Tam wszystko musi być wielkie, nawet w galerii sztuki. Rozmowa z Krzysztofem Maniakiem i Martą Kudelską
Adam Mazur: Wygrałeś w konkursie Artystyczna Podróż Hestii wyjazd do Nowego Jorku. Pierwszy raz byłeś na rezydencji artystycznej, pierwszy raz byłeś zagranicą i leciałeś samolotem. Jak było?
Krzysztof Maniak: Z perspektywy kilku tygodni po powrocie oceniam ten wyjazd jako jedną z ważniejszych przygód w moim życiu. Przede wszystkim zmienił on perspektywę patrzenia na moje dotychczasowe miejsce pracy, na moją rodzinną miejscowość, jej okolice. Na pewno zmieniła mi się optyka widzenia, postrzeganie skali miejsca. Jest to dla mnie o tyle ciekawe, że to, co było dla mnie „małe”, takie pozostało, ale to, co postrzegałem jako „średnio duże” lub „duże” stało się znacznie mniejsze, chociażby skala Warszawy. Odległości, które tutaj pokonujemy, są teraz zupełnie przyswajalne i łatwe do przemierzenia, nawet gdy podróżuje się pieszo. Na pewno pojawiła się też większa świadomość tego, że życie toczy się równolegle gdzie indziej, bo do tej pory było to dla mnie dość abstrakcyjne wyobrażenie. Jeszcze niedawno byliśmy w innych miejscach, innych przestrzeniach, z innymi ludźmi i jakby na to nie patrzeć w innej kulturze. W sumie ten wyjazd był moim pierwszym w życiu wyjazdem za granice, więc może stąd takie proste wnioski.
Do Stanów Zjednoczonych pojechaliście razem. Proszę opowiedz Marta jak to wyglądało z twojej perspektywy?
Marta Kudelska: Dla mnie podobnie jak dla Krzyśka był to pierwszy tak daleki wyjazd w życiu. Niby wcześniej gdzieś tam byłam za granicą, ale to był skok na głęboką wodę. Pamiętam bardzo dobrze moment, gdy wysiedliśmy z czystego, ładnego samolotu i nagle trafiliśmy do punktu wizowego na lotnisku – jakieś nieciekawe ściany, wszystko wyglądało tysiąc razy gorzej niż na lotnisku Chopina w Warszawie. Pomyślałam „Rany, to jest ta Ameryka?”. I to takie rozczarowanie potęgowało się w nas z każdym krokiem. Wyszliśmy z lotniska i usłyszałam huk pędzącego nad naszymi głowami wagonu metra, a niżej wszędzie fruwały papierki i ta fala gorąca, pomieszana ze specyficznym zapachem miasta. Całe szczęście potem było już tylko lepiej i lepiej. Mieszkaliśmy na Brooklynie i on okazał się bardzo miłym miejscem, do którego z przyjemnością wracaliśmy po całym dniu. Tak jak wspominał Krzysiek, przede wszystkim uderzyła nas skala. Faktycznie wszystko było „naj”: największe wieżowce, najwięcej ludzi na ulicach i te olbrzymie kolejki w muzeach. I chyba to było dla mnie szokiem. Nawet tłumy, które pamiętam z niektórych otwarć w Warszawie, były niczym w porównaniu z tym, co zobaczyliśmy. Tam kolejki przed muzeami to codzienność. I to było też coś, co zapadło mi najbardziej w pamięć – różnica w podejściu do instytucji sztuki. Mam wrażenie, że u nas na pierwszym planie stawia się jednak walory artystyczne, edukacyjne, a tam przede wszystkim jest to rodzaj produktu, który musi się sprzedać. Weźmy na przykład MoMA, która skojarzyła nam się z wielką galerią handlową – ruchome schody, wielka ilość ludzi, która utrudnia zobaczenie czegokolwiek. To jest faktycznie muzeum – centrum handlowe. Idziesz, idziesz i nagle okazuje się, że jesteś w barze muzealnym i zamiast sztuki za gablotami masz ciastka i sałatę (śmiech). Albo wchodzisz do galerii i chcesz zobaczyć, chociażby van Gogha i nie możesz, bo stoi przed nim tłum i nawet wykonanie zdjęcia jakiejś pracy graniczy z cudem, bo co chwile ktoś ci wchodzi w kadr. I olbrzymie sklepiki muzealne, niby u nas też są, ale są to dwa różne światy.
KM: Natomiast wchodząc do galerii komercyjnych, mieliśmy wrażenie przebywania w ekskluzywnym butiku.
MK: Zresztą wiele słynnych galerii znajduje się w sąsiedztwie butików znanych projektantów.
KM: Idąc ulicą i patrząc na ich witryny, czasem było ciężko odróżnić jedne od drugich. Obrotowe, złote drzwi, ochroniarze w garniturach i ciemnych okularach na wejściu, okazała biblioteczka, pani z komputerem, która nawet nie zwraca na ciebie uwagi. A za tym całym anturażem jedna nieduża w stosunku do całej infrastruktury sala z zazwyczaj wielkoformatowymi fotografiami. Jednak tam wszystko musi być wielkie, nawet w galerii sztuki. My akurat natrafiliśmy na Thomasa Ruffa w Gagosianie. Raptem 5-6 fotografii w niedużych edycjach, ale z piorunującą jakością wydruku. Zupełnie inaczej niż na SoHo, które przypomina trochę taką „Ikee ze sztuką”.
Jednak wyjazd ten był przede wszystkim rezydencją artystyczną, którą wygrałeś w ramach Artystycznej Podróży Hestii. Mieliście tam ustaloną marszrutę, serię spotkań? Na czym polegała specyfika tej rezydencji?
KM: Moja rezydencja trwała jeden miesiąc. W porównaniu z innymi artystami, którzy przyjechali do Nowego Jorku na dłuższy okres, ja miałem ten czas bardzo skondensowany – głównie opierał się on na spotkaniach z kuratorami, krytykami sztuki, którzy uczestniczą w obiegu sztuki nowojorskiej. Te spotkania odbywały się średnio 2-3 razy w tygodniu w godzinach przedpołudniowych, także po nich miałem czas na własną pracę, czy na zwiedzanie. Rozmawiając z dyrekcją Residency Unlimited podczas pierwszego tygodnia doszliśmy do wniosku, że miesiąc jest zbyt krótkim czasem, żeby wynajmować dla mnie pracownię, aczkolwiek była taka możliwość. Tak więc czas, jaki mieliśmy, poświęciłem bardziej na własne poszukiwania, eksplorację miasta, szukanie nowych doświadczeń niż na typową pracę w studiu. Spotkania, które odbywały się w RU, były o tyle efektywne, że przed wyjazdem dużo korespondowaliśmy odnośnie profilu mojej twórczości, aby osoby, z którymi miałem się spotkać, posiadały podobne zainteresowania do moich. Ciężko mi jest teraz stwierdzić, jakie będą ich rezultaty, ale na pewno sama możliwość opowiadania o swojej sztuce i dotychczasowych doświadczeniach była dla mnie cenna.
Byli też inni artyści, z którymi się spotykałeś?
KM: Tak: David Helbich, Diana Policarpo, Sophia Hewson. Głównie były to osoby z Europy – z Belgii, Anglii, Portugalii. Jeśli spoza Europy to raczej z Kanady, Australii i kilka osób z samej Ameryki.
Pokazywałeś swoje prace np. w ramach portfolio review?
KM: Spotkania miały miejsce w niewielkim, oszklonym pomieszczeniu na piętrze w RU. Na swoim prywatnym komputerze w formie pokazu slajdów pokazywałem i opowiadałem zaproszonym gościom o tym, co robię. Potem były wymiany wizytówek, ewentualnie później maili. Dużo materiałów dosyłałem na prywatne adresy, bo spotkania miały formułę 45- minutowych prezentacji, a pracownicy RU bardzo pilnowali tego czasu.
MK: Wszystkie spotkania w RU były, tak jak wspominał Krzysiek bardzo profesjonalnie przygotowane. Osobiście byłam bardzo miło zaskoczona, bo gdy pracownicy RU dowiedzieli się, że jedziemy tam razem, zaproponowali mi pokazanie, jak wygląda ich rezydencja od strony kuratorskiej. W pierwszym tygodniu miałam zorganizowane dwa spotkania z artystkami – z pochodzącą z Australii Sophią Hewson i z mieszkającą w Wielkiej Brytanii Dianą Policarpo. Było to bardzo zaskakujące doświadczenie – byłam w końcu w nowym miejscu, nie znałam ludzi, sama byłam nieznana, ale zaproszeni artyści bardzo dobrze przygotowywali się na spotkania. Podczas mojej rozmowy z Sofią Hewson, przyznała się, że przez kilka dni przeglądała internet, żeby zobaczyć czym do tej pory się zajmowałam i co mogłoby mnie zainteresować w jej twórczości. To było niesamowite, że dziewczyna z drugiego końca globu opowiada mi o wystawach, które zrobiłam. I faktycznie, tak jak wspomina Krzysiek wszystko to było świetnie przygotowane. Na kilka dni przed naszym przylotem RU poprosiło mnie o mój biogram, opis zainteresowań, który następnie rozsyłali artystom. Ja od nich następnie dostawałam informację zwrotną z biogramami artystów, z którymi miałam spotkania w następnych dniach. To było bardzo miłe z ich strony, bo rezydencja była dla Krzyśka, ale dla mnie też starali się coś zorganizować, gdy on odbywał swoje spotkania.
KM: Bardzo dobrze wspominam spotkanie z krytykiem Christopherem Howardem. On interesuje się Basem Janem Aderem, który również dla mnie jest istotnym artystą. Generalnie spotkania były dobierane bardzo trafnie.
A wizyty w instytucjach, galeriach, o których wspominaliście na początku też były koordynowane, czy robiliście to we własnym zakresie?
KM: We własnym zakresie w wolnym czasie. Dostawaliśmy na początku każdego tygodnia newsletter co, gdzie, kiedy, ale do muzeów i galerii chodziliśmy we własnym tempie. Czasem nawet wracaliśmy jeszcze raz w to samo miejsce. Raczej nie chodziliśmy na grupowe wycieczki.
MK: Dla mnie to było bardzo ważne, że mieliśmy praktycznie nieograniczoną wolność w wyborze tego, co robiliśmy po spotkaniach w RU. Tak więc mogliśmy swoim własnym rytmem zwiedzać miasto. Jednego dnia biegaliśmy po muzeach, drugiego dnia wyruszaliśmy na kulinarne podboje China Town, czy Little Italy. Albo uciekaliśmy od zgiełku Nowego Jorku nad Ocean, na Coney Island, spacerowaliśmy po Prospect Park, czy zwiedzaliśmy przepiękny cmentarz Green Wood na Brooklynie.
KM: Informacje i wskazówki, które dostawaliśmy od RU, były dopasowywane do naszych zainteresowań. Wiedzieli, że interesuję się naturą, a teraz jestem w dużym mieście, które składa się z betonowych kostek, a ja chciałbym poszukać w nim elementów, gdzie natura wchodzi w miejski krajobraz. Podesłali mi w związku z tym kilka interesujących miejsc w Nowym Jorku, jak również poza nim, gdzie można było na spokojnie porobić zdjęcia i odetchnąć. Faktycznie liczyłem na to, że będę mógł spędzić więcej czasu z aparatem, ze statywem, żeby porobić dokumentację, pozbierać materiały. Jednak samo tempo miasta, szarpany rytm, to, że trzeba biec, a jak staniesz na chwilę z aparatem, to już robi się za tobą korek, było na tyle stresujące, że powstawały głównie szkice. Dopiero potem, za drugim, trzecim razem wracając w to samo miejsce, wiedziałem jak się zabrać za pracę.
Czy integrowaliście się z innymi rezydentami? Mieszkaliście osobno, czy to odbywało się w jakimś zorganizowanym miejscu gdzie artyści mają swoje pracownie i mieszkają rezydenci?
KM: Z tego, co zdążyliśmy się zorientować, większość rezydentów mieszkała tak jak my na Brooklynie, w bliższej lub trochę dalszej odległości od Residency Unlimited. Nam mieszkanie zorganizowała Fundacja Artystycznej Podróży Hestii w okolicach Prospect Parku. Natomiast pracownie dla rezydentów organizowało samo RU. Typowy dzień rezydencyjny był bardzo dynamiczny. Trudno było spotkać wszystkich rezydentów jednocześnie, raczej mijaliśmy się z nimi na schodach, zamienialiśmy kilka zdań przed budynkiem. Tempo miasta, a także nasz, jednak ograniczony czas i chęć zobaczenia jak najwięcej wymagał przyśpieszania naszego dotychczasowego trybu życia, ale chyba wszyscy mieli tam podobnie.
MK: Chociaż raz w miesiącu pracownicy rezydencji organizowali dla wszystkich takie spotkanie zapoznawcze, gdzie mogliśmy trochę ze sobą porozmawiać.
Spotkałeś tam też artystów amerykańskich, miałeś kontakt z lokalną sceną, czy pobyt był na to za krótki?
KM: Zdecydowanie za krótki. Zaważyło na tym również to, że na miesiąc rezydencji wybrałem sierpień. Fundacja doradzała mi późniejszy termin, ale dla nas ze względu na pracę Marty w Bunkrze Sztuki oraz moje jesienne zobowiązania, nie było to możliwe. Nie żałuję tego terminu, sierpień był o tyle dobry, że tempo miasta, podobno było trochę wolniejsze, ale znowu tempo życia artystycznego dopiero miało rozkręcić się z początkiem września. Tak więc artystów ze sceny nowojorskiej nie poznaliśmy, chociaż mieliśmy bardzo miłe popołudnie z jurorką Artystycznej Podróży Hestii Karen Gunderson, która jednak ma zupełnie inną pozycję w tamtejszym świecie sztuki. Pozostałe osoby, które poznaliśmy to byli nasi rówieśnicy, którzy tak jak my przyjechali na rezydencję.
MK: Udało nam się spotkać z Magdą Moskalewicz, która akurat wróciła z wakacji z powrotem do pracy w MoMA. Magda dała nam dużo bezcennych wskazówek, co zobaczyć, gdzie iść, poopowiadała też o specyfice życia artystycznego w tym mieście. Na sam koniec mieliśmy też bardzo miłe spotkanie z Markiem Bartelikiem, trochę żałowaliśmy, bo były to nasze ostatnie dni w Nowym Jorku, a on nas wręcz zasypał miejscami, gdzie mogliśmy się udać. Może następnym razem.
Rozumiem, że to była twoja pierwsza rezydencja. Co myślisz o takiej formie pracy, czy to ma sens? Co dla ciebie jako artysty było w tym najważniejsze?
KM: Do tej pory byłem bardzo sceptyczny i chyba nadal pozostanę sceptyczny do formuły rezydencji. Na własną rękę prawdopodobnie nigdy nie pojechałbym na taką wyprawę, ale teraz byłoby dużym błędem nie skorzystać z tej nagrody (śmiech). Podczas lotu do USA, samolot zrobił łuk, zahaczając o półwysep Grenlandii. Widok był przepiękny, horyzont z tego miejsca robił się wyraźnie półkolisty, widzieliśmy kraniec świata. Taka niby banalna, trochę patetyczna rzecz, ale została nam bardzo mocno w pamięci i rozbudziła apetyt na dalsze podróże, przygody. Wracając jednak do twojego pytania. Po dwóch tygodniach pobytu w Nowym Jorku zdałem sobie sprawę, że ciężko będzie zbudować mi coś nowego i spójnego, choćby niewielki cykl. Od tego momentu, może poddania się, to, co robiłem, było raczej działaniem pomiędzy pracą a odpoczynkiem, relaksem a próbą stworzenia czegoś. I to było najlepsze rozwiązanie, spójne z tym, co robiłem do tej pory, z metodologią mojej pracy. Mam dużo zdjęć, które wyglądają jakby były niedokończone – są jakby wpół czegoś, wpół zdarzenia. Próbuję zbliżyć się w jakieś ciekawe dla mnie miejsce, ale jednak coś się nie udaje i powstaje zdjęcie poniekąd abstrakcyjne, bo nie wiemy, co się wydarzyło, po co było zrobione. Może jest nieudane? Nie odwracam się w stronę obiektywu, nie pozuję, jestem ukazany fragmentarycznie, ale czy specjalnie? Nie wiadomo czy są to zdjęcia turystyczne, czy takie, na których próbuję oszukać jakoś czas i przestrzeń. Niektóre zdjęcia w ogóle nie wyglądają jak z Nowego Jorku. Tylko my we dwoje wiemy, że akurat ten układ topograficzny i flora są charakterystyczne dla klasztoru w The Cloisters. Generalnie jednak równie dobrze mogłem zrobić podobne zdjęcie gdzieś w Tuchowie albo w Krakowie. Trudno mi powiedzieć czy taki rodzaj pracy ma sens. Podczas wyjazdu rezydencyjnego na pewno można poszukać nowych inspiracji, nowych wątków. Bez wątpienia można się oderwać od tego, co jest tu. Takie wyjazdy są dobre, aby odświeżyć się, coś zmienić, nabrać dystansu, zatęsknić, a potem wskoczyć we wcześniejszy rytm z nową energią i pomysłami.
MK: Mam podobne odczucia jak Krzysiek. Z jednej strony takie wyjazdy to nowe miejsca, wyzwania. Możesz poznać ludzi z całego świata. Tylko z drugiej strony, ta chęć zobaczenia tego, czego pewne nie będziesz mógł zobaczyć drugi raz, wymusza na tobie głód zwiedzania. Mieliśmy takie dni, że zmuszaliśmy się do wyjścia z domu i pojechania na, chociażby koniec Manhattanu, bo mieliśmy poczucie, że trzeba wykorzystać ten czas. Pojechać i zobaczyć to i to. Myślę, że dla kuratora tego typu wyjazdy są o tyle ciekawe, że może zobaczyć, co robią inni artyści, ale sama formuła wywołuje we mnie mieszane uczucia. Podczas tych przeglądów portfolio, artyści muszą się niejako sprzedać, jakoś cię zaintrygować… Osobiście bardziej sobie cenie takie nieformalne spotkania, wtedy rozmawia się swobodniej. Tu automatycznie robi się podział kurator-artysta. Chyba wolałabym rozmawiać w pracowniach, przy kawie, a nie przy mrugającym monitorze i ze świadomością, że czas się kończy. Sama kwestia zrobienia czegoś na rezydencji też wydaje mi się trochę problematyczna. Patrząc przez miesiąc na próby Krzyśka, widziałam ile wymagało od niego to wszystko skupienia i samozaparcia. Chociaż może i są artyści, którzy potrafią się odnaleźć w takim trybie pracy. Wyjazd rezydencyjny lokuje się bardziej na aktywnym biegunie – spotkań, prezentacji, poznawania. Tylko co jeśli twoja praca wygląda inaczej? Pojedziesz na drugi koniec świata i będziesz siedział w pracowni przez miesiąc? Albo zamkniesz się w pokoju i będziesz pracować nad scenariuszem wystawy? Do tego nie trzeba wcale nigdzie wyjeżdżać. Trochę też mam wrażenie, że moc sprawcza rezydencji jest odrobinę mitologizowana. Nie mniej uważam, że takie wyjazdy w kategoriach czysto poznawczych, sprawdzania siebie są ciekawym i ważnym elementem rozwoju artysty czy kuratora.
Ten network Residency Unlimited gwarantuje dalszą możliwość współpracy w ramach rezydencji, czy są to raczej jednorazowe rzeczy?
KM: Wydaje mi się, że są to jednorazowe rzeczy, aczkolwiek zawsze po spotkaniach przypominano o tym, że zawsze możemy napisać, podzielić się swoimi nowymi projektami. Samo RU na swojej stronie internetowej informuje o tym, co robią ich rezydenci, więc na pewno będę im podsyłać informację o swoich nowych projektach. Jak na razie pojawiło się kilka ciekawych propozycji, nad którymi chce popracować w najbliższym czasie.
Jakie są wasze najbliższe plany?
KM: Czas po powrocie był bardzo gorący. Praktycznie nie miałem czasu odpocząć po tym intensywnym miesiącu. Dosłownie prosto po przylocie do Warszawy przesiadłem się na pociąg do Ustki, gdzie odbywało się Rybie Oko. Jeszcze we wrześniu między innymi miała miejsce tarnowska odsłona wystawy Mocne stąpanie po ziemi z BWA w Katowicach, a już początkiem października II edycja Mycorial Theatre, w której brałem udział na zaproszenie Pauliny Ołowskiej. Do końca roku zostały mi jeszcze działania w ramach projektu Warm Up organizowanego przez Bunkier Sztuki, prezentacja filmów w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, a pod koniec listopada finał konkursu Fundacji Szara Kamienica w Krakowie. Aktualnie bardziej skupiam się na działaniach w pracowni nad małymi obiektami, które są poniekąd pamiątkami z moich podróży i tras, które przemierzam. To jest trochę przejście w inne medium, ale też zabawa materią. Od dłuższego czasu odczuwałem brak fizycznego kontaktu z materią, drewnem, błotem, z czymś, co daje się formować. Podejmuję też próby malarskie, równolegle prowadzę ćwiczenia na różnych polach. Nie rezygnuję z wideo i fotografii, choć ostatnio częściej za ich pomocą notuję, niż przedstawiam jako skończone prace. Na razie nowych materiałów, zwłaszcza prób malarskich, nie pokazuję, ale docelowo chciałbym, aby to były duże obrazy, wynikające z gestu, ekspresji, ruchu, który wynoszę z kontaktu z naturą, może coś z estetyki japońskiej. Pracuję też nad kilkoma projektami, które mam nadzieję, sfinalizuję w 2016 roku.
MK: Teraz dzielę czas na dwie części. Pierwsza to ta związana z pracą rzeczniczki prasowej w Bunkrze Sztuki i jego działalnością w 2016 roku. W marcu otwieramy wystawę odnoszącą się do historii instytucji oraz architektki Krystyny Tołłoczko-Różyskiej, a także bibliotekę poświęconą kuratorstwu i historii wystawiennictwa. Druga część to ta działalność poza Bunkrem – mam tu na myśli szczególnie współpracę z katowicką galerią Dwie Lewe Ręce, gdzie z Maćkiem Skoblem planujemy już najbliższy rok. Na pewno będę pracować nad wystawą indywidualną Bartka Zaskórskiego i bardzo chciałabym zrobić wystawę poświęconą recepcji twórczości Andrzeja Urbanowicza przez młodych artystów i pociągnąć dalej wątek mistyczny na Górnym Śląsku z Kubą Woynarowskim. Może uda się zrobić coś z jedną z artystek, które poznałam w RU. Ostatnio też intrygują mnie projekty o charakterze edukacyjnym. Do końca listopada kuratoruję projekt Duża Sztuka, który polega na oswajaniu mieszkańców wsi z językiem sztuki współczesnej. Na razie rezultaty są owocne, a co dalej – zobaczymy.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Krzysztof Maniak