Uczyć się od Białorusi. Rozmowa z Zofią nierodzińską
Jak zmieniało się pole sztuki przez minione 30 lat? Na pytanie to spróbujemy odpowiedzieć w cyklu rozmów Od wyborów do wyborów. Tytułowe „od do” rozumiemy dwojako: od roku 1989 do 2019, ale również od tegorocznych wyborów do Parlamentu Europejskiego do wyborów parlamentarnych. Dlatego nasze rozmowy będą dotyczyć zarówno kwestii generalnych, jak i sytuacji aktualnej. Jak wyglądała transformacja w polu sztuki? Co udało się zrobić? Co było porażką? Jak sformułować artystyczną odpowiedź na sytuację polityczną? I pytanie najtrudniejsze: co w obszarze sztuki jest dziś naprawdę ważne?
Rozmowy z cyklu Od wyborów do wyborów będą ukazywać się w weekendowych wydaniach „Szumu” co tydzień aż do przedwyborczego piątku 11 października.
Jakub Banasiak: Dlaczego piszesz swoje nazwisko małą literą?
Zofia nierodzińska: Z imieniem mogę się identyfikować, ale nazwisko jest symbolem patrlinearności – dziedziczymy je po ojcu. Nie czuję, że „nierodzińska” to moje nazwisko. Moje pochodziłoby od matki, babki, prababki…
Zaczynałaś jako artystka.
Tak, studiowałam malarstwo na ASP w Poznaniu, czyli dzisiejszym Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu.
Który to był rok?
Dyplom zrobiłam w 2010 roku.
Znalazłem kilka twoich prac, realistycznych. Co dokładnie malowałaś?
Nie powiedziałabym, że to był realizm. Raczej malarstwo figuratywne eksplorujące obszary podświadomości; dość mroczne.
Zaangażowałaś się w to na poważnie?
W trakcie studiów trochę wystawiałam – w lokalu_30, w Arsenale w Białymstoku, w poznańskim Starterze, gdzie pokazywałam dyplom, w FGF… Przez jakiś czas nawet utrzymywałam się z malarstwa, ale uznałam, że obieg komercyjny jest nie dla mnie. Bardzo szybko zaczęły interesować mnie projekty zaangażowane: queer, feminizm, aktywizm. Trudno było mi połączyć je z malarstwem, więc stopniowo się od niego odsuwałam. W 2011 roku dostałam nagrodę w konkursie Samsung Art Master, dzięki czemu mogłam wyjechać do Berlina, na studia na Uniwersytecie Humboldta. Zostałam na dłużej – dostałam się na Universität der Künste i ukończyłam jeszcze studia podyplomowe poświęcone partycypacji (Art in Context). Nie lubię mówić, że coś definitywnie porzuciłam, ale rzeczywiście malarstwo nie było mi już potrzebne – choć ciągle bardzo chętnie rysuję. Ale to moje niemalarskie projekty były i są naprawdę realistyczne. Zaangażowanie – to jest realizm.
Dlaczego?
Bo odnosi się do prawdziwegożycia, realnych problemów, dotykających mnie bezpośrednio. Wtedy to była prekarność, feminizm. Nie miałam potrzeby, żeby przeformułować to na metaforę, nawet nie na reprezentację. Sztuka w działaniu – to chyba najlepsze określenie na to, co robię.
Kim wtedy byłaś? Jeszcze artystką czy już kuratorką?
Nie znam się na rozgraniczeniach. W feminizmie spod znaku nowego materializmu – a więc tym, który interesuje mnie najbardziej – nie jest ważny numer kolejnej „fali”. Pierwsza, druga, trzecia, czwarta, a może i piąta czy szósta – wszystkie i tak spotykają się tu i teraz, linearne następstwo zdarzeń nie ma znaczenia. Ważniejszy jest ruch kolisty: nasze spojrzenie musi stale wracać do tego, co było – z jedne strony mamy dekonstrukcję podmiotu i artificial intelligence (lub artificial stupidity, zależy jak na to spojrzeć), a z drugiej kobiety dalej spotykają się z dyskryminacją, są traktowane jak obiekty, marginalizowane w przestrzeni publicznej itp., czyli mają te same problemy, co nasze babki. Wszystko ze sobą koegzystuje, chociaż oczywiście dostrzegam różnice pomiędzy feminizmem liberalnym a socjalnym – i jestem zdecydowanie za tym drugim. Ale to i tak uproszczenie –dostrzegam, że ten pierwszy też istnieje. Moje podejście jest queerowe – nie mam sztywnych tożsamości: artystki, kuratorki czy, teraz, wicedyrektorki instytucji. Czasem trzeba wejść w te role, szczególnie w tę ostatnią, przed urzędnikami, ale robię to raczej niechętnie. „Artystka” czy „kuratorka” to tożsamości-maski, performans życia codziennego – w gruncie rzeczy zupełnie bez znaczenia. Siłą poszczególnych projektów jest sam proces. I zaangażowanie rozmaitych osób.
No dobrze, studiujesz w Berlinie – i co dalej?
Równolegle robię doktorat na UAP-ie. To był wynik silnej potrzeby, żeby zmierzyć się z paradygmatem modernistycznym, który na mojej uczelni ciągle był i jest bardzo silny – formalizmem, hierarchicznością, patriarchatem. To wszystko splatało się w Penerstwie, które bardzo szybko stało się formacją klasyczną, znakomicie odnajdującą się w konserwatywnych ramach instytucjonalnych UAP. Dla mnie to był negatywny punkt odniesienia. Jednak kiedy studiowałam, to mimo że czułam to wszystko, nie miałam jeszcze narzędzi, żeby to nazwać. Dopiero dzięki studiom w Berlinie dysponowałam już językiem, którym mogłam to uchwycić. I stąd doktorat.
Czego dotyczył?
Omawiałam w nim różne projekty uniwersytetów, w tym multiwersytetu Rosi Braidotti. Połączenie technologii z uniwersytetem, wirtualny wymiar instytucji, demokratyzacja poprzez otwartość w sieci – Braidotti ma do tego wszystkiego bardzo afirmatywne podejście, którego nie podzielam; jednak bliska jest mi sama idea rozproszenia tradycyjnego układu nadawca-odbiorca, czyli po prostu profesor-student. W projekcie Braidotti nadawców jest wielu. W naszych realiach to rewolucyjny projekt.
Doktorat pisałaś u Marka Wasilewskiego. Obroniłaś się w 2017 roku. Niedługo później zaczęłaś pracować w Arsenale. Najbardziej zaangażowanej politycznie instytucji w Polsce.
Skąd taka ocena?
Ze statystyk i analizy porównawczej. Nie widzę innej instytucji z tak jednoznacznie politycznym programem, co oczywiście nie jest zarzutem, raczej dostrzeżeniem pewnego fenomenu. Przez te dwa lata zrealizowałaś szereg spotkań i wystaw: Warsztaty z rewolucji, Dziewczyństwo i COVEN Berlin prezentują: BEDTIME, Aukcja: Sztuka dla puszczy!, Przestrzenie sztuki lesbijskiej w Polsce, Romantyczne przygody Beth Stephens, Annie Sprinkle i raka piersi, spotkanie Polki, chuliganki, artywistki: czy istnieje narodowa sztuka feministyczna?, VISUAL AIDS: Alternatywne zakończenia, aktywistyczne przebudzenia, pokaz wideo z Europy Środkowo-Wschodniej (D’EST / CHAPTER 5: WE ARE FAMILY), dyskusja o dostępności instytucji dla osób z niepełnosprawnościami (Akademia szczególnej troski, czyli jak uzdrowić instytucję), teraz jest wystawa o Rozbracie. Rozumiem, że ta ostatnia powstała w wyniku groźby likwidacji skłotu?
Tak. To była szybka reakcja. Kasia Czarnota poprosiła nas, żebyśmy jakoś ich wsparli, więc uznaliśmy z Markiem, że możemy to zrobić za pomocą wystawy, bo na tym najlepiej się znamy. Powstała w ciągu miesiąca. Dzięki temu poznałam archiwum Rozbratu – niesamowite, oni zbierali dosłownie wszystko. Wystawa pokazuje właśnie archiwum – ulotki, tablice informacyjne, do tego wyświetlamy cztery filmy. Wydzieliliśmy kilka podstawowych działów, m.in. „feminizm socjalny”, „ekologia”, „sprawy lokatorskie”, „antymilitaryzm”, który był tak ważny w latach 80. i 90. – przecież Rozbrat wywodzi się jeszcze z tradycji ruchu Wolność i Pokój. Wystawa nie obejmuje tego okresu, ale może naszą rozmowę czyta ktoś, kto chciałby napisać na temat Rozbratu pracę doktorską. To archiwum jest świetne!
A więc instytucja szybkiego reagowania?
Można tak powiedzieć.
No właśnie, wasze zaangażowanie jest, powiedziałbym, w starym, dobrym stylu. Bez owijania w bawełnę, kawa na ławę, szybko, konkretnie. Nie ma u was asekuranctwa, mimikry, zmiękczania przekazu, opakowywania ważnych tematów w atrakcyjną formę, czasem może nawet zbyt atrakcyjną – czyli zjawisk, które dzisiaj są w instytucjach coraz bardziej powszechne.
Dziękuję, że tak mówisz, ale pamiętaj, że Arsenał znajduje się w komfortowej sytuacji. Jesteśmy instytucją samorządową, więc nie podlegamy polityce centrum, a lokalne władze nas wspierają, a nie z nami walczą. Oczywiście nadal musimy negocjować nasze propozycje programowe, jednak w naszym Wydziale Kultury pracują bardzo fajne, świadome osoby: Justyna Makowska, Cezary Ostrowski i Marcin Kostaszuk. Oni rozumieją, że robimy ważne rzeczy. Dlatego tak bardzo nie zgadzam się z twoim projektem recentralizacji galerii byłej sieci BWA. Przy obecnej władzy byłby on dla nas zabójczy.
Nie rozpatrywałem tego projektu w perspektywie partyjnej, tylko systemowej. Zresztą wasz przykład najlepiej pokazuje, że instytucje miejskie są niezwykle silnie uzależnione od lokalnych władz – przecież Arsenał zmienił program o 180 stopni.
Tak czy inaczej – teraz możemy realizować program, który reaguje na rzeczywistość poza murami galerii, a czasem nawet inspiruje zmiany. Możemy mówić wprost. Tak jak lubimy. Chociaż zdarza się, że robimy wystawy niezaangażowane, eksplorujące inne obszary wrażliwości, jak np. Twarda awangarda czy Szczęście rodzi się w jelitach.
Identyfikuję się z oldschoolowym zaangażowaniem; może nawet nadidentyfikuję, bo moja praca w instytucji zajmuje znaczną część mojego życia – w tym sensie, że jest częścią tego, co i tak bym robiła. Nie jestem więc w stanie rozgraniczyć zaangażowania i sztuki. Nie ma czegoś takiego jak czysta estetyka.
Nie wiem, czy to rzeczywiście przykłady radykalnie innego podejścia… Ale chciałbym zapytać cię o skuteczność tego modelu. Powiedziałem, że to zaangażowanie w starym, dobrym stylu, ale wydaje mi się, że w tym modelu może kryć się też pewna pułapka. Tego typu polityczność – bardzo bezpośrednia, jednoznaczna – została już wszak przepracowana, może nawet skrytykowana. Jesteśmy po krytyce sztuki krytycznej, po estetyce relacyjnej, Rancièrze i wszystkich tych sprawach. Teraz w cenie jest populizm. Czy możliwy jest krok wstecz?
Ten model bierze się stąd, że ani ja, ani Marek, nie traktujemy sztuki jako dekoracji. Identyfikuję się z oldschoolowym zaangażowaniem; może nawet nadidentyfikuję, bo moja praca w instytucji zajmuje znaczną część mojego życia – w tym sensie, że jest częścią tego, co i tak bym robiła. Nie jestem więc w stanie rozgraniczyć zaangażowania i sztuki. Nie ma czegoś takiego jak czysta estetyka.
Jasne, na poziomie deklaracji każdy tak mówi. Jednak wy to konsekwentnie wcielacie w życie, to jednak dość niesamowite. A może niesamowite jest to, że w roku 2019 taki model instytucji mnie zaskakuje?
Instytucja powinna reagować na to, co dzieje się wokół. Dlatego jestem zwolenniczką partycypacji, łączenia sztuki i edukacji. Niesłychanie ważna jest komunikacja, mówienie o sztuce – a dokładnie to, kto o niej mówi. Czy na pewno powinni robić to tylko kuratorzy? Tak, jak nie ma jednego sposobu tworzenia i odbierania sztuki – tak nie ma jednego sposobu mówienia o sztuce. To banał, ale często niedostrzegany. Tymczasem wielość perspektyw jest niezwykle istotna. Nasz program stara się ją uwzględniać.
W tekście do Warsztatów z rewolucji pisałaś, że rewolucja będzie afektywna albo nie będzie jej wcale. Mogłabyś to doprecyzować?
No tak, to dość hippisiarskie stwierdzenie… W Warsztatach uczestniczył m.in. kolektyw Army of Love, który eksploruje bliskość. Jego członkowie i członkinie starają się przekraczać bariery cielesności z różnosprawnymi ciałami. To ważny punkt odniesienia. Słowa już nie wystarczą. Analiza, rozsądek, spieranie się – to oznacza wycofanie, stanięcie z boku, a ostatecznie stratę czasu, na który to komfort pozwolić mogą sobie nieliczni. Rewolucja jest działaniem, byciem w środku wydarzeń. Wiąże się z cielesnością, również z seksualnością – właśnie z materializmem. W rewolucji chodzi o wyjście poza reprezentację – o bycie światem. Jeżeli polityczność jest działaniem, codziennym zaangażowaniem, to sztuka jest polityczna. Teoria daje argumenty, sztukadajeinne narzędzia – nie gorsze, tylko inne.
Warsztaty z Army of Love to jedno, a z Gyne Punk – drugie. Jak to było z tymi „warsztatami z aborcji”?
Wolałabym, aby nie używać tego określenia, gdyż ukute zostało przez nierzetelnych, nacjonalistycznie nastawionych dziennikarzy z Radia Poznań. Gyne Punk to bardzo interesujący kolektyw z Barcelony, który zajmuje się tematyką ginekologii i DIY. Podczas Warsztatów z rewolucji Klau Chinche i Mystifa Terata przeprowadziły trzydniowe warsztaty, podczas których uczestnicy i uczestniczki wykonali i wykonały własne mikroskopy i zbadały płyny ustrojowe. Podczas prezentacji Klau opowiedziała historię ginekologii widzianą oczami zniewolonych czarnych kobiet, na których ciałach w XIX wieku przeprowadzane były „eksperymenty” medyczne. W wyniku ponad 30 operacji przeprowadzanych bez znieczulenia przez doktora Jamesa Mariona Simsa, uznawanego za ojca ginekologii, „odkryte” zostały tajemnice kobiecej anatomii kosztem życia co najmniej trzech kobiet: Anarchy, Besey i Lucy. To im poświęcone były warsztaty i prezentacja kolektywu.
Bardzo rzadko pokazujemy wystawy pojedynczych twórców, nie bardzo interesuje nas sytuacja, w której wystawa w Arsenale służy artystom do budowania indywidualnego portfolio. Nawet w projektach zbiorowych wybieramy twórców, którzy przeżyli coś istotnego, są w to zaangażowani i chcą o tym opowiedzieć. Bardzo cenimy sobie niezależność od obiegu rynkowego.
Czy w swojej pracy nawiązujesz do jakiejś konkretnej tradycji?
Bardzo ważna jest dla mnie praca kuratorki Nory Sternfeld, która łączy w swojej praktyce sztukę, partycypację, politykę i edukację. Inspirujące są również niektóre instytucje, jak Casco Art Institute w Utrechcie czy berliński Haus der Kulturen der Welt, który ma świetny program wykładów. Ale przy konstruowaniu wystaw czy wydarzeń korzystam przede wszystkim z doświadczenia, którego nabrałam w ruchach aktywistycznych, a więc strukturach niehierarchicznych – w Cioci Basi czy grupach feministycznych organizujących Czarne Protesty. To dzięki nim nauczyłam się, że bardzo ważne jest nie tylko mówienie, ale także to, komu i w jaki sposób oddaje się miejsce, w jaki sposób można podzielić się przestrzenią z rozmaitymi grupami i osobami nieuprzywilejowanymi.
Komu oddajecie miejsce w Arsenale?
O większości projektów już wspomniałeś. W listopadzie otwieramy wystawę Kreatywne stany chorobowe, nad którą pracujemy od półtora roku w zespole kuratorskim Paweł Leszkowicz, Luiza Kępińska, Jacek Zwierzyński, Inga Zimprich i ja (na początku była też Ewelina Jarosz, która pomagała w riserczu). Staramy się zmapować temat zdrowia i choroby; co to w ogóle znaczy w neoliberalnym świecie – być chorym? Wychodzimy z założenia, że wszyscy jesteśmy chorzy. Ale co dalej? Czy mamy wycofać się ze świata, który mówi wyłącznie o zdrowiu, świetnej kondycji fizycznej itp. – i robi to już nie tyle w sposób neoliberalny, ile wręcz faszyzujący? A co z ciałami wykluczonymi? Temat okazał się olbrzymi, ostatecznie zdecydowaliśmy, że skoncentrujemy się na aktywizmie chorobowym, czyli – by tak rzec – na budowaniu „zdrowych” relacji wobec choroby. Opowiadamy przede wszystkim o aktywizmie wobec raka piersi oraz wobec AIDS. Amazonki to absolutnie fenomenalny ruch, bardzo charakterystyczny dla Polski, rozwinięty u nas znacznie bardziej niż w innych krajach – pierwsze kluby Amazonek powstawały w latach 90., większość obchodzi teraz ćwierćwiecze działalności. Drugi temat to HIV i AIDS. W tym przypadku jest odwrotnie – aktywizmu w tej dziedzinie właściwie u nas nie było. Osoby, które otwarcie przyznawały, że są seropozytywne, spotykały się z ogromnymi represjami. Dziewczyna, która była twarzą kampanii HIVokryzja spotkała się z takim hejtem,że musiała wyjechać z kraju. HIV i AIDS to ciągle temat absolutnego tabu, dlatego tak efektywne wydaje nam się połączenie tego zagadnienia z niezwykle rozwiniętym aktywizmem Amazonek. One też musiały walczyć – na początku osoby chore na raka piersi były zwalniane z pracy! Żeby nie zarażały innych. HIV nadal jest tak traktowany – większość ludzi myśli, że może się od kogoś zakazić, pijąc z tej samej szklanki. Oczywiście to nie ich wina, tylko złych programów edukacyjnych. Mamy nadzieję, że poprzez zderzenie AIDS i Amazonek dowartościujemy aktywizm wokół HIV, a Amazonkom dodamy trochę aktywistycznej drapieżności, obecnej w ruchach LGBTQ+. Na wystawie zaprezentujemy przede wszystkim – choć nie wyłącznie – prace artystów zmagających się z rakiem piersi i seropozytywnych. To bardzoważne, żeby pokazać twórczość osób, które same doświadczają zakażenia, choroby, wykluczenia, ale i emancypacji – poprzez wspólnotowe działanie.
Spróbujmy podsumować ten wątek. Co łączy poszczególne punkty programu Arsenału? Jaki jest wspólny mianownik? Poza czynnikami, o których już mówiliśmy: politycznością, zaangażowaniem, czujnością.
Współpraca. Bardzo rzadko pokazujemy wystawy pojedynczych twórców, nie bardzo interesuje nas sytuacja, w której wystawa w Arsenale służy artystom do budowania indywidualnego portfolio. Nawet w projektach zbiorowych wybieramy twórców, którzy przeżyli coś istotnego, są w to zaangażowani i chcą o tym opowiedzieć. Bardzo cenimy sobie niezależność od obiegu rynkowego. Chociaż ciągle zadajemy sobie pytanie, czy chcemy poprosić o wsparcie finansowe osobę prywatną czy firmę. A to często bywa problematyczne – patrz Orlen i Paszporty „Polityki” czy BP i Tate.
I co? Korzystacie z mecenatu prywatnego?
Nie. Staramy się szukać dofinansowania w instytucjach pozarządowych i funduszach europejskich.
Na ile wasz model jest skuteczny? Wierzysz w sprawczość sztuki?
Zależy jak ją rozumieć. Dla mnie najważniejsze jest tworzenie miejsca. Bo to miejsce jest koniecznie, żeby coś mogło się wydarzyć. Arsenał jest takim miejscem. Chodzi o danie możliwości publicznego wypowiedzenia się – różnymi środkami – na ważne tematy. Dzisiaj może to być ekologia czy szeroko rozumiane prawa człowieka. I tutaj instytucja jest jak najbardziej skuteczna. Arsenał, placówka samorządowa, nie musi myśleć o komercyjnym wymiarze sztuki, za to daje miejsce, fundusze, możliwości. Jak można myśleć, że to nie jest skuteczne? Oczywiście nie odsuniemy od razu od władzy nacjonalistów z PiS-u, ale jest jeszcze coś, co w swojej ostatniej książce Rebecca Solnit nazwała „aktywistyczną nadzieją”. Czasem zdarzają się momenty wypalenia, ale wiara w sprawczość jednostek pozwala na działanie mimo racjonalnej rozpaczy. Nawet kiedy sytuacja wydaje się absolutnie beznadziejna, to jeżeli wiesz co chcesz robić i na co się nie zgadzasz – to problemy nie mają większego znaczenia. Aktywizm to podróż, w którą ludzie wybierają się wspólnie. Instytucja jest miejscem, które pozwala tych ludzi zebrać, policzyć – zobaczyć kto myśli podobnie i z kim można budować koalicję. Oczywiście istnieje przestrzeń wirtualna, ale ona nie daje bezpośredniego kontaktu, nie daje możliwości spotkania się – nie daje miejsca.
Policzyliście się w Poznaniu? Jaki macie odbiór ze strony tak zwanej zwykłej publiczności?
Dobry, ale w przypadku Arsenału to jest skomplikowane. Mieścimy się na Rynku, więc ludzie przychodzą niejako siłą rzeczy. Trudno w statystyce odsiać wizyty intencjonalne od przypadkowych. W zeszłym roku galerię odwiedziło 60 tys. osób, czyli sporo. Mamy wiele głosów, że nasze projekty otworzyły komuś oczy, np. na kwestię uchodźczą, jak przy okazji wystawy Andrei Marioni Ekonization. Jednocześnie nie dają nam żyć Radio Poznań i TVP3, które atakują sam Arsenał i nas personalnie. A miasto nas broni, ma do nas zaufanie. Tak to wygląda.
Afirmatywność to sensualność, empatia, komunikacja pozawerbalna, otwarcie się na rzeczywistość, życie, rozmaite jego aspekty i istoty – nie tylko ludzkie; ale również porażka, wystawianie się na przygodność, działanie bez tezy, stwarzanie sytuacji i uleganie im. Agon zdecydowanie już nie wystarcza. Afirmacja, a nawet duchowość – w tym jest siła.
Wymarzeni urzędnicy, wymarzona lokalizacja… Żyć nie umierać.
Nie do końca. Jest jeszcze bardzo dużo do zrobienia w kwestii dostępności instytucji dla grup z mniejszym kapitałem kulturowym, ale przede wszystkim z niepełnosprawnościami. W Arsenale musimy zmienić zarówno język, jak i architekturę. Jak wiesz, Arsenał leży dosłownie na bruku. Nie dojedziesz na wózku. Zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy zorganizowałam warsztaty z dziewczynami na wózkach z klubu nurkowego Bojka. Musieliśmy je wnieść. Koła wózków blokowały się w szczelinach pomiędzy kostkami, a próg przy wejściu do galerii okazał się za wysoki, aby pokonać go samodzielnie. Podczas wernisaży wprowadziliśmy tłumaczenie na język migowy, co samo w sobie jest pięknym performansem, ale przede wszystkim jest sygnałem wysłanym w stronę osób niedosłyszących – możecie tu przyjść i czuć się swobodnie. Kolejną kwestią do podjęcia jest starość – nie tylko publiczności, ale i artystów. Mówimy o prekariacie, a co ze starością? Co robią artyści na emeryturze? Czy instytucja może tu pomóc? Idźmy dalej – ekologia. Staramy się, żeby podczas remontu na dachu Arsenału zainstalowano panele słoneczne. Szkoda mi wykorzystywać energię z węgla na wystawy środowiskowo zaangażowanych artystów i artystek. Chcielibyśmy być pierwszą w Polsce samowystarczalną energetycznie instytucją.
Jaką instytucją jest dzisiaj Arsenał? Jednym słowem.
Afirmatywną. Nawet, jeśli nasz model zaangażowania jest oldschoolowy, to od tradycji sztuki krytycznej odróżnia go to, że jesteśmy afirmatywni. To niezwykle ważne. Afirmatywność to sensualność, empatia, komunikacja pozawerbalna, otwarcie się na rzeczywistość, życie, rozmaite jego aspekty i istoty – nie tylko ludzkie; ale również porażka, wystawianie się na przygodność, działanie bez tezy, stwarzanie sytuacji i uleganie im. Agon zdecydowanie już nie wystarcza. Afirmacja, a nawet duchowość – w tym jest siła. W przyszłym roku realizujemy projekt, który testuje formułę zaangażowania magicznego. Religijność, duchowość, wiara, magia – to sprawy, które umknęły mi, kiedy zajmowałam się nowym materializmem. Myślę zresztą, że nie tylko mi. Niesłusznie. Wiara to bardzo ważny element każdego zaangażowania. To będzie wystawa właśnie o tym. Nawet o Kościele.
Kościele?
Bardzo inspiruje mnie Wspólnota Międzygatunkowa MSZAK. To kolektyw, który szerzy idee solidarności ponadgatunkowej, otwarcia się naszego gatunku na nieludzkie formy istnienia. Środkiem do tego celu ma być wpisanie MSZAKA w Rejestr Kościołów i Innych Związków Wyznaniowych. To kolejne z narzędzi, którego możemy używać. Dlaczego przywilejów związków wyznaniowych nie miałaby otrzymać Wspólnota Międzygatunkowa – drzewa, rzeki, zwierzęta? Czy na pewno duchowość przynależy jedynie istotom ludzkim? Powinniśmy wrócić do pism świętych, różnych religii. Kto z nas czyta Biblię? Wróćmy do Pisma Świętego!
Jak te projekty – aktywizm AIDS, zaangażowanie magiczne – mają się do aktualnej sytuacji społeczno-politycznej? Tu i teraz, w Polsce. Czy nie są od niej bardzo daleko?
Myślę, że nie. To nie jest tak, że nie mamy, że ja nie mam, kontaktu z rzeczywistością. Nie zakładam, że wiem więcej niż inni ludzie, nie czuję się mądrzejsza przez to, że mieszkam w dużym mieście – sama pochodzę z Podlasia. Z tak zwanym zwykłym człowiekiem łączy mnie chociażby doświadczenie prekarności, niezależnie od stanowiska, które aktualnie sprawuję. W Arsenale nie angażujemy się wyłącznie w pracę w sferze symbolicznej, jesteśmy też blisko konkretów. Zresztą wydaje mi się, że dzisiaj podział na Podlasie i Polskę zachodnią, Polski A i B, nie ma większego sensu. Zamieszki na Marszu Równości zdarzyły się w Białymstoku, ale dziennikarza Przemysława Witkowskiego pobito we Wrocławiu. Jedno i drugie mogłoby zdarzyć się wszędzie, również w Warszawie. Dlatego warto spojrzeć na tę sytuację szerzej. Wtedy okaże się, że Polsce jest w tym momencie dalej od Berlina, a bliżej do Białorusi, Węgier, Rosji. W związku z tym myślę, że to tam powinniśmy teraz kierować swój wzrok, bo to od tamtejszych środowisk możemy nauczyć się wytrwałości, zaradności, ideowości. Niedawno wróciłam z Mińska, za kilka dni wybieram się do Moskwy. Panują tam absolutnie niesprzyjające okoliczności instytucjonalne. I dlatego warto tam być.
To ciekawa perspektywa. Dzisiaj dla wielu instytucji nadrzędną stawką jest utrzymanie się na powierzchni, nawet za cenę znacznego zmiękczenia programu, wygładzenia kantów. Tymczasem z tego, co mówisz, wynika, że instytucja nie jest wartością samą w sobie, że nie warto poświęcać dla niej idei.
Ważna jest samoorganizacja i jak największa autonomia. Arsenał to daje, ale konkretne miejsce nie jest najważniejsze. W Mińsku byłam na świetnym festiwalu Work Hard! Play Hard!, który zmienia lokacje, żeby nie wyśledziła go milicja. Oczywiście nie mają żadnego wsparcia instytucjonalnego, a samo zgromadzenie jest nielegalne. A jednak działa to już któryś rok z rzędu, jest środowisko, jest networking. Jest zaangażowanie. Bez budynku. Jeżeli w Poznaniu warunki staną się niesprzyjające, to trzeba będzie opuścić instytucję i robić to samo gdzie indziej, innymi metodami. To jest właśnie wielki plus postawy zaangażowanej – można ją praktykować bez wsparcia instytucji. Nie można bazować tylko na instytucjach, bo zbyt łatwo je odebrać. Przecież nie wiadomo jak to będzie za dwa lata. Być może dyrektorem zostanie ktoś inny. Uczmy się od Białorusi, uczmy się od Rozbratu, uczmy się od MSZAKA. Jak będzie trzeba, stworzymy międzynarodówkę!
Mówisz o Białorusi, jednak w pierwszym numerze „Magazynu RTV” ukazał się wasz statement– twój i Eweliny Jarosz – w którym postulujecie przekroczenie perspektywy Piotra Piotrowskiego, czyli podział na „były Zachód” i „były Wschód”. Wy konsekwentnie mówicie o globalnej Północy i Południu.
Wszystkie tego typu binaryzmy i podziały są umowne. Jako osoba identyfikująca się i identyfikowana z płcią żeńską spotykam się oczywiście z rozlicznymi trudnościami. Jednak to, że mieszkam w dużym mieście w Unii Europejskiej powoduje, że są one radykalnie odmienne niż te, z którymi borykają się mieszkanki globalnego Południa – począwszy od tego, że nie spadają na mnie bomby. Polska z perspektywy Południa należy do bogatej Północy, a nie „biednego” Wschodu. Intersekcjonalizmu też nauczyłam się nie w polu sztuki, tylko w grupach aktywistycznych. Ale to oczywiście tylko jedna z perspektyw.
Przejdźmy w takim razie do „Magazynu RTV”, internetowego czasopisma Arsenału, które rok temu uruchomiłaś z Eweliną Jarosz. Czy jest jeszcze miejsce na kolejne pismo o sztuce? I nie pytam bynajmniej we własnym interesie.
A tych pism jest tak dużo?
Wydaje mi się, że tak. Być może nawet przegapiliśmy moment, w którym doczekaliśmy prawdziwego pluralizmu: poza „Szumem” jest „Arteon”, „Artluk”, ZPAP ma „Arsforum”, swoje pisma wydają CSW Zamek Ujazdowski („Obieg”), Centrum Rzeźby Polskiej („Orońsko”) i BWA Wrocław („Biuro”), a pewnie o kimś zapomniałem. Wszystkie ukazują się regularnie. W miesięcznikach typu „Pismo” czy „Odra”, kwartalnikach typu „Przekrój”, ale także tygodnikach opinii i dziennikach też jest sensowna krytyka. Jeżeli ktoś chce poczytać o sztuce współczesnej, ma spory wybór.
Z perspektywy Poznania wygląda to inaczej.
Jak?
Na centralizację. Spojrzenie warszawocentryczne. Im więcej magazynów pokazujących perspektywę mniejszych ośrodków, tym lepiej. Im większy pluralizm – tym debata staje się ciekawsza.
Zapytam więc inaczej: po co miejskiej galerii magazyn o sztuce?
To tak jak z wystawami czy spotkaniami – instytucja daje szereg możliwości. W „Magazynie RTV” nie przejmujemy się rynkiem, jesteśmy otwarci na ruchy aktywistyczne, a więc środowiska nie związane bezpośrednio z polem sztuki – na czym szczególnie nam zależy. Nie musimy iść na kompromisy. Możemy być radykalni – otwarcie sytuujemy się po lewej stronie sceny politycznej, może nawet na pozycjach anarchistycznych. „Magazyn RTV” czasem koresponduje z programem Arsenału, ale nie bezpośrednio i nie zawsze. Ania Czaban i Kuba Bąk, którzy wcześniej prowadzili przy Arsenale magazyn „Punkt”, zawsze mówili, że nie redagują pisma, tylko je kuratorują. To bliskie mi podejście, chociaż przy zastrzeżeniu, że słowo „kurator” wywiedziemy od „curare”, czyli opieki.
Czy w takim modelu krytyka artystyczna jest w ogóle istotna? Mówiłaś o afirmacji, tak nazywa się też jeden z działów „Magazynu RTV”.
Krytyka artystyczna taka jak rozumie ją „Szum”? Nie. Mam problem z kategorią obiektywnego krytyka.
My też.
A jednak widzę różnicę. Nie wiem nawet kto to jest „krytyczna krytyczka”, nie potrafię się zidentyfikować z taką figurą. W „Magazynie RTV” piszą osoby, które są wewnątrz i z tej perspektywy omawiają pewne postawy czy działania. Z perspektywy zaangażowanej, aktywistycznej. Dotyczy to nie tylko teoretyczek, również artystów. Ale pamiętaj, że oprócz działu „Afirmacja” mamy też dział „Krytyka”. Jednak bez wątpienia wy obiektywizujecie zdecydowanie lepiej, więc po co mielibyśmy to powtarzać?
Dopełniamy się, świetnie. Krytyka jako afirmacja – to też jest sposób. Co afirmujecie?
Znowu – agon nie wystarcza. Oczywiście niezgoda czasem dobrze inspiruje do działania, ale naszym zdaniem czasem lepiej jest pokazać zgodę na pewne zjawiska i procesy. W „Magazynie RTV” chcemy doświadczać, być wyczulonym ciałem, brać udział w wydarzeniach, a nie je krytykować. Jesteśmy wielością. Teraźniejszość nie zna dystansu, refleksyjności, nadmiaru teorii; daje za to przeżycia, afekty, odczucia. Ja zakochuję się w projektach i ludziach, którzy je robią. Krytyczność to dystans i rozum, afirmacja to ciało i czucie. Ciało krytyka. Może nawet mięso.
Krytyczność – tak ją w tej opozycji przedstawiłaś – nie jest potrzebna?
Jest, jasne, tylko po prostu ja nie znajduję w sobie przestrzeni, żeby się z nią jakkolwiek zidentyfikować. Nigdy nie patrzę na rzeczywistość z góry albo z boku; albo spoza ciała. Nie. Zawszę patrzę ze środka, ciałem, fragmentarycznie.
Krytyk jako ciało. Podoba mi się.
Krytyka. Krytyk nie, krytyczka też nie, bo „krytyczka jako ciało” brzmi seksistowsko, niepoważnie. Krytyka jako ciało.
Wszystkie rozmowy z cyklu „Od wyborów do wyborów” do przeczytania na stronie: www.magazynszum.pl/owdw.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
WięcejZofia nierodzińska — autorka tekstów, kuratorka wystaw, artystka wizualna; w latach 2017-22 zastępczyni dyrektora Galerii Miejskiej Arsenał w Poznaniu. Zajmuje się sztuką krajów postsocjalistycznych, dostępnością, dyskursem wokół niepełnosprawności i chorobą jako powodem tworzenia sztuki (rak piersi, HIV). Studiowała na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu (doktorat) i na Universität der Künste w Berlinie (magisterium).
Więcej