Trzecie wyjście na ulice
Skala protestów w końcu 2020 roku – zarówno w sensie liczby uczestników, jak i miejsc – jest niczym kumulacja Lotto. Zebrały się w nich emocje związane z poczuciem, że od 30 lat żyjemy w zapętleniu („Nie wierzę, że znów muszę protestować przeciwko temu”) i że ciągle nie mamy państwa, jakiego byśmy chcieli. Przede wszystkim jednak ekspresja tych emocji wiązała się z całkowitą zmianą języka – to trzeci taki moment od 1989 roku.
W perspektywie symbolicznej pierwsze masowe wyjście na ulice dokonało się właśnie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Na ulice wyszły wówczas obrazy – by przejąć tytuł książki Łukasza Zaremby. Drugie stało się w kwietniu 2010 roku, wraz ze spontaniczną żałobą społeczną po katastrofie smoleńskiej, która wkrótce stała się i żałobą, i katastrofą narodową.
Umowny rok 1989 oznaczał uaktywnienie dwóch typów obrazów wcześniej słabo obecnych w sferze publicznej. Były to, z jednej strony, obrazy konsumpcji i aspiracji do luksusu, dotąd na miarę epoki, która teoretycznie konsumpcją się brzydziła, a praktycznie miała kłopoty z zaspokojeniem podstawowych potrzeb. Z drugiej – obrazy religijne, oczywiście na trwałe wpisane w polskie imaginarium, ale w PRL pozostające poza oficjalnym obiegiem, artykułowane jedynie w związku z wyjątkowymi sytuacjami, jak pielgrzymki papieskie. Sfera publiczna, wcześniej zdominowana przez symulakrum ludowej władzy, została sprywatyzowana: ulice zaroiły się tysiącami osób próbujących na własną rękę zrealizować nowy Polish dream o normalnej klasie średniej – lub po prostu dać sobie radę.
Reakcja na główne hasło protestów: „wypierdalać” była najpierw i przede wszystkim reakcją estetyczną – dziewczynki tak nie mówią, tak się nie mówi w przestrzeni publicznej.
Był to pierwszy moment przeformułowywania imaginarium kultury polskiej, co Maria Janion zapowiedziała jako koniec dominacji paradygmatu tyrtejsko-martyrologicznego. Niekoniecznie jednak wyłaniał się nowy. Wszelkiego rodzaju sprzeciw polityczny definiowany był albo jako residuum komunistyczne, albo (lub zarazem) jako wyraz egoistycznych roszczeń pojedynczych grup kierujących się własnym interesem. Jednocześnie Kościół został namaszczony na gwaranta pokoju społecznego i antidotum na możliwy powrót endecji. Ceną za to była między innymi ustawa znosząca legalność aborcji.
Smoleńsk oznaczał powrót „teatrów polskich”, by przywołać określenie Dariusza Kosińskiego. Nie był to zatem nowy język, ale jego na nowo masowe zastosowanie. Wynikało to tyleż z celowej instrumentalizacji politycznej, ile ze słabości polegającej na braku obrazów i słów niepochodzących z kompleksu martyrologicznego. Manifestacje smoleńskie wciągnęły tzw. całą Polskę, coraz wyraźniej dzieloną na dwie. Język posmoleński stał się najwyższym etycznie i estetycznie zasobem kultury polskiej; to do tego rejestru w istocie odnoszą się wszyscy obrońcy Boga i Ojczyzny, którzy w obecnych protestach widzą jedynie chamstwo i wulgarność. Jednocześnie to wyobrażenia i język zombiczne, w żaden sposób nieodnoszące się do rzeczywistości, obiecujące bezczas wiecznej żałoby, a jeśli rozwój lub życie, to tylko pod jej symbolami.
Reakcja na główne hasło protestów: „wypierdalać” była najpierw i przede wszystkim reakcją estetyczną – dziewczynki tak nie mówią, tak się nie mówi w przestrzeni publicznej. Estetyka jest tu zatem formą dyscyplinowania i zarazem służy zachowaniu decorum, podtrzymując iluzję spójności między komunikacją – publicznym językiem i obrazowaniem – a rzeczywistością. Istotą tego performatywnego aktu mowy nie jest zatem rzeczywiste pożegnanie z rządem (choć przyjęte zostanie z radością i jest celem politycznym), ale zerwanie domyślnej umowy komunikacyjnej i podważenie dominującego języka polityczności. „Wypierdalać” wpisuje się jednak w szersze i nie tylko burzycielskie czy dekonstrukcyjne uniwersum komunikacyjne. Określenie z przedrostkiem „wy-” jest dosłownie eks-centryczne, by przywołać pojęcie postulowane przez Olgę Tokarczuk – jako postawa i sposób myślenia czerpiące siłę spoza głównego nurtu. Czerpią ją także z performansu, ironii, sieci i sieciowania oraz karnawału.
Wypowiedź, jaką są protesty, to złożony tekst kultury. Dla porządku i historii genealogia oporu powinna przypomnieć performanse, które ją przygotowały – jak dwie dekady Manif, czarnoprotestowe i późniejsze działania kolektywu Czarne Szmaty czy, najnowsza, tęczowa akcja pomnikowa grupy Stop Bzdurom, Gangu Samzamęt i Poetki z lipca 2020 roku; jest tego oczywiście dużo więcej, włączając w to również palmę, która nam odbiła w Alejach Jerozolimskich za sprawą Joanny Rajkowskiej i która właśnie osiągnęła pełnoletniość. Miały te działania wspólny mianownik: wiązały się z pracą wykonywaną na zastanych wyobrażeniach i pojęciach, na kulturowych pomnikach (również dosłownie) i symbolach, tekstach literackich oraz kanonie obrazów. Nie tylko rozbrajały one miny polskości, ale też wprowadzały w polskie imaginarium ciało i przyjemność, rozszczelniały pancerze i gorsety. Czyniły też to imaginarium globalnym dzięki użyciu znaków spoza lokalnych zbiorów odniesień.
Protest ujawnił rzeczywistość społeczną odległą od prostych podziałów dwubiegunowych oraz porządku dychotomii i opozycji (nie dajmy się zwieść ośmiu gwiazdkom – nie chodzi „jedynie” o odsunięcie obecnej władzy).
Podczas protestów uległo to jeszcze wzmocnieniu. Kartonowe hasła – niczym tablice na Facebooku: technologiczne ready mades, ale otwarte na indywidualną inwencję – przyniosły niekończącą się grę aluzji i wymianę skojarzeń czerpiących zarówno z kanonu literatury polskiej, jak i katalogu Netflixa. Wymownym przykładem, poza aktywnością indywidualną, były różnego rodzaju odniesienia do Mickiewiczowskich Dziadów (nie tylko z powodu nowego sensu słowa „dziad”). Widowisko A kysz, a kysz oraz inne inspirowane Mickiewiczem piosenki i gesty aktywnie przejmowały kanoniczny tekst, bawiły się nim, dodawały ciała jego bohaterkom – a zarazem go ucieleśniały. I wprowadziły w uniwersum obrazów oraz postaci wspólnych jednorożce.
W czasie protestów sieć i jej praktyki wyszły na ulice – bo manifestowało pokolenie wychowane już całkowicie w sieci. Zastosowana tu estetyka, w duchu brikolerskim, łączy gotowe klocki z pomysłowością, powagę celu z zabawą, ceni ironię i żart, nagradza gry językowe, opiera się na wymianie i wzajemności. Sieć ujawniła tutaj swój potencjał zwielokrotniania skojarzeń, pracy na pojęciach, przy jednoczesnym – oczywistym w niej – znoszeniu dystansów i hierarchii.
Ten sieciowy i sieciujący wymiar nie sprowadza się oczywiście do estetyki – ta nadal jest polityką. Protesty nie tylko zaangażowały nowe podmioty, ale też powołały do życia nową strukturę (bezpieczniej byłoby powiedzieć, że wyłania się z nich taka możliwość). Wobec szwadronów policji – wobec modelu instytucji nowoczesnej – staje jednak, a raczej działa, rój. Metafora ta opisuje sytuację podmiotowej równości, gdzie każdy jest zastępowalny przez każdego, ale zarazem w każdej chwili mogą zostać uruchomione czyjeś wyjątkowe kompetencje i umiejętności, niezbędne w określonym miejscu i czasie. Korzystanie z zasobów „pod ręką”, kolektywność, poziomy układ zależności – to najważniejsze potencjalnie pozytywne elementy takiego układu.
Sieciowa demokracja współpracy nie jest pomysłem nowym i oczywiście może się wydawać naiwna; łatwo też wskazać – odwrotnie – na potencjalne kłopoty z nią związane. Jednak w praktyce i w dyskursie protestu ujawniło się kilka istotnych przesunięć również w wymiarze bezpośrednio politycznym.
Po pierwsze, agresywna ingerencja państwa nie tylko wywołała gniew, ale też z całą siłą wzmocniła dyskusję o tym, czym właściwie jest państwo: co może, a co powinno. Ten jeden krok za daleko dla większości głosujących w Polsce jest też możliwym krokiem ku deprywatyzacji aborcji – i szerzej deprywatyzacji tego, co wspólne. Polityka „dawania sobie rady” na własną rękę konfrontuje się, z jednej strony, z sieciami wsparcia organizacji formalnych i nieformalnych, przyjaciółek i sióstr, ale też z postulatami, by przywrócić państwu funkcję opiekuńczą – łączącą troskę z prawem do wyboru. Kartony stały się narzędziem walki z państwem z kartonu (co oczywiście odnotowano na jednym z nich).
Po drugie, zanegowane zostało ideologiczne centrum, jakim był dotąd w Polsce Kościół (obszernie pisała o tym Agnieszka Graff w OKO.Press[1]); nastąpiło również zerwanie z językiem Kościoła, co jest warunkiem odzyskania ciała. Był to zresztą punkt konfliktu od dawna – by przypomnieć wszystkie publiczne spory o obrazy i przedstawienia kojarzące krzyż z seksualnością, począwszy od Adoracji Jacka Markiewicza, przez Pasję Doroty Nieznalskiej, po Golgotę Picnic Rodrigo Garcíi i spektakle Olivera Frljicia. Obecnie jednak dokonało się przekształcenie pozycji domyślnego autorytetu, z jakiej przemawiali mężczyźni w sutannach, a układ pana, wójta i plebana, ciągle żywy w polskiej rzeczywistości lokalnej, został pozbawiony społecznego uznania.
Po trzecie, podmyciu ulega samo pojęcie centrum – wspomniany eks-centryzm wyraża się w planie politycznym w odzyskaniu prawa do pojawienia się, prawa do cielesnej obecności (jak definiuje istotę polityczności zgromadzeń Judith Butler) przez nowe, przywołane już podmioty – na masową skalę kobiety, także poza wielkimi miastami, i szerzej: społeczności lokalne, młodzież oraz środowiska LGBTQ. Inaczej zatem definiowane są postulaty; całość narodowa przestaje być nadrzędna – są wartości indywidualne („moje ciało, mój wybór”), lokalne, formułowane na poziomie samorządów, oraz globalne, przede wszystkim związane z katastrofą klimatyczną, kryzysem ekonomicznym i migracjami. W przestrzeni publicznej nastąpiła zatem wspólna artykulacja zróżnicowanych postulatów kilku grup – z ważną jednak deklaracją wyrażaną w hasłach solidarności z kobietami i „siostrzenia”. To nowa solidarność: konstruowana wokół wolności kobiecego (i nie tylko kobiecego) ciała.
Protest ujawnił rzeczywistość społeczną odległą od prostych podziałów dwubiegunowych oraz porządku dychotomii i opozycji (nie dajmy się zwieść ośmiu gwiazdkom – nie chodzi „jedynie” o odsunięcie obecnej władzy). W jednym z wielu błyskotliwych haseł protestów mówi się, że „podmiot nie zgadza się z orzeczeniem” – przywołanie normy gramatycznej służy tu wskazaniu, że doszło do naruszenia normy demokratycznej. Wyłania się jednak nowa forma – i językowa, i polityczna – którą tworzy relacyjna sieć zróżnicowanych podmiotów. Może się to wydawać paradoksalne i – oczywiście – niestosowne, ale właśnie „wypierdalać” jest, czy może być, zapowiedzią nowej formy bycia wspólnego: opartego na sieci współpracy.
Tekst pochodzi z książki Język rewolucji pod red. Piotra Kosiewskiego (wyd. Fundacja im. Stefana Batorego, Warszawa 2021).
[1] A. Graff, Coś w Polsce pękło, coś się wylało. Jak młodzi zerwali Wielki Kompromis z Kościołem, OKO.Press, 5 listopada 2020, https://oko.press/jak-mlodzi-zerwali-wielki-kompromis-z-kosciolem-graff/.
Przypisy
Stopka
- Osoby autorskie
- red. Piotr Kosiewski
- Tytuł
- Język rewolucji
- Wydawnictwo
- Fundacja im. Stefana Batorego
- Data i miejsce wydania
- 2021, Warszawa
- Strona internetowa
- batory.org.pl/wp-content/uploads/2021/02/Jezyk-rewolucji_ostateczna.pdf
- Indeks
- Iwona Kurz Piotr Kosiewski