Te parę prac, które przetrwało. Rozmowa z Robertem Brylewskim
Rafał Żwirek: Wyjątkowo ta rozmowa nie będzie o muzyce, a o sztuce. Powinniśmy zacząć od Galerii Post prowadzonej przez Henryka Gajewskiego.
Robert Brylewski: Dopiero po wielu latach zrozumiałem, jak ważna to była inicjatywa. Miałem wtedy 18 lat i przez kolejne 30 docierało do mnie czym była Galeria Post i jakie naprawdę miała znaczenie. Myślę tu o formie kontaktowania się – dla nastolatka, którym wtedy bylem, ten kontakt to była po prostu emocjonalna reakcja przyłączenia się do awangardy warszawskiej. Ale wraz z nabywanym doświadczeniem życiowym i artystycznym dotarło do mnie, co się tam stało (śmiech).
Czy to był twój pierwszy kontakt ze sztuką? To masz na myśli?
Jeżeli chodzi o kontakt ze sztuką aktualną, współczesną, to na pewno tak. Myślę, że nawet z taką sztuką wyprzedzającą swój czas. To miało wpływ na na całe moje życie. Spotykali się tam na przykład muzycy, którzy grali w klubie Remont – nie grałem tam wtedy, ale było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie można się było w ogóle w Warszawie spotkać. Mam na myśli takie rewolucyjne środowisko. Byliśmy zresztą w stałym konflikcie z obsługą klubu, czyli bramkarzami. My, czyli punkowa młodzież. Była to jednak taka wojna na żarty, działo się to jeszcze przed stanem wojennym. Jeżeli chodzi o Galerię Post, odbywały się tam ciekawe rzeczy, również muzyczne. Jakieś mikro koncerty, prezentacje; Paweł Kelner pokazywał tam dokonania załogi Crass… Wszystko było mega aktualne. Odbył się tam – przy okazji jakiejś wystawy, nie pamiętam już jakiej[1] – pierwszy punkowy koncert w Polsce. Grały dziewczyny z The Raincoats, które zresztą studiowały także sztukę w Londynie. To był zresztą wielki skandal na mieście, bo na tej wystawie jakaś dziewczyna pokazała obiekt ze zużytych podpasek, które miały nazwy od dni tygodnia albo numery miesięcy… Już nie pamiętam (śmiech), ale całe miasto o tym mówiło.
Twoje zainteresowania były jednak bardziej muzyczne?
No tak, ale chwilę później zainteresowałem się napisami na mieście, takim grafitti właściwie – to było już trochę bliżej stanu wojennego. Na przykład z dużym zaangażowaniem rysowałem wszędzie gdzie się dało generała Jaruzelskiego… z podpisem: „Wojtek, czadu!”. Jeden taki rysunek nawet gdzieś się zachował.
W przejściu podziemnym…
Przy Warsie i Sawie, tak! Może już go nie ma. Żywotność generałów była bardzo słaba, natychmiast to zamalowywano.
Podobno wywołałeś w ten sposób stan wojenny.
Tak… Koledzy tak sobie ze mnie żartowali (śmiech). To była jednak zabawa nastolatka bardziej niż świadoma akcja artystyczna. Miałem za to wtedy fajnych kolegów – Tomek Sikorski organizował performansy na mieście, ciekawe rzeczy działy się w Dziekance. Ci moi koledzy byli trochę starsi, studiowali albo kończyli studia… Nie było też innych atrakcji, nie było normalnej telewizji i myślę, że ta świadoma działalność kulturotwórcza w naturalny sposób przenosiła się „na miasto”. Potrzeba matką wynalazku, tak mówią.
Szybko odkryliśmy, że zwykła kalka do maszyny, potraktowana żelazkiem zmienia się w piękny nadruk na koszulce. Robiliśmy wtedy takie napisy: „I hate Wawele” albo „Nevermind Jarocka”.
Jak wyglądało wtedy przenikanie się środowisk, na przykład muzyków, malarzy?
Było pełno malarzy! Przychodzili na koncerty, stanowili nawet integralną część punkowej załogi. Na przykład Jacek Malicki zwany „Krokodylem”, to był jeden z nas, po prostu. Można by wielu wymieniać – choć przyznam, że słabo u mnie z nazwiskami, pamiętam tylko ksywki (śmiech). Był taki malarz Ryszard Kozłowski – zrobił na mnie ogromne wrażenie. Malował akrylami w taki sposób, że po założeniu okularów do trójwymiaru, te obrazy zyskiwały dodatkowe przestrzenie, bardzo to lubiłem. Z Kozłowskim nie dyskutowaliśmy o sztuce, tylko o polityce – było to zabawne, bo kiedy schodzili się ci różni artyści, to tylko nasza dwójka na bieżąco komentowała politykę. Byliśmy na tych spotkaniach trochę jak z kosmosu. Miło to wspominam, nazywałem to wtedy „międzyzawodówką artystyczną”, bo nawet rzeźbiarze się przyłączali (śmiech). Był też Faustyn Chełmecki i Maciek Wilski, oni z kolei jeździli z nami i malowali na żywo w czasie koncertów – rozstawiali na scenie ogromne płótno i w trakcie koncertów zapełniali to wszystko farbą. Wydaje mi się, że to nie był nawet eksperyment, tylko po prostu zintegrowane działanie muzyczno-malarskie. Bardzo czujni to byli koledzy, anarchizujący mocno – tak jak powinno być. Ta międzyzawodówka to było coś, co mi szalenie imponowało.
DIY na Zachodzie wyrosło z nurtów antykapitalistycznych. W Polsce robienie samemu koszulek, plakatów, zinów było raczej podyktowane względami ekonomicznymi, brakiem dostępności?
Nas w ogóle różniły podstawowe rzeczy. To, co napędzało na przykład Brytyjczyków, to były napięcia klasowe i społeczne – u nas ten napęd był jeszcze potężniejszy i przerodził się w totalną negację polityczną i artystyczną. Paradoksalnie punkowcy z Zachodu często żartowali, że zazdroszczą nam jednego wroga. Jeżeli chodzi o polskie „zrób to sam”, to mieliśmy do wyboru albo punka, albo harcerstwo (śmiech). To był taki czas, że rzeczywiście udawało się już robić pierwsze gazetki samemu… Jeśli chodzi o koszulki, to szybko odkryliśmy, że zwykła kalka do maszyny, potraktowana żelazkiem zmienia się w piękny nadruk na koszulce. Robiliśmy wtedy takie napisy: „I hate Wawele” albo „Nevermind Jarocka” – tak sobie miksowaliśmy rzeczywistość. Taka polska wersja…
A co cię kręciło poza muzyką?
Robiłem na przykład notesy, zapisywałem w nich swoje sny, doklejałem coś tam, rysowałem, kleiłem fotomontaże. Zrobiłem wielką książkę w okładkach Włodzimierza Iljicza Lenina Empiriokrytycyzm a materia, coś tam, coś tam… Bardzo skomplikowany tytuł[2]. Próbowałem to nawet przeczytać, ale nie dałem rady. Niestety, te wszystkie rzeczy poginęły bezpowrotnie w różnych dziejowych zawirowaniach.
Potem kupiłeś Lomo 17…
Nie ma się czym chwalić, bo film, który wtedy zrobiłem zaginął gdzieś w Norwegii. Dałem go Andrzejowi Zuzakowi, on zbierał wtedy takie rzeczy, chciał pokazać co się dzieje w polskiej kulturze podziemnej. Taśma była poklejona plastrami opatrunkowymi, musiała się nieźle zacinać w czasie projekcji (śmiech). Puszczałem ten film zaraz na początku stanu wojennego w Sali Kongresowej podczas koncertu z Kelnerem. Kamera Lomo 17 była bez dźwięku, na takie kartridże jakby. Kupowało się je w sklepach fotograficznych za 17 złotych chyba. Kręciłem rzeczy głównie z telewizora – to było w czasie jak towarzysz Wiesław Gomułka zszedł i w telewizji był jego pogrzeb. W starych telewizorach działało to tak, że jak się ładunki elektrostatyczne wytworzą na kineskopie, to wszystko się do niego przykleja. Przyczepiłem więc żyletkę i ta żyletka goniła wszystkich na pogrzebie Gomułki. Filmowałem to przez zielone szkiełko, jakby filtr. Takie to były filmy (śmiech). Wyświetliłem go na prześcieradle w Pałacu Kultury. Niewiele było widać, ale jednak sceny, gdy żyletka goni wojskowych, są dla mnie osobistym sukcesem jako filmowca (śmiech). Cały ten koncert był performansem: stan wojenny, artyści bojkotują każdy romans z władzą – oczywiście wiedzieliśmy o tym, ale nie potrafiliśmy sobie odmówić przyjemności, żeby dać prztyczka systemowi właśnie w takim miejscu.
Kiedy się zorientowałem, jak inwazja komputerowa jest istotna – i dla robienia muzyki, i grafiki – od razu w to wjechałem. Nauczyłem się animacji, programów graficznych, muzycznych.
A Pigman? Warszawski superbohater?
To już później, w latach osiemdziesiątych. Zawsze chciałem zrobić komiks, no i zrobiłem – o Pigmanie. Fabuła jest dość prosta: wojskowi robią eksperymenty genetyczne, próbując skrzyżować zwierzęta z bronią. Pigman to był taki ogromny wieprz, który miał w odbycie silnik odrzutowy. Mógł też być uzbrojony w różne rodzaje broni, no i latał w powietrzu jak odrzutowiec. W tej historii Pigman miał służyć wojskowym, ale im uciekł i działał później na własną rękę. Jak większość takich superbohaterów. Zrobiłem dwa odcinki, ukazały się w jakiś zinach, nigdzie oficjalnie. Potem robiłem już tylko takie jednokadrowe rysunki albo max na jedną stronę. Jeździłem tramwajami i w drugim wagonie, na końcu rysowałem je blisko ostatniego wyjścia. Kilka Pigmanów jeździło sobie po Warszawie. Oczywiście – jak ze wszystkim – także i te rysunki gdzieś poginęły. Krążą jeszcze gdzieś po ludziach. Całe nasze studio „Złota Skała” było pokryte rysunkami Pigmana. Ktoś to potem też zamalował. To właściwie fajnie, bo zobaczymy, co się kiedyś odnajdzie.
Przetrwały okładki płyt, które sam robiłeś.
To była zawsze szansa, żeby coś dodać do muzyki, jakieś kolejne znaczenie. Sławek Gołaszewski zaprosił mnie do pracy nad Falą – zrobiłem tam całą wkładkę z rysunkami. Jeżeli chodzi o okładki Izraela, to było to bardzo konceptualne działanie – wiedziałem, że tych płyt będzie więcej i że rysowane jedną ręką, według konkretnego planu, będą bardziej spójne. Na Biada, biada, biada na przykład bardzo dużo się dzieje, ta okładka trochę ilustruje teksty. Jest namalowana naiwną techniką śląską (śmiech). Wszystko, co jest w tekstach, jest na okładce – i orzeł się pojawia, i marihuana… Na Nabij faję musiałem przemalować okładkę. Istniała wtedy cenzura i oni też się musieli jakoś wykazać. O ile zrozumiałem delikatne sugestie ze strony wydawcy, to albo wypada tytuł Solidariti dub, albo palce z okładki w kształcie litery „V”, wyciągnięte po fajkę… Bylem na to przygotowany, bo nie chodziło mi o żaden polityczny przekaz tylko naturalny gest chwytania fajki z gandzią (śmiech). Wyjąłem więc farbki i przy wszystkich domalowałem dwa brakujące palce, a dzięki temu poszedł Solidariti dub.
W latach dziewięćdziesiątych zaczynasz robić grafiki komputerowe.
Z powodu stanu wojennego ta pierwsza inwazja komputerowa wciskała się do nas przez przymknięte drzwi. Wszystko było trochę opóźnione. Kiedy się zorientowałem, jakie to jest istotne – i dla robienia muzyki, i grafiki – od razu w to wszedłem. Zostałem wręcz fanatykiem Amigi. Nauczyłem się animacji, programów graficznych, muzycznych – wtedy to były niesamowite możliwości. Robiłem wszystko, co sobie wymyśliłem. Na przykład rozpadający się Pałac Kultury. Miałem taki słynny program na Amigę, LightWave, do modelowania 3D. W tym programie mogłem robić z Pałacem, co chciałem, nawet wysadzać go w powietrze (śmiech). Oczywiście filmy z Pałacem Kultury należą do gromady filmów zaginionych.
Inspirowałeś się okładką Bad Brains? Tą, na której piorun trafia w Biały Dom?
Tak, na pewno. Należę do ludzi, którzy podświadomie szukają bratnich dusz – jak to się ładnie mówi. A Bad Brains i pierwsza płyta były właśnie takie „bratnie” i do mnie to mocno trafiało. Dopiero później zdałem sobie sprawę, jaka to w ogóle jest dramatyczna historia: zespól na scenie hardcorowej, mocno ateistycznej z głębokim przekazem rastafari. Co za emocje (śmiech).
Poza tym mieszkałem na Pańskiej i z okna miałem widok na neon domu towarowego „Emilia” i Pałac Kultury. Całe dzieciństwo tak miałem – widać było tylko kawałek tego neonu „-om”, tak po buddyjsku, i wielki Pałac z tyłu. A z drugiej strony był „Robotron”, najlepsze roboty z NRD. (śmiech). To była inna Warszawa… Wiesz, ja Pałac Kultury znałem jak własną kieszeń, chodziłem tam na pływalnię, a przede wszystkim umiałem się dostać na wszystkie imprezy. Koncerty, występy… Widziałem nawet włoskiego artystę Druppiego (śmiech). Miałem sposoby, jak się tam dostać nielegalnie, nadziemnie, podziemnie. Podziemi Pałacu nie penetrowałem zresztą zbyt głęboko, bo były dość przerażające.
Z tych wszystkich zaginionych rzeczy kilka ocalało i to niekoniecznie tych związanych z muzyką. Masz tu taką mała rzeźbkę…
Zacząłem robić takie rzeźby jakoś tak w połowie lat dziewięćdziesiątych. Miałem taką opalarkę do farby, jeśli trzeba było farby się pozbyć z czegoś… Zauważyłem, że przypalając różne formy, żołnierzyki i takie tam, można je swobodnie deformować, kształtować na nowo. Opalałem lalki Barbie robiąc z nich nowe kobiety jakby – takie ufo-kobiety. To też nie przetrwało (śmiech). A to, co tu widzisz, to kosmiczny wojownik. Przetrwał, bo przebył tyle deformacji, że nie miał wyjścia. Pokrył się patyną, czasodestrukcją. Nawet gdybym nie pracował nad tymi obiektami, to i tak by działało, musiałyby być pod kloszem. Dzisiaj on wygląda całkiem inaczej, zmienia go czas i kurz, wygląda jak wykopalisko… Odpadły mu skrzydła… Przyglądając się, trzeba pokonać wiele uczuć, na przykład żal. A to nie jest zdrowe uczucie, wolę się cieszyć, że w ogóle on ocalał, jako chyba jedyna taka rzeźbka (śmiech). Zobacz tu jest taka szufelka na śmieci – jestem z niej bardzo zadowolony – jest robiona w stylu psylocybowym – ewidentnie pod wpływem działania substancji psychoaktywnych. Nie będę ukrywał takich inspiracji. Widzisz kota na sprężynie?
No widzę… A jak te doświadczenia dragowe się przekładały na to, co robiłeś? Miały wpływ?
Na pewno tak! Od razu jednak trzeba zadać pytanie, czy miały dobry wpływ, czy zły i na co? To jest kłopot, bo nie uzyskamy odpowiedzi… Nie wiem, czy bym się zamienił, nie mam tego uczucia żalu, że nadszarpnąłem sobie zdrowie przy tych pracach, próbach, działaniach. Traktuję to jako komentarz do mojego życia i zdrowia – te parę prac, które przetrwało.
Współpraca z ekipą Althamera, mimo że bardzo kameralna i niszowa, to właściwie oddzielna gałąź mojej działalności. Nawet nie potrafię znaleźć na nią odpowiedniego określenia, kojarzy mi się z muzyką cyrkową.
A ta zawieszka na lampę z Kaczyńskim? Ma już 17 lat…
Bardzo lubię brać zdjęcia z gazet, z aktualnie rządzącymi politykami i je przerysowywać, usuwać stare treści, dopisywać nowe. Powiesiłem to na lampie, żeby wyschło, no i zapomniałem (śmiech). Po jakimś czasie treści znów można zaktualizować. Tu akurat musiałem użyć pasty do zębów, żeby móc rysować na białym. No i znowu wysuszyć – więc przez kolejne lata sobie gdzieś wisiała. Zobacz, tu masz pracę na bułgarskim kafelku łazienkowym z 1983 roku. To miał być sutek, ale czas to zdeformował i wygląda jak kosmiczny, wyschnięty, ogromny meteor. Te deformacje z upływem czasu stają się bardzo interesujące. Właściwie zamiast sutka jest teraz twarz (śmiech), podobne rzeczy odkryli na Marsie, widziałem zdjęcia. Takie podobne formy.
Robi, przez twoje życie przewinęło się kilku znanych artystów, na których ty z kolei też miałeś duży wpływ muzyczny, np. Libera, Sasnal…
Zbyszka Liberę uważam za wybitnego artystę i cieszę się, że go poznałem. Pojechał kiedyś ze mną do Poznania na skłot, mieliśmy tam występ z niejakim Siwczykiem… Zbyszek mocno mnie wspierał. Niezmiernie mi miło, że Sasnal narysował mi twarz na okładce książki, bo on zwykle takie postaci bez twarzy rysuje (śmiech). Kiedyś nas odwiedził na koncercie w Krakowie. Fajnie.
Althamer?
To jest aktualna sprawa, gruba i mistyczna. Poszedłem na demonstrację antyfaszystowską na Starówkę, to było 11 listopada, i zobaczyłem ludzi w oświęcimskich pasiakach[3]. Dowiedziałem się, że stoi za tym Paweł Althamer. Mocno mnie olśniło, to działanie, trudno mi w ogóle sobie wyobrazić coś bardziej artystycznie mocniejszego – zważywszy na okoliczności. Chwilę później sam miałem okazję wziąć udział w kilku akcjach Althamera i poznałem nowych, fajnych partnerów. Współpraca z ekipą Althamera, mimo że bardzo kameralna i niszowa, to właściwie oddzielna gałąź mojej działalności. Nawet nie potrafię znaleźć na nią odpowiedniego określenia, kojarzy mi się z muzyką cyrkową (śmiech). Te działania z nimi budzą we mnie wielkie emocje.
Już niedługo wernisaż wystawy Nie jestem już psem, na której będzie kilka twoich rzeczy…
Tak. Wzięli mój futerał do gitary, będę musiał jakiś sobie pożyczyć, bo ta wystawa chyba trochę potrwa.
[1] Chodzi o International Artists Meeting – IAM kuratorowane przez Henryka Gajewskiego w 1978 roku.
[2] W.I. Lenin, Materializm a empiriokrytycyzm.
[3] „Marsz Duchów”, 2011.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Ewa Bloom-Kwiatkowska, Anna „Mirosava” Bachanek, Robert Brylewski, Damian Czeladka, Włodzimierz Czerw, Anna Dąbrowska-Lyons, Franciszek Dzida, Stanisław Garbarczuk, Marian Henel, Ryszard Kisiel, Anna Laskowska, Mikołaj Ławniczak, Tomasz Machciński, Kazimierz Malinowski, Justyna Matysiak, Maciej Olszewski, Radosław Perlak, Pisarka M.H., Erwin Sówka, Daniel Stachowski, Karol Suka, Ryszard Szozda, Marcelo Zammenhoff, Dariusz Skubel i Zdzisław Zinczuk
- Wystawa
- Nie jestem już psem
- Miejsce
- Muzeum Śląskie
- Czas trwania
- 01.04-10.09.2017
- Osoba kuratorska
- Zofia Czartoryska, Katarzyna Karwańska
- Fotografie
- Rafał Żwirek
- Strona internetowa
- muzeumslaskie.pl