System narzuca branie. Rozmowa z Katyą Shadkovską
Skąd pomysł, żeby zrobić warsztaty w Monarze? To zdaje się pierwszy raz, kiedy artyści weszli do Monaru pracować z pacjentami?
Przez wiele lat chodziło mi po głowie, żeby coś w Monarze zrobić. Znam Monar, byłam na terapii w latach 90., jeszcze przed studiami na ASP. I przez te wszystkie lata miałam w głowie terapeutę, Wojtka Ratajewskiego, który mi wtedy pomagał. Był głównym terapeutą w Monarze w Wyszkowie. Wprowadził wtedy nową terapię, nie pamiętam, jaki to był system, chyba wzorowany na jakimś ośrodku w Anglii. Zazwyczaj terapia trwa rok, a on ją skrócił do trzech miesięcy. Uważał, że pacjenci w ośrodkach tracą czas. Że niepotrzebnie idzie dużo kasy na te wszystkie wyjazdy, ogniska, spływy kajakowe… Bo często są w ośrodkach ludzie, którzy już tam byli, którzy znają zasady, doskonale wiedzą o co chodzi, terapia nie jest dla nich novum. Po prostu siedzą i mają się dobrze.
Na zasadzie inkubatora, że póki są, jest dobrze, ale nikt nie może zagwarantować, co będzie dalej?
Tam nikt nikomu niczego nie gwarantuje. Chodzi o to, że nie ma sensu siedzenie w Monarze, jeśli jesteś przystosowany, wiesz, jak się zachowywać, znasz zasady. Wojtek obserwował sytuację w Monarze przez wiele lat i był pewien, że z takimi pacjentami, tzw. recydywą, trzeba postępować inaczej. A recydywa to spora ilość pacjentów. Uzależnienie polega m.in. na tym, że człowiek stwarza sobie za pomocą różnych środków strefę komfortu, cały czas włącza mechanizmy obronne. Terapia stosowana przez Wojtka strefę komfortu naruszała. Wojtek stosował metodę wstrząsu, cały czas potrząsał pacjentami, bo chciał, żeby spojrzeli na siebie, żeby zaczęli myśleć sami. Np. rzucał na środek sali strzykawkę z towarem i pytał: „Kto chce?”.
Ktoś chciał? Prowokacyjne.
Przy mnie nie. Zresztą, nawet gdyby ktoś się zajarał, to i tak by nie wziął. Siła grupy. To było terapeutyczne. Nie można ludzi trzymać w ośrodkach pod kloszem.
Bo wyjdą i za pierwszym rogiem ulicy trafią na taką symboliczną strzykawkę. A gdzie jest teraz Wojtek? Odwiedziłaś go podczas warsztatów?
Nie wiem, co się z nim teraz dzieje. Bardzo chcę go odnaleźć, spotkać się, ale nie mogę go odszukać. Byliśmy jakoś na końcu terapii i nagle nam sprzątnęli Wojtka, wyleciał z Monaru. To była dla mnie trauma, bo mieliśmy z nim głęboką więź. Wojtek był bardzo związany emocjonalnie z każdym pacjentem, przeżywał, np. kiedy ktoś wyjeżdżał. Po odejściu z Monaru otworzył swój prywatny ośrodek i prowadził go przez jakiś czas, ale chyba to się nie udało.
Za co wyleciał?
Teraz rozmawiałam z jednym z terapeutów ośrodka, który pamięta Wojtka i usłyszałam, że on zrobił psychiatryk z Monaru, że stracił zmysły. Dawniej też mówiono, że jest szalony. A w Wyszkowie, gdzie był terapeutą, nie było żadnych dociążeń. Nikomu nic nie narzucano.
Dociążeń?
To kary za coś, co zostało zrobione wbrew zasadom. One były dość symboliczne, ale były. Dotyczyły głównie dodatkowej pracy, w Monarze się pracuje. Terapia przez pracę. Teraz też tak jest, ale inaczej. Dzisiaj ta społeczność zdaje się być inna, takie są moje obserwacje. Podejrzewam, że są to wymagania merytoryczne współczesnego systemu terapii, ale sprawy, które byłyby poruszane w społeczności w „starym Monarze”, i to w ostry sposób, dzisiaj są traktowane na luzie, łagodnie albo wcale.
Na warsztatach z jednym chłopakiem nie było OK, więc poprosiłam, żeby ktoś ze społeczności z nim porozmawiał. „Mnie to nie interesuje, to jego życie. Niech idzie do terapeuty”- usłyszałam. Absolutny brak empatii, mimo że na terapii mówi się o niej cały czas.
Na przykład?
Kiedy byłam z warsztatami w Monarze, chłopcy mieli problem, bo ktoś kradł papierosy. Chłopak przy mnie kilka razy na spotkaniach zgłaszał to, ale nikt tego nie pociągnął. W „starym Monarze” byłaby to sprawa wszechświata i zostałaby potraktowana bardzo poważnie. Ważne jest, żeby o takich sytuacjach dyskutować, przyznawać się do błędów, bo narkomania czy alkoholizm to choroby związane z mechanizmami obronnymi, co polega na tym, że człowiek cały czas się broni. Chodzi o rozbrajanie tych mechanizmów. O szczerość i uczciwość. Wtedy jest leczenie, kiedy człowiek wyrzuca z siebie i rozmawia o tym. W „nowym Monarze” zauważyłam, że niektóre sprawy są bardziej omawiane podczas terapii indywidualnej niż w społeczności grupowej.
Czyli jest różnica między „starym Monarem”, a „nowym”? W latach 90. zasady były bardziej restrykcyjne?
Zasady się nie zmieniły, zmieniło się podejście do nich i sposób prowadzenia terapii. Oczywiście teraz terapia uzależnień jest bardziej rozwinięta, zaawansowana. Terapeuci więcej wiedzą, jest ich więcej: na 30 osób było w ośrodku 11 terapeutów! Każdy prowadzi też terapię indywidualną. I to jest z jednej strony bardzo dobre, a z drugiej sprawia, że jest rozluźnienie społeczności, że każdy pacjent łazi – w sensie emocjonalnym – samopas. Nie jestem pewna, czy ci ludzie funkcjonują jako jeden organizm. I to nie jest wina ani pacjentów, ani terapeutów, ani nawet systemu leczenia.
A czyja?
Systemu społecznego. Była sytuacja na warsztatach, że z jednym chłopakiem nie było OK, więc poprosiłam, żeby ktoś ze społeczności z nim porozmawiał. „Mnie to nie interesuje, to jego życie. Niech idzie do terapeuty”- usłyszałam. Absolutny brak empatii, mimo że na terapii mówi się o niej cały czas. Ale trudno otworzyć pacjenta na empatię, kiedy zasady systemu społecznego mówią mu, że ma zostać sprawnie funkcjonującą śrubką systemu, w którym empatia jest uważana za słabość i porażkę. Sporo rozmawiałam o tym z pacjentami. Nie chodzi o to, żeby po wyjściu zastanawiać się nad systemem: czy jest słuszny, czy nie? Czy jest sprawiedliwy, czy nie? Tylko, żeby można było się w niego wpasować i nie brać. Stawiam sobie pytanie: po cholerę przestać brać, skoro zostaniesz wpasowany w system, który w pewien sposób narzuca branie?
System narzuca branie?!
Terapia grupowa opiera się na tworzeniu więzi i wzajemnej pomocy, charytatywnie. A dzisiejszy system społeczny jest nastawiony na jednostkę, zadowolenie jednostki, zaspokajanie potrzeb. Jesteśmy egocentrykami. Jest zbudowany tak, że człowiek czuje się otępiony, nie umie – ba! – nawet nie wie, że można system podważyć, stawiać pytania. System wymaga wzmożonej pracy naszych mechanizmów obronnych: jest silna hierarchia, niesprawiedliwość, ludzie są niewolnikami napędzanego rynku, korporacji. Żądza władzy sama w sobie wygląda na mechanizm obronny. Ten system sprzyja braniu. Może lepiej: ten system społeczny jest braniem. Co nie znaczy, że nie trzeba się na niego uodpornić. Na stres, na każdy możliwy wstrząs. Ja mam na myśli ideologię, tok myślenia. Logiczny wewnętrzny opór ideowy. Wyjście z uzależnienia koniecznie musi łączyć się z nauką myślenia, ludzie muszą uczyć się krytycznego spojrzenia na rzeczywistość.
Ty leczyłaś się w latach 90. Wczesny kapitalizm nie sprzyjał braniu? Dzisiaj mamy większy problem z narkotykami niż w latach 90.?
Każdy dotychczasowy system to hierarchia, nierówność… Problem mamy taki sam, tylko wtedy brało się więcej heroiny, teraz rządzą amfetaminy i dopalacze. I nie wiadomo, co to dokładnie jest.
W telewizji co i raz mówią o koszmarnych przypadkach, że chłopak przejechał na przejściu człowieka, będąc „pod wpływem”…
…albo że ktoś sobie wydłubał oczy… Biorą amfetaminę, mefedron etc. Pełno jest teraz w ośrodkach takich osób, kiedyś byli przeważnie opiatowcy. Ci ludzie mają często ciężkie stany depresyjne, bo tak działają te substancje.
Wierzę w siłę sztuki o wiele bardziej niż w demonstracje z transparentami. Sztuka to zadawanie pytań.
Nie bałaś się tego powrotu do Monaru? Po niemal dwudziestu latach…
To było trochę odświeżenie terapii, chciałam poczuć tę atmosferę. To było nawet trochę sentymentalne. I chciałam zobaczyć, jak to dzisiaj wygląda.
Zaprosiłaś kilkunastu artystów do przeprowadzenia warsztatów z osobami z ośrodków. Jak wrażenia artystów? Jak reagowali pacjenci? I po co to było?
Artyści reagowali bardzo emocjonalnie. Przeżywali. Uważają, że za mało było tych warsztatów, że za krótko. Artur Żmijewski i Tomek Mróz malowali. Krzysztof Żwirblis przeprowadził warsztaty fotograficzne. Zuzanna Janin – warsztaty rzeźbiarskie o przemocy. Byłam na nich. Zuzanna była bardzo ciepła w kontakcie z tymi ludźmi, a oni bardzo się angażowali. To były świetne spotkania, powstało sporo fajnych plastelinowych rzeźb, a jednocześnie artystka opowiadała im o sztuce, jej historii. Ten kontakt był bardzo wartościowy. Tu chodzi też o nas, że my musimy przełamywać swoje bariery, wychodzić poza swój światek. To też dla nas terapia. Ludzie z Monaru są bardziej otwarci i szczerzy niż my. Niektórzy artyści wracali po warsztatach pod mocnym wrażeniem tego, co tam przeżyli. To są niby dwa różne światy, dalekie, a jednak bliskie.
Dochodzą mnie słuchy, że pół Warszawy ćpa…
O Monarze mówi się często szeptem, bo „znaleźć się tam to ostateczność”, że „do Monaru trafiają ci najsłabsi z najniższych poziomów”. A wystarczy pójść na imprezę z ludźmi ze świata reklamy, mediów, show biznesu czy właśnie sztuki. To społeczeństwo jest uzależnione na amen.
W opisie do wystawy Monart [odbyła się ona w Centrum Pomocy Bliźniemu Monar-Markot w Warszawie, 13.12.2016-30.01.2017 – przyp. red.], która była zwieńczeniem warsztatów, stawiasz tezę, że osoby „podbijające” sobie rzeczywistość narkotykami mają coś wspólnego z artystami, którzy to robią poprzez sztukę. Obie te grupy mają potrzebę wyjścia poza normę, poza marazm codzienności.
Moim zdaniem twórcza energia pochodzi z jednego źródła, to ta chęć przekroczenia pragmatyzmu, opisu rzeczywistości, który jest nam narzucony. Obowiązków, potrzeb, oczekiwań. Norm społecznych. W zależności od czynnika społecznego, genetycznego, kulturowego osoba, która ma mocną energię transformacyjną pójdzie w jedną czy w drugą stronę. Ta z jednego środowiska, rodziny pójdzie w naukę, inna w sztukę, a kolejna, z rodziny patologicznej, w kryminał. Rozmawiałam z kryminalistami podczas warsztatów w więzieniach i złodziej aut powiedział mi, że to jest jak hazard, że to go kręci. Sztuka nie jest hazardem, ale jest pewną sublimacją. Ja czuję, że ta potrzeba przekraczania normy dotyczy uzależnieniowców, choć oczywiście nie wszystkich.
Czym były te warsztaty, w ogóle sztuka dla osób w ośrodkach?
Dla większości czymś nadzwyczajnym, co nie znaczy, że nie są otwarci na sztukę. Bo właśnie często uzależnieniowcy mają predyspozycje twórcze.
Czyli warsztaty były formą innowacyjnej terapii? Naprowadzaniem ludzi na to, że sztuka, twórcze podejście może zastąpić narkotyki?
Na to, że sztuka jest spojrzeniem na świat, badaniem rzeczywistości. Że ważne jest, żeby się rzeczywistością zainteresować, a nie od niej uciekać. Gdy zobaczą sztukę jako formę poznania rzeczywistości, to może będą chcieli ją lepiej, głębiej poznać, przeanalizować. Trzeba do tych ludzi więcej wychodzić ze sztuką, nauką, w ogóle edukacją. Wierzę w siłę sztuki o wiele bardziej niż w demonstracje z transparentami. Sztuka to zadawanie pytań. Mam nadzieję, że pokazaliśmy im inne opcje. Jak się będą zastanawiać, co robić po Monarze, to nie musi to być perspektywa, że monotonia, że nudna praca, że telewizja na kanapie itd. Że zastanowią się, czy nie warto nie podporządkowywać się mentalnie temu systemowi, nie wtapiać się. Bo to podporządkowanie może być męczące, może wręcz gnębić psychicznie. Przesiedział człowiek w Monarze, dostosował się, poszedł do pracy, awansował, wspiął się po szczeblach hierarchii…
… i zaczął ćpać! Bo narkotyki dotyczą przecież też ludzi wysoko postawionych.
Właśnie o to chodzi! U Indian jest takie powiedzenie: jeżeli pozwalasz, żeby ktoś przed tobą klękał, to znaczy, że ty sam też przed kimś klękasz. Nie ma tylko sadyzmu, czy tylko masochizmu. Jest sado-maso. Chodzi o to, żeby wyjść z rozpatrywania świata według narzucanych nam kategorii.
Joanna Ruszczyk – dziennikarka, popularyzatorka sztuki. Współpracuje z tygodnikiem „Newsweek Polska”. Współautorka książki Lokomotywa/IDEOLO. Ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie i Kuratorskie Studia Muzealnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Więcej