W pewnym momencie trzeba mieć czas dla siebie. Rozmowa z Adrianem Chorębałą
Piotr Policht: Zanim zostałeś kuratorem, zajmowałeś się dziennikarstwem i krytyką muzyczną, filmową, literacką…
Adrian Chorębała: Będąc młodym człowiekiem postanowiłem, że chcę pracować w kulturze. Zacząłem od bardzo wielu wolontariatów i praktyk. W końcu okazało się, że wychodzi mi pisanie. Była to jeszcze złota era druku. Pisałem do „Machiny”, „Wyborczej”, płacono wówczas dosyć dużo.
Kiedy zaczynałeś pisać?
W 2001 roku skończyłem studia, ale pisałem już wcześniej. Jednocześnie oprócz pisania zawsze interesowało mnie organizowanie. Skończyłem filmoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim, należałem do koła filmoznawczego, pamiętam, że robiliśmy np. przegląd filmów Wong Kar-Waia. Uważam, że warto w życiu dla równowagi mieć jeszcze jedną rzecz w strefie zawodowej, oprócz tego czym zajmujemy się na co dzień.
A gdzie w tym wszystkim sztuki wizualne?
Do sztuki przekonałem się około 2005 roku, za sprawą Sebastiana Cichockiego, którego znałem, ponieważ pisał też do lokalnego czasopisma „Ultramaryna”.
Ponieważ tekst Hałasia był zatytułowany Sztuka w służbie lewaków, zrobiliśmy w Kronice wystawę reakcyjną pod tym tytułem. Ja na przykład chodziłem w koszulce Anny Okrasko z napisem „homoseksualny demonstrant”.
I był w tym czasie dyrektorem Kroniki.
Tak, organizował też w Cieszynie z Fundacją Galerii Foksal wystawy przy okazji Nowych Horyzontów. 2005 rok był Rokiem Polsko-Niemieckim i Sebastian zbierał ludzi, którzy pomogliby mu zorganizować projekt w ramach jego obchodów w Bytomiu, do którego mnie zaprosił. Był to Elektropopklub, który bardzo naznaczył moje podejście do sztuki. Zorganizowaliśmy klub, który istniał przez 6 tygodni w Polsce, a następnie tyle samo w Niemczech. W Bytomiu robiliśmy to na parterze Muzeum Górnośląskiego, gdzie działał wtedy sklep meblowy. To był bardzo hipsterski klub, kiedy jeszcze słowo „hipster” nie funkcjonowało w obiegu, wnętrze zrobione było z płyt OSB, robiliśmy wlepki z różnymi rozwinięciami skrótu EPK.
Nikt nas nie ograniczał, nie mówił czyje koncerty mamy organizować żeby przyszli ludzie. Grał Wojtek Kucharczyk do telenoweli Klan, tam odbył się też jeden z pierwszych koncertów zespołu Dick4Dick, kiedy jeszcze grali w strojach spadochroniarskich. To było lato, więc w efekcie strasznie śmierdziało. Grały Pustki, a na otwarciu był Felix Kubin z jego żoną Mariolą Brillowską, która okładała go biczykiem. Zjawił się ambasador Niemiec w Polsce. A było lato, Bytom, czyli nigdzie, więc na otwarciu powinny być pustki, a tymczasem przyjechało ponad 600 osób, tyle samo z Bytomia, co z Krakowa i Warszawy. Przyjeżdżali artyści z Niemiec i z Polski, robili różne warsztaty, rysowali impresje z Bytomia na ścianie, odbywały się spotkania literackie. Okazało się to wielkim sukcesem. W Wolfsburgu na niemieckiej odsłonie nie było już tej energii. Wolfsburg jest miastem Volkswagena, górują nad nim trzy wielkie kominy, a na ulicach są same Volkswageny. Działo się to w galerii na drugim piętrze kamienicy, nie na parterze, więc ludzie nie stali już sobie na zewnątrz z piwkiem. Na otwarciu grał punkowy zespół Mass Kotki i ci Niemcy stali nieruchomo. Po tym wszystkim Sebastian zaproponował mi pracę w Kronice, a więc jednocześnie Bytomskim Centrum Kultury, którego Kronika jest częścią.
Czym się tam zajmowałeś?
Z jednej strony byłem kuratorem, a z drugiej organizowałem na przykład dni miasta. Przemycałem różne rzeczy. Prezydent chciał np. Marylę Rodowicz, a ja mówiłem: zaprośmy też Masalę, więc potem ci pijani ludzie na rynku wołali „Ma-ry-la!”, a potem „Ma-sa-la!”. W Kronice jedną z moich pierwszych wystaw był projekt z Hubertem Czerepokiem, który zrobił statek kosmiczny i wypożyczalnię płyt DVD z teoriami spiskowymi.
Potem przyszedł rok 2008 i wystawa Bad News kuratorowana przez Magdalenę Ujmę i Joannę Zielińską. Jedna z pokazywanych na niej prac czeskiego kolektywu Guma Guar, w której ówczesny papież Benedykt XVI ma w ręku głowę Eltona Johna i opatrzony jest podpisem „Wszyscy jesteście pedałami”, sprowokowała prawicowego publicystę „Życia Bytomskiego” Marcina Hałasia – który pisał o nas per „chłopcy z Kroniki” – do napisania takiego tekstu, że musieliśmy się później tłumaczyć przed radą miasta. Ja miałem przesłuchanie, na którym przeczepiono się do mnie za brak kosztorysów do cyklu spotkań literackich Niski nakład, które prowadziłem. Na co ja odparłem, że w tym nie ma żadnych kosztów. Byli wkurzeni, że nie mogą się do tego przypieprzyć. Ponieważ tekst Hałasia był zatytułowany Sztuka w służbie lewaków, zrobiliśmy wystawę reakcyjną pod tym tytułem, ja na przykład chodziłem w koszulce Anny Okrasko z napisem „homoseksualny demonstrant”. Po tym Sebastian nie widział już tam dla siebie drogi, do BCK przyszedł nowy dyrektor, ja uznałem, że to jednak nie jest ten typ kultury.
Wtedy trafiłeś do Ronda Sztuki?
Okazało się, że akurat zwalnia się tu miejsce. To było w 2008, rok po powstaniu galerii. Nie do końca wiedziałem z czym się to wiąże, nie wiedziałem początkowo, że to galeria podlegająca ASP. Zmienił się profil, nie jest to, jak Kronika, centrum sztuki współczesnej, tutaj musimy łączyć bardzo różne wątki. Jesteśmy jednostką akademii, ale z drugiej strony jest to galeria w pewien sposób miejska, bo nie jesteśmy schowani przy akademii, ale na pierwszej linii ognia, w centrum miasta.
Pełnisz tu oficjalnie rolę menedżera, co nie jest powszechnie występującą w instytucjach funkcją. Czym się więc właściwie zajmujesz?
Oficjalnie do marca tego roku byłem kierownikiem, teraz przez reformę uczelni artystycznych jestem menadżerem. Zdradzę ci, że w Rondzie Sztuki pracują dwie osoby.
Ty i kto jeszcze?
Agnieszka, która pracuje w biurze. A organizujemy około 30 wystaw rocznie. Jest to możliwe w małych galeriach prywatnych, ale nie znam publicznej instytucji, która by organizowała tyle rzeczy. Co nie znaczy, że jesteśmy sami, mamy całe zaplecze z akademii.
Walczymy ze stereotypem Katowic jako miasta szarego, brudnego. Za oknem widzimy łąkę w centrum miasta, super projekt JEMS-ów, czyli MCK, z drugiej strony żurawie są już znakiem rozpoznawczym tego miasta, obok powstają dwa kolejne budynki. Katowice szukają na siebie pomysłu.
Czemu aż tyle?
Mamy bardzo aktywny program i dwie przestrzenie. Wiele osób chce mieć tu wystawy, choć przesiew projektów jest bardzo solidny, istnieje rada programowa, w której zasiadają przedstawiciele każdego z kierunków na akademii, rektor czy Irma Kozina, nasza lokalna broń, sumienie narodu. Dążę do tego, żeby wystaw robić mniej, za to organizować więcej wydarzeń towarzyszących. Mamy totalny rozstrzał, od dizajnu, dyplomów projektowych, do kuratorskich wystaw latem, z reguły okołomuzycznych. W zasadzie są tu wszystkie dziedziny sztuki.
Jest jakiś element, który je wszystkie spina?
Na pewno jest nadrzędna funkcja pokazywania tego, co dzieje się na akademii, w czym pomaga nam posiadanie mniejszej przestrzeni Galerii +, gdzie jesteśmy w stanie prezentować naszych wybijających się studentów. Z drugiej strony staram się na bieżąco wyłapywać najfajniejsze nazwiska ze świata sztuki, żeby pokazać je w nowym kontekście. Jest wreszcie zainteresowanie miastem jako takim i samymi Katowicami. Śląsk jest bardzo dynamicznie rozwijającym się regionem, szczególnie że postawił na kulturę. Ale niestety w tych strategiach regionalnych sztuka jest trochę z boku. Jesteśmy miastem muzyki UNESCO, mamy trzy festiwale muzyczne, a będzie jeszcze czwarty. Przez to, że Śląsk jest tak specyficzny, to wszyscy się znamy. Jest Galeria Szara, Muzeum Śląskie, BWA Katowice i nieco dalej Kronika. Jest przepływ energii, który nie byłby możliwy np. w Warszawie, gdzie jest tak wiele inicjatyw. Tutaj wszystko polega bardziej na synergii niż konkurencji.
Parę lat temu dało się odczuć ten rozwój – budowa strefy kultury, przeprowadzka Szarej z Cieszyna, moda na lokalny socmodernizm… W jakim miejscu Katowice są dziś?
Z jednej strony jest to nie do końca wykorzystany potencjał, a z drugiej cały czas jesteśmy w stadium work in progress. Oprócz miejsc, które wymieniłem, jest też silny nurt aktywistów miejskich. Bardzo rezonuje na miasto mały bar KATO, który jest trochę lokalnym Planem B. Oprócz koncertów są w nim debaty na temat miejskości, warsztaty z projektowania. Mamy Geszeft, czyli sklep z dizajnem, który ma kulturotwórczą wartość. Przez to, że się wszyscy znamy, potrafimy współpracować na wielu płaszczyznach. Katowice w pewnym momencie przestały mieć kompleks wielkich miast. Z mojej perspektywy mogą być bardziej zapatrzone na Berlin niż Warszawę, Kraków i Wrocław – jest tu cały czas element przetwarzania się, trochę partyzantki. Z drugiej strony nie wiem, czy znam region, który by tak silnie akcentował swoją odmienność, także językową. Walczymy ze stereotypem Katowic jako miasta szarego, brudnego. Za oknem widzimy łąkę w centrum miasta, super projekt JEMS-ów, czyli MCK, z drugiej strony żurawie są już znakiem rozpoznawczym tego miasta, obok powstają dwa kolejne budynki. Katowice szukają na siebie pomysłu.
Robiąc Elektropopklub w 2005 roku chciałbym to kiedyś powtórzyć. I powtórzyłem – w 2011 roku zrobiliśmy program, który nazywał się TAKK! Tymczasowa Akcja Kulturalna Katowice. Całość działań wyrzuciłem na zewnątrz Ronda. Pracowałem z wieloma osobami, Marta Lisok zrobiła tzw. dział sztuki i na przykład Julita Wójcik pod pomnikiem Powstańców Śląskich zrobiła z węgla wielki napis „Bogactwo”. To był projekt partycypacyjny, osoba, która nam pomagała, mogła sobie ten węgiel wziąć. Cecylia Malik robiła warsztaty wchodzenia na drzewo, Magda Starska miała specjalną jaskinię… Był cykl koncertów, warsztaty z food designu, warsztaty z komiksu o Katowicach. Cały czas wchodzimy w działkę interdyscyplinarności, bo uważam, że domeną Ronda pod moim menadżerstwem może być wychodzenie do ludzi. Nie zamykamy się i nie tworzymy wielokrotnie złożonych hermetycznych projektów, staramy się pokazywać sztukę, która trochę sama się tłumaczy, ale też pomaga w odkrywaniu nowych rzeczy. Zawsze mamy wstęp wolny, przez to, że jesteśmy tuż przy przystanku tramwajowym, ludzie czasem po prostu wpadają na chwilę i oglądają kolejne wystawy. I nie jest jak na wernisażach w Warszawie, gdzie widać, że ludzie są zainteresowani, bo sami partycypują w tym wszystkim jako artyści czy kuratorzy. Specyfiką Ronda Sztuki i Katowic jest też to, że u nas nie istnieje pojęcie sezonu ogórkowego w wakacje, bo właśnie wtedy do nas przyjeżdżają wszyscy – na OFFa, festiwal Tauron Nowa Muzyka, teraz jeszcze na FEST Festival. Te festiwale muzyczne napędzają nam publiczność. Od kilku lat co wakacje robię też wystawę muzyczną. Zaczęło się to od tego, że jako wielki fan Davida Bowiego po jego śmierci zrobiłem wystawę Life on earth?/ David Bowie. Hubert Czerepok stworzył na nią profetyczny neon I am afraid of Americans, po czym we wrześniu Trump wygrał wybory. Pola Dwurnik zrobiła cykl kolaży z Bowiem jako papugą. Swoją pracę dała też Monika Brodka.
O, co to była za praca?
Zdjęcie, na którym ponaklejała małych joginów. Miałem taki okres, że będąc w Rondzie jednocześnie byłem menadżerem zespołu The Dumplings, co zawsze wypomina mi Karolina Jabłońska. Miałem więc trochę kontaktów w świecie muzycznym i jedna znajoma powiedziała mi, że Brodka uwielbia Bowiego. Trzy dni przed wystawą dostałem od niej rano sms-a z pytaniem, czy może jeszcze wziąć w niej udział.
Potem była wystawa o emocjach w muzyce, rok temu Potencja, w tym roku (wystawa została przeniesiona na 2021 rok w związku z obecną sytuacją i odwołaniem Off festiwalu) będzie wystawa muzyczna o guilty pleasures. Bardzo interesuje mnie przełożenie muzyki na sztuki wizualne. Wychodzę poniekąd ze świata muzyki, bo dużo o niej pisałem. Interesują mnie też mechanizmy psychologiczne – bo muzyka jest czystą emocją, w sztukach wizualnych wchodzi jeszcze ogląd intelektualny i całe zaplecze, które mimo wszystko trzeba posiadać. Z muzyką jest tak, że każdy jej słucha lepiej lub gorzej. Postanowiłem też wyjść ze swojej bańki, bo zauważyłem, że wielu kuratorów ma określoną swoją przestrzeń, artystów, którymi się otacza. Ja oczywiście też – trzy razy już zapraszałem Potencję. Kiedy byłem na wystawie Cała Polska w BWA Wrocław, podobało mi się na niej to, że zobaczyłem w końcu kogoś, kogo nie znałem.
Kogo?
Na przykład Jana Baszaka, galerię Komputer, o której wcześniej tylko słyszałem. No i postanowiłem zaprosić jako współkuratorkę Annę Mituś. Wystawa z dwoma kuratorami pokazuje większy kawałek młodej sztuki. Chcę, żeby na tej wystawie było paru debiutantów. Będzie Ligia Dekiert, młoda malarka z pracowni Andrzeja Tobisa, Kacha Kowalczyk, która jest na co dzień wokalistką zespołu Coals, ale studiuje też na intermediach na ASP w Krakowie, a także Maciek Kacperczyk studiujący na ASP w Warszawie, młody muzyk z zespołu KACPERCZYK, który wydał teraz bardzo dobrą płytę.
Jak to się stało, że pracując w Rondzie zostałeś też menadżerem The Dumplings?
W „Ultramarynie” jest rubryka Świeża krew, w której piszemy o młodych zdolnych, od literatury przez sztuki wizualne po muzykę. Oni byli w pewnym momencie fenomenem internetowym i zaprosiłem ich na wywiad. Byli jeszcze bardzo młodzi, Justyna miała 16, Kuba 17 lat. Bardzo fajnie nam się gadało i po rozmowie Kuba zapytał, czy nie chciałbym być ich menadżerem. Było duże parcie, rósł hype na nich. Wahałem się, miałem pracę w Rondzie, dwójkę dzieci, menadżerowałem też innemu zespołowi. Ale w końcu się zdecydowałem.
Czym cię przekonali?
Drzemało we mnie rokendrolowe marzenie o byciu na trasie koncertowej, chciałem im też w jakiś sposób pomóc korzystając z kontaktów w świecie muzycznym. Przez dwa i pół roku, kiedy z nimi pracowałem, udało się m.in. zdobyć Fryderyka, w czym oczywiście jest 90% zasługi zespołu, a 10% PR-u i wspólnych działań. Objeździłem dużo świata, byłem np. w Tokio, choć żałuję, że wtedy a nie teraz, bo teraz mam zajawkę na czytanie o Japonii i japońskich klasyków, więc zupełnie inaczej bym zrozumiał ten kraj. Miałem w tym czasie siedmiodniowy tydzień pracy, 5 dni pracowałem w Rondzie, a w weekendy jeździłem na koncerty. No i jednak dwa i pół roku takiej intensywnej eksploatacji siebie powoduje, że trzeba w końcu wybrać.
I czemu zamiast rokendrolowego życia wybrałeś jednak Rondo Sztuki?
Zajmując się muzyką zauważyłem, że brakuje mi zaangażowania w sztukę. Poza tym kiedy zespół zaczyna być większy, to robi się z tego bardziej showbiznes niż muzyka, rola menadżera jest bardzo określona, nie ma już tego elementu kreatywnego, jak w przypadku kuratorstwa. To przeważyło. Bardzo rzadko widywałem też dzieci. Wydaje mi się to ważne, by w pewnym momencie złapać dystans i powrócić z nową energią.
Pewnie nie dla wszystkich ten wybór byłby oczywisty – showbiznes jednak zapewnia znacznie większe możliwości finansowe niż praca kuratorska.
Ale kasa nie jest najważniejsza i trzeba wierzyć w to co się robi. Ja wierzę w ten zespół, ale ich muzyka już od pewnego momentu niekoniecznie była moją muzyką. Poza tym jestem lokalnym patriotą, staram się robić dużo rzeczy także poza Rondem. Na przykład cykl koncertów w oknie w barze KATO czy cykl spotkań literackich Poczytalność. W pewnym momencie trzeba mieć też po prostu czas dla siebie. Rezygnując z The Dumplings miałem w końcu czas na czytanie, mogłem adoptować psa. W Rondzie mam też większą moc w zakresie sensotwórczości niż będąc menadżerem zespołu. Bardzo dobrze im życzę, ale z perspektywy czasu widzę, że to był bardzo dobry krok.
Bardzo interesuje mnie przełożenie muzyki na sztuki wizualne. Wychodzę poniekąd ze świata muzyki, bo dużo o niej pisałem. Interesują mnie też mechanizmy psychologiczne – bo muzyka jest czystą emocją, w sztukach wizualnych wchodzi jeszcze ogląd intelektualny i całe zaplecze, które mimo wszystko trzeba posiadać.
Widać, że masz więcej czasu na czytanie po twoim instagramie, gdzie regularnie wrzucasz minirecenzje książkowe. Tęsknota za krytyką?
Zawsze uważałem, że jestem czytelnikiem, a nie krytykiem. Przyznam się, że jednych studiów nie skończyłem – była to polonistyka. Po pierwszym semestrze już nie zdzierżyłem gramatyki opisowej. Wybrałem więc kulturoznawstwo, a dokładnie filmoznawstwo. Te zajęcia z antropologicznym rysem mnie na wiele rzeczy otworzyło. To jest z kolei odwieczne pytanie Dominiki Kowyni, jak ja to robię, że tak dużo czytam? To kwestia nawyku, każdy jest w stanie tyle czytać. Na przykład wstaję wcześnie i czytam godzinę przed pracą, jeżdżę komunikacją miejską i mam jakieś 20 minut w jedną stronę tramwajem, lubię też jeździć pociągami itd. Przez to pisanie o książkach wiele osób, które znam o tyle o ile, mówi mi potem na przykład po pijaku: „Ej, czytałem tę książkę, którą poleciłeś na instagramie”.
O ile w Kronice nazywano was „chłopcami z Kroniki” i urządzano polityczną nagonkę, tak w Rondzie chyba nie zdarzyły się nigdy podobne kontrowersje.
Nie zdarzyło się, choć mieliśmy projekty o wiele bardziej kontrowersyjne, jak wystawa braci Chapman. Były na niej na przykład gabloty z małymi figurkami hitlerowców, którzy byli w różnym stadium rozkładu, zżerani przez szczury. Była piękna scena, w której hitlerowcy stali jak komisja na akademii, a mały Hitler sobie malował. W innej pracy bracia Chapman kupili oryginale obrazy Hitlera i domalowali tęcze, to był cykl If Hitler Had Been a Hippy How Happy Would We Be. W Bytomiu, o wiele mniejszym mieście, z osobą absolutnie nastawioną na polemikę na zasadzie „odbieracie nam naszą galerię i atakujecie nasze chrześcijańskie wartości” byliśmy o wiele bardziej narażeni na ataki niż w Katowicach, gdzie ludzie są znacznie bardziej otwarci. Kronika jest osobna, my mamy też kuratelę akademii. Rektor zawsze mówi, że w sztuce nie ma cenzury, to autorska wypowiedź artysty, nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś mi kazał czegoś nie pokazywać.
Aż mi się nie chce wierzyć w tę dwunastoletnią idylliczną współpracę z akademią.
Kwestia nastawienia. Rondo jako galeria akademii ma też całe jej zaplecze. Nie musimy choćby mieć osobnej księgowej. Z drugiej strony to uczy różnorodności, nie jesteśmy galerią sztuki współczesnej o profilu, który ja sobie wymyślę, tylko mamy pokazywać tę sztukę w różnych jej odmianach. Tak jak z projektowaniem – ja jestem od lat kuratorem wystawy Design it. In Silesia! Robię to z Michałem Kubieńcem z Geszeftu, pierwszą wystawę zrobiliśmy w 2015 roku w Instytucie Polskim w Berlinie. Pokazywaliśmy projekty ze Śląska, bo jest to naprawdę zagłębie projektantów, często z Red Dot Awards w kieszeniach. Między innymi przez tę wystawę, sam fakt, że miała „Silesia” w tytule, Katarzynie Wieldze-Skolimowskiej nie przedłużono kontraktu dyrektorskiego, ponieważ doszli do wniosku, że promuje ruch autonomii Śląska. Więc jak ktoś chce widzieć gdzieś kontrowersję, to zawsze ją sobie znajdzie.
Ostatnia edycja tej wystawy odbyła się przy okazji szczytu klimatycznego, przy okazji której prezydent się trochę wygłupił mówiąc, że węgiel jest okej. My pokazywaliśmy eko dizajn ze Śląska, były np. doniczki z popiołu, lampy robione ze skorupek z porcelany. Mieliśmy mnóstwo ludzi, bo u nas na górze mieściła się siedziba Greenpeace, ponoć nawet Arnold Schwarzenegger widział tę wystawę. Wiem nawet, skąd się może ten mój optymizm i dobra opinia o akademii brać – jesteśmy po prostu małą uczelnią i pewne problemy o wiele łatwiej rozwiązać tam, gdzie są dwa wydziały i trzy budynki obok siebie. Widzę to z perspektywy organizacji konkursu na najlepsze dyplomy projektowe. Niektórzy nie mogą się porozumieć i skomunikować nawet wewnątrz własnej większej uczelni.
Piotr Policht – historyk i krytyk sztuki, kurator. Związany z portalem Culture.pl, Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie i „Szumem”. Fanatyk twórczości Eleny Ferrante, Boba Dylana i Klocucha.
Więcej