Sytuacja towarzyska. Rozmowa z Martą Czyż
Karolina Plinta: Kiedy dokładnie zaczęła się twoja współpraca z galerią Kohana? Wcześniej pracowałaś w Kordegardzie. Jak długa była przerwa pomiędzy pracą tam i tutaj?
Marta Czyż: W zasadzie przerwy nie miałam wcale – wynosiła ona miesiąc, we wrześniu 2013 roku skończyłam pracować w Kordegardzie, a w październiku dołączyłam do zespołu fundacji jako dyrektorka, w głównej mierze odpowiedzialna za realizację merytoryczną programu i jego współtworzenie. Na początku odbywaliśmy rozmowy dotyczące programu, strategii i jego realizacji. Trwało to do końca lutego 2014, kiedy zdecydowaliśmy się założyć fundację i galerię, przy czym z różnych względów, związanych głównie z poszukiwaniami odpowiedniego lokalu, galerię udało nam się otworzyć dopiero w maju tego roku.
Czy możesz powiedzieć mi coś o założycielach fundacji? Dlaczego ona powstała?
Zaczęło się od spotkania Piotra Kochańskiego z Tycjanem Knutem i jego rodziną (warto dodać, że jest to rodzina artystów) w celu stworzenia miejsca, którego brak jest wyraźnie odczuwalny w naszym środowisku. Chodziło o miejsce, które zajmowałoby się sztuką z nurtu abstrakcji geometrycznej, której reprezentantem jest między innymi ojciec Tycjana Mieczysław Knut. Tycjan zresztą kontynuuje tradycję wyniesioną z domu, też maluje abstrakcję i interesuje się językiem geometrii, ale realizuje to w zupełnie inny sposób. Z ich wspólnej obserwacji wynikło, że tą sztuką się w zasadzie nikt nie interesuje. Instytucje zauważają co najwyżej kilka topowych nazwisk typu Opałka czy Fangor, a cały szereg ciekawych artystów pozostaje poza obszarem ich działalności. Stąd pojawił pomysł współpracy z Piotrem Kochańskim, który jest prawnikiem, mecenasem sztuki i poniekąd też kolekcjonerem. Wspólnymi siłami postanowili spróbować stworzyć takie miejsce, które zajęłoby się promowaniem tej sztuki, opracowywaniem, ale też docelowo sprzedawaniem, dlatego wiadomo było, że w pewnym momencie będziemy chcieli otworzyć galerię. W międzyczasie doszedł do nas kolejny fundator Piotr Suwalski, również miłośnik sztuki. W ubiegłym roku powołaliśmy także radę fundacji, na której czele stanęła Kamilla Baar, ówczesna partnerka, a teraz żona Piotra Kochańskiego.
Jak wyglądała wasza praca merytoryczna przed otwarciem galerii? Ciekawi mnie klucz, według którego dobieraliście artystów, których dorobek będziecie opracowywać i prezentować.
Chociaż intensywna praca w fundacji zaczęła się na początku zeszłego roku, to trzeba przyznać, że rozkręcenie tego całego mechanizmu trwało o wiele dłużej niż zakładaliśmy. Dało nam to jednak czas do ustalenia długofalowych planów, więc gdy otwieraliśmy galerię mieliśmy już przynajmniej częściową wizję tego, co będziemy robić przez następne półtora roku. Jeśli zaś chodzi o artystów, to zaczęło się od badań i szczegółowych dochodzeń. W moim przypadku wyglądało to tak, że musiałam od przysiąść do takich lektur jak opracowania Bożeny Kowalskiej, dotyczące tego okresu, i przepracować cały program, także awangardy przedwojennej; w międzyczasie byłam zobowiązana do robienia kwerend, jeżdżenia po muzeach i odkrywania nowych kolekcji.
Gdzie na przykład?
Akurat jeśli chodzi o samo podróżowanie to odwiedziłam niewiele miejsc, ponieważ wtedy byłam w zaawansowanej ciąży, ale na przykład udało mi się odkryć kolekcję, o której słyszałam i wiedziałam, a zupełnie nie zdawałam sobie sprawy jak ona wygląda – chodzi o kolekcję Chełmską, którą współtworzyła Bożena Kowalska, a która w swojej konsekwencji jest imponująca. Kolekcja znajduje się w Muzeum, które po 1989 roku spadło w instytucjonalnej randze, dlatego zbiór jest dość zmarginalizowany, prawie w ogóle nie jest eksponowany i nikt się nim nie zajmuje. Jest za to dobrze opracowana na stronie internetowej, wizualnie niestety dosyć topornej, ale sam zestaw prac zrobił na mnie bardzo duże wrażenie.
Czyje prace są w kolekcji?
Jest dużo nazwisk zagranicznych, (Jiří Valoch – przedstawiciel poezji konceptualnej, Georg Karl Pfahler, Günther Uecker, którego prace są m.in. w kolekcji Guggenheim, czy Jan Schoonhoven reprezentowany przez Davida Zwirnera). Praca w fundacji polega na permanentnej edukacji i rozpoznawaniu, którzy artyści pośród tej masy, często ze średniej jakości dorobkiem, są warci naszej uwagi i którymi możemy się zająć, bo na przykład ich twórczość nie jest jeszcze wystarczająco opisana. Chcielibyśmy wydobywać artystów też już trochę zapomnianych, takich jak na przykład Ignacy Bogdanowicz.
Macie już jakiś zestaw nazwisk, którymi na pewno się zajmiecie? Idziecie jakimś tropem, np. Bożeny Kowalskiej?
Poniekąd tak, ale dokonujemy własnych wyborów na podstawie dostępnych, zebranych materiałów. Jest kilka nazwisk, około dziesięciu artystów, z którymi obecnie prowadzimy rozmowy o współpracy.
A więc są to osoby które jeszcze żyją?
Często bywa tak, że jest to ostatni moment, żeby zająć się tymi artystami. Z jednej strony są to już osoby nieżyjące, których dorobkiem opiekują się jeszcze małżonkowie, ale reszta rodziny już się nie interesuje. Taki jest przypadek Bogdanowicza. Z drugiej, bywają to osoby tak wiekowe, że problemem jest samo dotarcie do nich.
Jesteście więc dla nich czymś w rodzaju koła ratunkowego, ostatniej szansy przed historycznym utonięciem?
Wydaje mi się, że tak. Na przykład gdybyśmy przyjechali do pani Bogdanowicz po jej śmierci, to już nie mielibyśmy czego szukać.
Dlaczego zainteresowaliście się właśnie tym artystą?
To jest pierwszy artysta, którego archiwum udało się nam pozyskać i opracować od początku do końca. Barbara i Ignacy Bogdanowiczowie byli dobrymi znajomymi Bożeny Kowalskiej, ale łączą ich także koleżeńskie więzy ze znajomymi Mieczysława Knuta. Pani Barbara bardzo zawzięcie pilnowała prac męża i zarzekała się, że nigdy się ich nie pozbędzie. Jednak zmieniła zdanie gdy dowiedziała się, że pojawiła się możliwość opracowania archiwum Bogdanowicza oraz zrobienia mu wystawy, a także docelowo też znalezienia nabywców jego prac wśród publicznych instytucji. W takiej sytuacji pani Barbara stwierdziła, że czuje się gotowa by oddać te prace w dobre ręce. I tak się stało. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy ten zbiór i okazało się, że jest to mnóstwo ciekawego materiału, nie tylko jeśli chodzi o prace (bo ich w sumie pozostało niewiele, kilkadziesiąt; w tym tych najbardziej interesujących prac, czyli reliefów, zostało może z kilkanaście), ale zaskoczyło nas archiwum, czyli walizki, teczki i siatki z różnymi dokumentami, korespondencją z artystami, z którymi Bogdanowicz współorganizował plenery osieckie. Są to często półoficjalne dokumenty, pokazujące specyfikę jego pracy, pomagają więc w zdefiniowaniu jego pracy pozaartystycznej. Są tam także rzeczy, które mogą być cenne jako dokumenty historyczne.
Myślisz, że Bogdanowicz jest na tyle ciekawą postacią, żeby państwowe instytucje zainteresowały się jego dorobkiem?
Można by się zastanawiać, dlaczego w sytuacji, kiedy wszyscy znaczący artyści zostali już rozpoznani, my wyciągamy takiego Bogdanowicza. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że on działał głównie w Słupsku, i nigdy nie pchało go do Warszawy, nie miał ambicji robienia czegoś w centralnej Polsce. Był lokalnym patriotą i animatorem tego środowiska, wystawiał więc głównie w Słupsku, brał udział w wystawach lokalnych czy to w Ustce, czy w Szczecinie, i sam je organizował.
Skąd pochodził Bogdanowicz?
Z Wilna. Urodził się w 1920 roku. W 1946 roku, kiedy Wilno zostało przyłączone do Związku Radzieckiego dostał kartę repatrianta i przyjechał do Polski. Najpierw mieszkał w Ustce, później w Koszalinie, krótko w Sopocie i później już na stałe osiadł w Słupsku.
Dlaczego jego wystawa w galerii Kohana nosi tytuł Krytycy, Plastycy, Koszalin?
Tytuł jest odpowiedzią na pytanie dlaczego o Bogdanowiczu 90% środowiska dowiaduje się dopiero teraz. On był lokalną gwiazdą i nigdy nie miał potrzeby wyjazdu do Warszawy w celu rozwinięcia swojej kariery. Wolał pracować u siebie i uważał, że na Pomorzu ma więcej wolności. To wiązało się oczywiście z działaniem w ZPAP, ale w takich warunkach była to właściwie konieczność, bo w tym rejonie nie było innych struktur artystycznych. Krytycy, Plastycy, Koszalin to podział, który pojawił się na jednym plenerze osieckim. Znaleźliśmy ten podział w jakiejś broszurze, gdzie wszyscy uczestnicy zostali podzieleni na trzy grupy – krytyków, plastyków i Koszalin. Ten podział pokazywał konflikt, który istniał podczas wszystkich plenerów osieckich. Artyści przyjeżdżający tam z centralnej Polski mieli poczucie, że to oni są tymi najważniejszymi twórcami, a Koszalin jako skład organizacyjny, jest tam poniekąd na doczepkę. Wprawdzie oni wszystko organizowali i dostarczali materiały, byli jednak często postrzegani jako strona „techniczna”, nie jako pełnoprawni artyści (stąd nazwa Koszalin). Jednym z głównych powodów konfliktu był także fakt, że artyści przyjeżdżający na plenery nie należeli do ZPAP, a artyści z Pomorza owszem. Przynależność do ZPAP była zawsze przez artystów z centralnej Polski odbierana jako wejście w układ, podczas gdy dla artystów z Pomorza było to coś naturalnego, to była struktura tworzona przez nich samych, by umożliwić im funkcjonowanie na tym terenie.
Co się działo podczas plenerów?
Każdy plener miał swoje założenia programowe, jeden bardziej był kierowany ku tematyce naukowej, filozoficznej, estetycznej inny bardziej koncentrował się na zagadnieniach np. związków współczesnej plastyki i architektury (plener IV) albo eksperymentu w sztuce (plener V). W ramach tych założeń odbywały się rozmaite wydarzenia, głównie spotkania i odczyty. Realizowali je m.in Julian Przyboś, Hanna Ptaszkowska, Henryk Berlewi, Bożena Kowalska. Równocześnie odbywały się wystawy artystów m.in. w Słupsku i Koszalinie. Artyści tworzyli prace prezentowane później na wystawie poplenerowej, inni już w trakcie realizowali akcje lub swoje performance. Do legendy przeszła akcja Kantora, który poprosił o pomoc – między innymi Barbarę Bogdanowiczową – żeby od miejscowych rybaków zdobyć wiadro śledzi. To wywołało wielkie poruszenie, po czym jak już udało się je zdobyć, to Kantor poszedł nad morze i odegrał wielki gest „uwolnienia śledzi”, czyli wyrzucił je do wody. Oczywiście ryby były już martwe. Plenery były też sytuacją towarzyską i działy się tam różne historie interpersonalne, a animozje pomiędzy artystami z Polski centralnej i Koszalinem dodawały temu dynamiki, także fizycznej w postaci nocnych bójek, choć często to były bójki pomiędzy artystami z jednej frakcji (śmiech).
Na wystawie oprócz jego reliefów pokazaliście także prace, które na dobrą sprawę można by nazwać po prostu chałturami.
Widzisz, samo pokazanie reliefów Bogdanowicza, na pierwszej od lat wystawie, mogłoby poniekąd zafałszować jego obraz. Nam zależało na tym, żeby przedstawić jego sylwetkę w pigułce, ale nie samymi hajlajtami, które miałyby go windować na górę i ustawiać w jednym szeregu ze Stażewskim i Berlewim. Chcieliśmy go pokazać takim, jakim naprawdę był. I tak na przykład para-realistyczny pejzaż, od którego zaczynała się wystawa, pokazywał jego artystyczne wychowanie – jego szkoła, czyli Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie był nastawiony na naukę pejzażu. Więc pierwsze lata jego działalności to było głównie malarstwo pejzażowe. Nie chcieliśmy go od tego odcinać, tylko pokazać różne etapy twórczości. I na tym tle zakończenie wystawy reliefami pokazuje, że był on artystą który jednak poszukiwał nowych dróg wyrazu. To jest na pewno bardziej interesujące od pokazania Ignacego Bogdanowicza tylko za pomocą dwustronnych reliefów.
Z mojego punktu widzenia te prace, które wykonywał jako chałtury też są dość ciekawe, wydaje mi się, że one właśnie pokazują jego wyobrażenie o własnej roli w kontekście Pomorza.
Wydaje mi się, że w pracach wykonywanych na zlecenie Bogdanowicz nie eksponował własnego stylu, tylko prezentował różne cytaty plastyczne zaczerpnięte od innych artystów. To może pokazywać jego cechę społecznika i nauczyciela, bo był także nauczycielem, uczył plastyki dzieci w szkole.
Praca na archiwach i wygrzebywanie zapomnianej sztuki to nie jedyne gałęzie działalności galerii. Ty na przykład wcześniej zajmowałaś się głównie promocją młodej sztuki i wydaje mi się, że jakoś wpływa to na profil waszej działalności.
Mówiąc szczerze, historia sztuki abstrakcyjnej to dla mnie ciągle temat nowy i cały czas zdobywam wiedzę w tym obszarze; natomiast udało się w galerii i programie fundacji stworzyć miejsce dla młodych artystów, bez których nie wyobrażam sobie pracy jako kuratorka. Na nich zresztą oparłam program Kordegardy. To jest automatyczne i trochę już znamienne w pracy kuratorów, że chcą być głosem swojego pokolenia. W Kohanej częściowo zawężamy tę reprezentację poszukując i prezentując twórczość artystów kontynuujących tradycję sztuki geometrycznej. Jest kilka takich osób, ale na dziś to może cztery, pięć nazwisk. Co ciekawe, są to artyści, którzy do dziś biorą udział w Plenerze Artystów Posługujących się Językiem Geometrii, organizowanym przez Bożeną Kowalską. Ten plener istnieje od 1983 roku.
Młodzi artyści też biorą w nich udział?
Tak, tworzą na nich prace, które następnie pokazywane są albo w Muzeum w Radomiu albo w galerii XXI w Warszawie.
XX1 to chyba już ten drugi warszawski obieg, galeria nie bierze na przykład udziału w Warsaw Gallery Weekend. A wy w którym chcecie być obiegu?
Oczywiście w pierwszym i konsekwentnie ten plan realizujemy, na przykład zakwalifikowaniem się do tegorocznej edycji Warsaw Gallery Weekend. Co zaś do młodych artystów, pomyślałam, że zawężenie naszych zainteresowań tylko do sztuki dawniejszej może być dla nas zbyt ograniczające. Chcemy więc współpracować z artystami, którzy reprezentują zupełnie uniwersalny język i wyrywają się ze wszystkich możliwych ram, tak jak Noriyo Yoshida czy Piotr Grabowski, któremu organizujemy wystawę na WGW. Praca z takimi projektami jest niesamowicie pociągająca, ale dla publiczności, która będzie nas kojarzyć jedynie ze sztuką geometryczną może być dużym zaskoczeniem. Drugi ważny aspekt naszej pracy to projekty wydawnicze – w tym roku ukaże się książka moja i Julii Wielgus, wydana przez fundację. Są to wywiady-rzeki z kuratorami, które przeprowadziłyśmy, czując ogromny niedosyt informacji na studiach kuratorskich w Krakowie. Książka prezentuje kilkanaście historii zawodowych tych kuratorów, w zasadzie od pierwszego kontaktu ze sztuką poprzez studia do momentu definiowania siebie jako kuratora. Jest ona także próbą odpowiedzi na pytanie, czy coś takiego jak studia kuratorskie mają sens, kim jest kurator, a także jak możemy zdefiniować współcześnie samo medium wystawy. Jako młode kuratorki postanowiłyśmy dowiedzieć się jak w tej materii poradziły sobie osoby, które według nas reprezentują najciekawsze strategie kuratorskie. Pytań było tak dużo, że nasze rozmowy rozbudowane zostały do formatu książki. Planujemy też wydanie publikacji Bożeny Kowalskiej – jeszcze w tym roku ukaże się druga część kultowej pozycji Twórcy – postawy. To będzie ciekawe wyzwanie, próba zmierzenia się z reliktem jakim jest ten tytuł i odnalezienia współczesnych wartości reprezentowanych przez sztukę, której Kowalska tak bardzo poświęciła się w latach 70’ i 80’ (w najintensywniejszym czasie powstawania kolekcji chełmskiej).
Oczywiście, oprócz tego mamy jeszcze sporo innych projektów, jak na przykład rezydencje, których pierwsza odsłona odbędzie się teraz. Wiosną, przez półtora miesiąca przebywała u nas japońska artystka, a rezultatem jej pobytu jest wystawa. Docelowo chcielibyśmy przyjmować 2-3 artystów rocznie, natomiast nie każda rezydencja będzie musiała kończyć się wystawą.
Czy mogłabyś przybliżyć mi sylwetkę Noriyo Yoshidy? Dlaczego zdecydowaliście się z nią współpracować?
Noriyo jest bardzo młodą artystką, skończyła rzeźbę na Uniwersytecie w Tokio, a w 2012 odbyła ciekawą rezydencję w Mino Art Paper Village, która moim zdaniem miała ogromny wpływ na jej obecne projekty. Jej prace balansują na pograniczu rzeźby i obiektu, które opiera na delikatnym materiale. Wykorzystuje formy przedmiotów codziennego użytku, często budując swoje prace z ich elementów. Często wykorzystuje też papier, ukazując go w różnych odsłonach, nadając mu nowe właściwości.
Co pokazujecie na jej wystawie w Kohanej?
To wystawa, która z jednej strony jest prosta w odbiorze, a z drugiej zawiera wiele bardzo złożonych elementów. Monstrualnych rozmiarów tarka jest z jednej strony dysfunkcyjna, bo ma odwrócone ząbki, równocześnie celowo jest wykonana dosyć niechlujnie, ponieważ artystka bardzo odcina się od kulturowego cyzelowania prac i celowego dopracowywania każdego elementu; chce, aby jej prace posiadały „ludzki element” czyli jakąś wadę. W trakcie pracy pojawiła się inna ciekawa historia, z której nie każdy zdaje sobie do końca sprawę. Tarka, jako narzędzie kuchenne, właściwie w ogóle w Japonii nie funkcjonuje. Jest to typowy przedmiot kultury zachodniej. W Japonii głównym wyposażeniem kuchni są jednak noże. I to też jest ciekawy aspekt, który pojawił się właściwie dopiero w trakcie pracy nad wystawą. To dowodzi, że realizacje takich projektów jak rezydencje wnoszą dużo więcej niż klasyczne zapraszanie artystów z zagranicy, bo są też dla nas jakąś wymianą kulturową, ale tu, na miejscu. Na kolejną rezydencję w listopadzie Noriyo wybiera się do Danii do Riddergade Air, organizowaną przez Viborg Kunsthal. Tę samą rezydencję odbyła w tym roku Aneta Grzeszykowska.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej