, jego „sprawdzanie”, jak artyści widzą świat, co myślą i co z tego może dla nas wynikać, bardzo motywuje mnie do swoich własnych poszukiwań.
Rozumiem, że twoje przyjście do Hestii i zajęcie się organizacją konkursu oznaczało jednak pewną zmianę?
Myślę, że ani pan prezes, ani ja nie planowaliśmy strategii „więcej, głośniej, lepiej”. Nie było tak określonych celów. Mnie zależało na tym, żeby pokazać, że nie chodzi nam tylko o budowanie zbioru złożonego z prac konkursowych, tylko o ideę, która jest w środku; o pokazywanie młodym artystom świata poprzez umożliwianie im odbycia rezydencji, a jednocześnie o naszej potrzebie czerpania ich energii, poznawania ich sposobów patrzenia na świat, ich nieszablonowości i odwagi. Lubimy konfrontować nasze punkty widzenia.
Czym jest konkurs? Ideę znamy, natomiast jak to jest zorganizowane? Jaki jest kierunek jego rozwoju w ostatnich latach? To też się przecież bardzo zmieniło.
Konkurs jest spotkaniem z artystą i spotkaniem artysty z oceną pozaakademicką. To jest spotkanie, które chciałabym żeby było budowane z benefitami dla obu stron. Myślę, że organizujemy coraz lepsze rezydencje w Nowym Jorku i w Walencji. Współpracujemy z dobrymi ośrodkami. Chciałabym więcej, ściślej pracować z Hiszpanami; uważam, że mają dużo do zaoferowania. Rezydencje są wymienne, artyści hiszpańscy przyjeżdżają do Polski. To są bardzo ciekawi twórcy. Chciałabym także móc pokazywać wybrane przez jury prace finalistów szerzej, w większej liczbie miejsc, i być może w mniejszych ośrodkach.
Ale z jednej strony interesuje cię ciągnięcie konkursu na coraz szersze wody, a z drugiej strony jest takie działanie lokalne, kontakt z dziełem sztuki, artystami, pewną przygodą nieobarczoną jakimiś stawkami i karierami świata sztuki.
Tak, kontakt z ludzką, pierwotną ciekawością.
Opowiedz nieco o procedurach konkursowych.
Konkurs jest organizowany od wielu lat w podobny sposób, zmieniają się oczywiście niuanse regulaminu. Przez wiele lat był kierowany do studentów IV i V roku malarstwa, rzeźby i grafiki. Trzy lata temu poszerzyliśmy kategorie o nowe media. Przez wiele lat konkurs dotyczył wyłącznie studentów ASP, teraz dotyczy wszystkich wydziałów artystycznych na uczelniach. To też jest ciekawe, dlatego że zgłaszają się de facto ludzie z całej Polski. To oczywiście daje nam, jako członkom jury, dużo szersze spektrum spojrzenia na to, co się dzieje w młodej polskiej sztuce. Konkurs nie jest tematyczny, zapisy dotyczą wyłącznie definiowania mediów, wymiarów i sposobów prezentacji pracy, która jest zgłaszana. W pierwszej części konkurs jest technologicznie zautomatyzowany – prace są zasysane w zbudowany w tym celu system i jury wybiera prace poprzez „tak” lub „nie”, oglądając je na ekranie komputera. Pierwszy etap jest bardzo intensywny, ponieważ chętnych do udziału w konkursie z roku na rok jest coraz więcej. Dlatego na wybór finalistów są aż 3 tygodnie. W tym roku zgłoszenia przyjmowane są do 4 kwietnia, a 25 kwietnia ogłoszona jest lista wybranych do finału prac.
Rozumiem, że ty to moderujesz? Decydujesz o tym ile prac wejdzie do części wystawowej?
Wspólnie o tym decydujemy. Nie ma stałej liczby finalistów. Zazwyczaj chcemy pokazać jak najwięcej osób, bo to jest ważne dla artystów i dla nas, żeby zaprezentować jak najwięcej ciekawych prac. Prace finalistów trafiają na wystawę. Potem następuje spotkanie z jury.
Opowiedz o nagrodach.
One nigdy nie były ustawione w hierarchii, są po prostu dwie nagrody. Jedna to miesięczna rezydencja w Nowym Jorku. Dodatkową nagrodą jest wystawa indywidualna w jednej z warszawskich galerii. W przypadku drugiej nagrody zmienia się tylko miejsce, ale zasady są takie same. Jest to Walencja, z racji współpracy z firmą DKV Seguros. Oprócz tego, od dwóch lat przyznawana jest też przez prezesa Śliwickiego nagroda specjalna. Jest nią zamówienie komercyjne na stworzenie artystycznej wizji raportu rocznego ERGO Hestii.
A dlaczego rezydencje? A nie na przykład 20 tysięcy do ręki i „rób co chcesz”?
Myślę, że jest kilka powodów. Pierwszy to taki, że wybór Nowego Jorku jako mekki zmian, jest dowodem na to, iż jesteśmy ciekawi zetknięcia się artysty z czymś dla niego zupełnie nowym. Przeważająca część osób, które tam wyjeżdżają a z którymi rozmawiam i mam do czynienia – mimo iż zdarza się, że byli tam już wcześniej – są zaskoczeni i odkrywają bardzo wiele nowych dla siebie rzeczy. Po czym wracają z tym nowym doświadczeniem – i tu jest ten wampiryczny element (śmiech) – i opowiadają, co przeżyli. A my się też przez to uczymy różnych rzeczy. Staramy się tę ich opowieść pokazywać, stąd są też czasami naiwne, czasami zabawne relacje pisemne, które umieszczamy na stronie. One są naprawdę ciekawym kawałkiem narracji quasi-literackiej. Fotografują. Pamiętam, kiedy Xawery Wolski przysłał pierwsze zdjęcia z Nowego Jorku, to wyglądało to tak, jakby przesyłał nam kadry z Piątego elementu. Kiedy Krzysiek Maniak przysłał fotografie z początkowych dni rezydencji w NY, to był tak strasznie smutny, że pomyślałam sobie, że robimy mu krzywdę (śmiech), ale w pewnym momencie coś kliknęło i gdzieś znalazł swoje miejsce. Małgosia Goliszewska przeleżała dwa tygodnie na plaży w Walencji, ale nic dziwnego, bo w głowie miała projekt o marzeniach sennych, o języku marzeń i widocznie był jej potrzebny czas. Zresztą zrobiła potem w Leto bardzo fajną wystawę… Dlaczego ich wysyłamy? Wiemy, jak może kręcić podróż. Każdy, kto doświadczył bezpośredniego kontaktu ze sztuką światowego formatu, wie, co to znaczy, jaką to daje energię.
Czyli właściwie konkurs nie kończy się na nagrodach, rezydencjach i wystawie w galerii warszawskiej, tylko są jeszcze wydarzenia, które sprawiają, że to cały czas gdzieś funkcjonuje – w Poznaniu, Krakowie, we Wrocławiu, w mniejszych ośrodkach, np. w Głogówku czy w różnych polskich galeriach. To zakłada też waszą dalszą współpracę z tymi artystami?
Tak. Budowanie relacji z artystami jest bardzo ważne. Łatwiej jest mi je tworzyć z tymi, których już znam, czyli finalistami lub laureatami czterech ostatnich edycji, ale nadal brakuje mi więzi z tymi, których osobiście nie znam.
Z czego to wynika? To jednak jest dosyć niezwykłe, wymaga dużo czasu, wysiłku. To jest taki rodzaj coachingu? Jak to można nazwać?
Nie, coaching z definicji ma jakiegoś mentora.
Ale to też jest takie wspieranie, taka nagroda dodatkowa. Kolejne etapy są nagrodami, ale jak już jesteś w Hestii, to niezwykłe jest, że ilekroć was spotykam, to rozmawiamy o Maniaku, o artystach, którzy cały czas coś robią, są przez was obserwowani i wspierani.
Tak, ponieważ my też się od nich uczymy.
Ale czego się uczycie?
W jaki sposób radzą sobie z trudnościami, jak patrzą na rzeczy… To fascynujące obserwować, jak taki Krzysiek Maniak wyjeżdża do Nowego Jorku, pierwszy raz za granicę i tam sobie radzi. Głęboko wierzę w to, że proces kreatywny jest bardzo zbliżony do procesu biznesowego – one są prawie takie same, tylko my nie umiemy z tego korzystać. Nie my, jako Hestia, tylko my w ogóle, w różnych dziedzinach pracy zawodowej. Artyści też nie chodzą i nie mówią „patrzcie”, tylko realizują się poprzez dzieło, które tworzą. Oni się wypowiadają w pewnym medium. Natomiast nas ciekawi to, jak oni do tego dochodzą, co stoi za tym dziełem, jakie doświadczenia im towarzyszą. To są dla nas doświadczenia fascynujące! To jest ciekawe, że możemy z nimi rozmawiać.
Moim zdaniem, to absolutnie wyróżnia ten konkurs. Wystawa podróżuje, jest nagroda, zainteresowanie mediów. Część dużych biznesowych podmiotów ma właścicieli, którzy są kolekcjonerami – to służy albo promocji firmy, albo budowaniu statusu. Natomiast chyba jeszcze nie spotkałem osoby, która powiedziałaby, że obserwuje to z punktu widzenia szukania analogii, czy uczenia się pewnych procesów kreatywności… To też jest jeden z bardzo niewielu konkursów skierowanych do artystów, którzy właściwie nie są jeszcze artystami, nie zostali jeszcze do końca sformatowani. A ty jeszcze idziesz w to dalej i obniżasz wiek. To dosyć niezwykłe. Jest na przykład mnóstwo takich konkursów, że ocenia się dyplomy.
Kiedy ktoś ma dyplom i ma 24 lata, to jest kimś innym niż przed dyplomem, kiedy ma załóżmy lat 23? To są bardzo cienkie granice.
Ale jest inny, nie jest sformatowany dyplomem. Studenci, którzy są na przykład na IV roku, są innymi studentami.
To prawda. Tak jak wspomniałam, obniżenie tego wieku do licencjatu być może było za daleko posunięte. Uważam, że powinniśmy wrócić do formatu IV, V roku. Nie dlatego, że młodsi nie mają odpowiedzi, bo nie muszą mieć, ale nie mają jeszcze takiego paradygmatu, żeby pchać się bez względu na wszystko, sprawdzać… To jest ciekawe, bo to tylko różnica III i IV roku, ale jednak duża. Natomiast na V roku też jest pewien kłopot, ponieważ studenci pracują już nad dyplomem i często ten dyplom jest właśnie pracą, którą składają na konkurs. Ale my mamy konkurs w kwietniu i oni są jeszcze niegotowi.
To jest interesujące, bo można by było sobie wyobrazić, że konkurs jest prostą transakcją. Wygrana równa się pracy za pieniądze, podczas gdy tutaj istnieje pewna relacja.
Gdybyśmy tylko chcieli budować kolekcję, to przez 15 lat inwestowania w konkurs mielibyśmy znaczący zbiór uznanych rynkowo dzieł. Ale nam chodzi o proces.
O proces i jak się okazuje – także o ryzyko, bo nie wiadomo właściwie, co tam się wydarzy.
Ryzyko jest związane z dziełem. Cały czas obracasz się wokół tego, że nie wiadomo, czy oni będą znanymi artystami. A my nie to kupujemy.
Ale to jest właśnie bardzo ważne, bo stawia też trochę na głowie logikę świata sztuki. Trochę ją jednak przemieszcza…
Zakładamy, że członkowie jury, którzy pochodzą z bardzo różnych środowisk, mają różne pomysły na sztukę, różne pomysły na twórczość… To jury się zmienia, a my mamy bardzo różnych ludzi. Różnych w sensie widzenia sztuki, swojej własnej aktywności w jej obrębie. To niczego nie gwarantuje, ale pokazuje, że ci ludzie dochodząc do jakiegoś wniosku, szukają postawy twórczej, która jest ciekawa, dobrze się zapowiadająca. To jest taka randka w ciemno, to prawda.
Opowiedz mi o tym jako osoba, która wręcz definiuje konkurs, jakie błędy popełniają młodzi artyści? Co byś doradziła osobom, które składają prace lub myślą o tym, żeby coś złożyć na konkurs przez wasz system? Czego nie robić, a co się sprawdza? Często ludzie nie wiedzą o jakichś rzeczach i popełniają nagminnie dziwne błędy.
Myślę, że raczej powiedziałabym, co robić, a nie – czego nie robić. To częste, że zgłaszający nie rozmawiają, nie pytają. Być może nie rozumieją różnych sformułowań regulaminowych albo są niepewni… Zazwyczaj wygranymi – nie w sensie konkursu, ale wygranymi w ogóle – są ci, którzy upewniają się albo dociekają. Jesteśmy bardzo małym zespołem, ale zespołem otwartym. Mój telefon jest we wszystkich publicznych katalogach. Rozmawiamy. Kiedy Małgosia Goliszewska startowała do konkursu, zadzwoniła do mnie o godzinie 22 i powiedziała: „Ale ja nie wiem, nie umiem, chyba nie…” – mimo że miała za sobą wiele wystaw! Formuła konkursu, stawania oko w oko z jury, też jest trudna. Ale dopytywała, dopytywała aż dopytała i poszła na konkurs. Ludzie nie pytają. Jest poza tym w młodych artystach sporo agresji. Niektóre sformułowania są bardzo ostre.
Panujesz nad składem jury, znasz szczegóły dyskusji pomiędzy jurorami. Jakie są parametry, które sprawiają, że pewne rzeczy są dla Wws interesujące a inne nie? To też jest trochę pytanie o listę osób, które wygrały ileś edycji w poprzednich latach. Jaka sztuka was inspiruje, działa na was? Kto jest takim idealnym zwycięzcą Hestii?
Właśnie nie ma.
Ale może jednak, jeżeli to jest związane z przygodą, podróżą… Na przykład Krzysio Maniak, który jest świetnym, ciekawym, młodym, wrażliwym artystą i nigdy nie wyjechał ze swojej wsi – nagle jest wrzucony do Nowego Jorku. On nie mógł nie wygrać tej Hestii! Przynajmniej dla mnie. To jest modelowy przykład osoby, której zmieniasz wszystko.
Wiem, że tak uważasz, bo na łamach pisma Karolina Plinta powiedziała wręcz, że to Sebastian Cichocki go wybrał… Nie wiem, co pozostali członkowie jury na to….. Maniak był bardzo mocnym kandydatem, ale był również zupełnie inny, bardzo mocny kandydat i mam nadzieję, że w tym roku też się zgłosi do konkursu, ponieważ jeszcze ma szanse. Była na ten temat bardzo duża dyskusja. Przecież my też nie chodzimy i o tym nie opowiadamy o szczegółach naszych dyskusji, ale rzadko jest tak, że jest jeden mocny kandydat…
Na początku konkurs dotyczył rzeźby, malarstwa i grafiki. Czyli miał na celu wyszukanie osób wyróżniających się w pewnej akademickiej dyscyplinie. To się zmieniło. Moim zdaniem teraz konkurs jest o czymś innym. O pewnej postawie – to co powiedziałaś: o pewnej świadomości, przebojowości, potencjalności…
To nie jest konkurs, który jest otwarty wyłącznie na nowe media, fotografię, instalacje, wideo. Wręcz przeciwnie – byłabym bardzo zadowolona, gdyby pojawiło się więcej prac malarskich, rzeźbiarskich, więcej grafiki.
Wydaje mi się, że jeżeli to trochę inaczej zdefiniujesz, to nagle okazuje się, że ci malarze może nie czują się zaproszeni…?
Bardzo się cieszę, że o to pytasz, ponieważ uważam, że tu absolutnie nie chodzi o medium. Chodzi tak naprawdę o dialog artysty samego ze sobą. Konkurs jest otwarty na poszukiwania w różnych mediach. Bardzo zachęcam wszystkich, bez względu na technikę tworzenia, do przystąpienia do konkursu. Liczymy na różnorodność prac.
W którą stronę twoim zdaniem ten konkurs będzie zmierzał? Jaka jest przyszłość Artystycznej Podróży Hestii po 15 latach? Jakie są ambicje?
Jakie są ambicje konkursu…
W ciągu ostatnich lat osiągnęliście bardzo dużo, wyruszając w podróż po Polsce, współpracując z Muzeum Sztuki Nowoczesnej – to jest bardzo duży sukces twój, twojego zespołu i oczywiście artystów, którzy przysyłali swoje prace. Ale co dalej? Być może to jest poziom, który chciałaś osiągnąć i teraz on będzie realizowany. To jest ta formuła, do której doszłaś, czy jeszcze chcesz coś zmodyfikować? Porównując na przykład z innymi konkursami…
Konkurs to cały mechanizm, w którym można jeszcze mnóstwo różnych rzeczy polepszyć i nowych zbudować. To, co zrobiliśmy na przykład we Wrocławiu, jest dla mnie czymś niezwykle ważnym. Zrobiliśmy wystawę ze studentami, mogliśmy przyjechać i powiedzieć: „OK! My jako fundacja, chcemy wam stworzyć środowisko, w którym nie będziemy wam mówić ex cathedra, jak robić wystawę”. Piotrek Szpilski jako młody kurator mówi: „Tak, ja chętnie z wami popracuję i podzielę się moją wiedzą, ale od was też chciałbym się uczyć.”. Prowadzimy warsztaty, budujemy relację ze studentami, budujemy coś wspólnie . To jest kapitalne! Jeśli studenci coś z tego wynieśli, to tu jest ta misja edukacyjna fundacji. Czy myśmy coś z tego wynieśli? Nieprawdopodobną energię! Byłam na spotkaniu ze studentami, kiedy kombinowali, jak tę wystawę zrobić, akurat wtedy miała być jeszcze nie w galerii Neon. Widać było, że „sky is the limit”, nie ma myślenia o pieniądzach, że się coś nie da. To wszystko daje bardzo dużo energii, która jest wymienna. My im coś dajemy, oni dają coś nam. Widzę sens współpracy, tworzą się małe grupy, oni zaczynają pracować między sobą i to też jest fajne.
No tak, ale to jest trochę taka zmiana, która nie przychodzi sama. Jednak Akademia we Wrocławiu jest bardzo konserwatywna i wy tutaj przychodzicie z pewną propozycją z zewnątrz. To jest super interesująca perspektywa, łącząca duży biznes z działaniem pozarządowym, edukacyjnym, fundacyjnym, które jest dla Ciebie super istotne – na styku z Akademiami, które są często takim chorym człowiekiem systemu sztuki. Mówi się, że Akademie kształcą studentów w sposób nieadekwatny do rzeczywistości. Wy dokonujecie translacji czegoś niemożliwego – przyszłych absolwentów uczelni przenosicie przez fundację w stronę takiego kontaktu z prezesem, który wybiera na przykład kogoś do ilustracji raportu rocznego. Jest to coś zupełnie abstrakcyjnego dla większości osób studiujących na akademiach! Jak oceniasz kondycje tych uczelni i co byś ewentualnie zmieniła na ich miejscu, ale też jak oceniasz samych absolwentów, których tam spotykasz?
Powiedziałeś, że Wrocław jest konserwatywny? Ja w ogóle nie mam takiego poczucia. Są takie uczelnie, które otwierają drzwi i mówią: „Chcecie zrobić spotkanie ze studentami? Pomożemy wam to zorganizować”. Wrocław do tych instytucji należy. Są też uczelnie niezainteresowane współpracą z nami i promocją konkursu, czyli de facto pomocą swoim studentom. Wszystko jednak zależy od ludzi, a nie od ramy tej czy innej instytucji.
A jeśli chodzi o edukowanie samych studentów – coś byś tutaj zmieniła?
Nie jestem właściwą osobą do definiowania koniecznych lub potrzebnych zmian w edukowaniu studentów. Obserwuję jednak, że studentom trudno się rozmawia ze światem poza akademią…. Nasi laureaci dopiero zaczynają reagować na nasze propozycje. Powoli zaczynają i z nami rozmawiać. Nieustannie prosimy o informacje dotyczące ich poczynań artystycznych, aby móc je promować. To na razie jest w wielu wypadkach relacja w jedną stronę.
Czyli to jednak jest jak coaching. Nie ma takiej pracy nad komunikacją tego, co się chce powiedzieć, kim się jest, jak się przedstawić?
Nie wiem czy nie ma, ale jest trochę mało… Może to jest tak, że oni muszą się przekonać, że my jesteśmy realni? Realnie robimy wystawy w Pawilonie Sztuki w Warszawie, gdzie przychodzą realni ludzie. Że to nie jest kwiatek do kożucha, tylko stoi za tym normalna, ciężka robota. Pokazujemy tych finalistów; przychodzi na wernisaż 40-50 osób. To jest ciekawe, bo finaliści zawsze są zaskoczeni: „Skąd ci ludzie się wzięli? Jakieś nowe twarze…”. Przychodzą ludzie z różnych środowisk. Jest też taka zasada, że zawsze na wernisażach jest obecny artysta. Bardzo dbamy o to, aby można było z artystą otwarcie porozmawiać w przyjaznej atmosferze.
Która praca była dla ciebie najciekawsza albo najbardziej satysfakcjonująca – jeśli chodzi o pracę z Hestią i tymi artystami?
Lamella Xawerego Wolskiego. Bardzo przeżyłam tę pracę i przeżywam ją nadal. W ogóle nic z tej pracy nie rozumiałam. Właśnie – też posługuję się tą kategorią „rozumienia” (śmiech). Obejrzałam ją, wciągnęła mnie. Przerzuciłam ją z mojego małego komputera na duży, włączyłam sobie głośniki, przeczytałam ten opis, znalazłam operę… Niby to czułam, ale był jakiś brak. Byłam bardzo ciekawa Wolskiego. Kiedy przeszedł do finału, byłam naprawdę bardzo zadowolona, ale raczej z takiej ciekawości, bo nie stawiałam na tę pracę. Miałam wrażenie, że on jeszcze do końca nie wie, czego szuka. Byłam ciekawa, co powie. Kiedy wszedł i rozpoczął prezentację, w ogóle zapomniałam o bożym świecie. Były jakieś pytania i jak wyszedł, to jeden z członków jury powiedział: „Szkoda, że już poszedł” – i to była bardzo trafna reakcja, bo chciałoby się usłyszeć jeszcze więcej, co on ma do powiedzenia i więcej podpatrzeć, czego szuka. Z jednej strony ma energię rozproszoną, a z drugiej strony jest bardzo skoncentrowany… Na każdej z naszych wystaw strasznie się denerwuję, kiedy musimy wcisnąć tę Lamellę w telewizor (śmiech). Nic nie poradzę, bo wiem, że mamy takie warunki, jakie mamy, ale jedyny raz, kiedy ta praca była naprawdę dobrze pokazana, to było u Braci Jabłkowskich. Robiła wrażenie, miała własną przestrzeń, ciemność; ta forma się wylewała, przegrzana opera grzmiała… Poruszeń podczas konkursu jest wiele… Dlatego to jest taka fascynująca podróż.
Przypisy
Stopka
- Fotografie
- Piotr Litwic
- Strona internetowa
- www.artystycznapodrozhestii.pl