Świat jest katastrofą. Rozmowa z Kazimierzem Kowalczykiem
Maksymilian Wroniszewski: Zastanawia mnie, jak to się stało, że wybrał się pan na studia do Gdańska. Nie chodzi już nawet o to, że pojechał pan na drugi koniec kraju, ale o to, że niedaleko był przecież Kraków. A Kraków to była i długa tradycja malarska – od Matejki poczynając, i różne tradycje awangardowe: Krzysztofory, Kantor, Warpechowski, Bereś… W porównaniu z Krakowem Gdańsk był miastem na artystycznym dorobku. Dlaczego je pan wybrał?
Kazimierz Kowalczyk: To był żart. Początkowo wcale nie planowałem studiować, ale przed maturą poszła fama, że ci, którzy wybierają się na uczelnie, będą mieli lżejsze egzaminy ustne. Umówiłem się więc z kolegą, że złożymy papiery na studia i nawzajem wybierzemy dla siebie szkoły. Nie wiedzieliśmy, o jakie miejsca się ubiegamy. Dopiero gdy przyszedł list, że muszę dosłać teczkę z pracami, dowiedziałem się, że chodzi o Gdańsk. Ucieszyłem się, że jadę nad morze. Miałem dobre wejście, bo moja teczka się spodobała. Wiem, że w dużej mierze zawdzięczam to Arkadiuszowi Walochowi, malarzowi, nauczycielowi z Zakopanego, który mocno nas zachęcał, byśmy cały czas ćwiczyli i szkicowali. Mieliśmy dzięki temu łatwość posługiwania się ołówkiem, ale dało nam to także swobodę myślenia i patrzenia.
Mówiąc o Zakopanem, ma pan na myśli Liceum Plastyczne im. Kenara. Tam się pan uczył?
Tak, i ta szkoła wiąże się z jeszcze jedną ważną dla mnie postacią. Otóż w internacie moim sąsiadem był Władysław Hasior, który nie był już wtedy pedagogiem, ale mieszkał razem z nami. To była niesamowita postać. Zapraszał nas na wieczorne wykłady, a myśmy słuchali tego, co mówił, z otwartymi ustami. Hasior miał w sobie, w tym, co robił, duże poczucie wolności i nas tą wolnością zaraził. Powtarzał, że wszystko jest kwestią naszego wyboru, że jeśli chcemy, możemy korzystać ze wszelkich dostępnych środków i materiałów. Dlatego nie czułem wewnętrznego przymusu, który kazałby mi rzeźbić koniecznie w drewnie czy kamieniu. Rzecz jasna, przez całe liceum i potem na studiach uczyliśmy się technik i pracy w klasycznych materiałach, ale dzięki Hasiorowi wiedziałem, że równie dobrze mogłem korzystać ze złomu czy śmieci, co zresztą robiłem.
Czuło się dysonans między tym, czym zajmowaliśmy się na uczelni, a tym, co działo się na ulicach. Wchodzimy do szkoły, stoi model, a my rzeźbimy go z gliny – jak przed wiekami, jakby nic się nie stało. Kompletnie nie przystawało to do rzeczywistości.
Liceum Kenara kończył też Grzegorz Klaman, który tak jak pan, wylądował potem w Gdańsku. Znaliście się wcześniej?
Nie, poznaliśmy się dopiero na studiach. Grzegorz był z Nowego Targu, ja byłem chłopakiem ze wsi. Fakt, że potrafię coś zrobić, że mam manualne zdolności, które pozwalają mi się wyrażać, był dla mnie wielkim odkryciem. Nie poruszałem się płynnie w świecie teorii, kontekstów kulturowych, nie miałem też układów, nie znałem ludzi, którzy byli autorytetami w świecie sztuki, i też ich tak naprawdę nie szukałem. Przyjmowałem to, co przynosiło życie. Wielkim szczęściem było dla mnie to, że trafiłem po drodze na Walocha i Hasiora.
Zanim zadałem pierwsze pytanie, podejrzewałem, że być może Solidarność miała wpływ na to, że wybrał pan Gdańsk. Okazuje się, że nie miała, co nie zmienia faktu, że przyjechał pan na Wybrzeże tuż przed stanem wojennym. Jak pan pamięta Gdańsk z tego okresu?
Miasto było fascynujące, chłonąłem je. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie jego architektura… Co do stanu wojennego, to wszystko działo się właściwie tuż obok nas. Mieszkaliśmy w akademiku na Chlebnickiej, a naprzeciwko była milicyjna kantyna. Codziennie widzieliśmy milicjantów w mundurach, robiących popijawy. Miało się wrażenie, że nagle znaleźliśmy się w nierealnej, niedającej się wytłumaczyć i oswoić rzeczywistości, świecie rozrób, gonitw i aresztowań, w którym mimo wewnętrznego sprzeciwu uczyliśmy się jakoś żyć. Nie mogliśmy nic zrobić, wykrzyczeć naszej niezgody, dochodzić swoich praw. Za to w każdej chwili mogliśmy zostać pobici albo aresztowani. Doświadczaliśmy tego na co dzień. Ja sam zostałem złapany, kiedy szedłem na dworzec sprawdzić rozkład jazdy, bo chciałem wybrać się na południe, do domu. Złapali mnie milicjanci, wsadzili do auta i odwieźli do aresztu. Znalazłem się w celi z ludźmi, którzy byli przerażeni, bo zgarnięto ich, gdy szli do pracy albo wracali do swoich domów. To była nasza codzienna irracjonalna rzeczywistość. Widać było, że ci zomowcy są pijani albo pod wpływem innych środków i tylko czekają, by dobrać się do zwyczajnych ludzi na ulicach. Jak widzieli jakąś większą grupę wysiadającą z kolejki, to od razu lecieli na nich z pałami i zaczynała się gonitwa. Potrafili wpaść na Długą i rozganiać ludzi na boki. Widziałem, jak przewrócili dziecięcy wózek na bruk i pobiegli dalej z pianą na ustach, bo kogoś gonili. Bywało, że szliśmy na uczelnię, a z naprzeciwka zbliżali się dwaj zomowcy z tarczami, czuło się wtedy jakąś ogromną bijącą od nich niechęć, coś wręcz demonicznego.
Jak na tle tego, co działo się w Gdańsku, wyglądała PWSSP?
Przede wszystkim czuło się dysonans między tym, czym zajmowaliśmy się na uczelni, a tym, co działo się na ulicach. Wchodzimy do szkoły, stoi model, a my rzeźbimy go z gliny – jak przed wiekami, jakby nic się nie stało. Kompletnie nie przystawało to do rzeczywistości. Miałem to szczęście, że byłem w pracowni Adama Smolany, który dawał nam dużą swobodę działania. Wtedy już chorował, ale interesował się tym, co robimy. Co jakiś czas robiłem dokumentację i jeździłem do jego mieszkania, gdzie prowadziliśmy długie rozmowy. Odpowiadał mi ten układ, bo czułem, że mam jego błogosławieństwo; że mogę robić to, co uznaję za wartościowe. Wtedy dużo pracowałem, byłem niespokojnym duchem – szukałem sposobu na opowiedzenie własnej historii i z tym wszystkim przyjeżdżałem do niego. To nie były może szczegółowe analizy, ale wiele dla mnie znaczyły. Smolana był zdziwiony tym, jak wielu materiałów używam. Sam rzeźbił w drewnie, więc miał sentyment do szkoły zakopiańskiej, która z drewna słynęła. Przyglądał się osobom, które przychodziły z Zakopanego.
Ale pan drewna prawie wcale nie używał. Chyba że do „rysunków” układanych z desek.
To prawda. Potrafiłem pracować w śniegu, złomie, glinie, tworzyłem ze wszystkiego, co chwyciłem. Uczyłem się używać różnych materiałów, wyrażać dzięki nim to, co miałem do powiedzenia. Trochę bałem się tego, że Smolana będzie chciał mnie ograniczyć, skłonić do wybrania konkretnego materiału, ale nigdy nie usłyszałem od niego takiej sugestii. Cieszył się z tego, że do niego przychodzę. Dobrze wspominam te wizyty.
Czy Witosław Czerwonka miał na pana podobny wpływ? Pytam, ponieważ był opiekunem Koła Naukowo-Badawczego, które założyliście z Klamanem i Wojciechem Zamiarą.
Niewiele miałem z nim do czynienia. Najściślej z Czerwonką związany był Wojtek. Tak właściwie, to w Kole każdy robił własne prace, a czasem po prostu się spotykaliśmy. Grzesiek miał w zwyczaju się przyłączać i to często dość bezpardonowo, nie pytając o zgodę. Pamiętam, że robiłem taką akcję z rzeźbą człowieka zawijaną w książki i on się w nią włączył. Nie wiem, czy teraz nie funkcjonuje już ona jako jego praca. W pewnym momencie zacząłem Klamana trochę unikać, bo miałem wrażenie, że podłącza się pod te prace za mocno. Jak robiłem rysunek z desek na Fortach, takiego leżącego człowieka, to pokazałem mu najpierw szkic, jak to ma wyglądać. Patrzę, a on zaczyna go układać i to od głowy, czyli kluczowego elementu. Na początku sobie pomagaliśmy, na Wyspie Spichrzów na przykład – to było znamienne dla tego okresu. Fajna jest pomoc kolegi, ale nie chodzi o to, żeby tworzyć w duecie.
Pańskie najbardziej charakterystyczne prace z lat 80., oprócz „rysunków” z desek, to gliniane rzeźby. Brutalistyczne, toporne kadłuby w kształcie ludzkich korpusów.
Jak przychodziło się do szkoły, to pierwszym materiałem, z którym mieliśmy styczność, była glina. To był podstawowy język, który musieliśmy opanować. Tylko, że myśmy robili z niej klasyczne rzeźby, odwzorowywaliśmy detale ciała itd. A mnie chodziło jednak o coś innego. Ponadto, glina była po prostu materiałem, który najłatwiej można było dostać. Była w każdej pracowni rzeźbiarskiej. Kiedy ludzie z nich wychodzili, wybierałem tę glinę ze skrzyń. Opróżniłem chyba wszystko, co było do opróżnienia, kiedy robiłem akcję Schody.
No właśnie – Schody. Akcja z 1985, gliniane postaci rozłożone na schodach uczelni. Proszę o niej opowiedzieć.
Zacznę od tego, że miałem wtedy poczucie, że wszystko, co się dzieje, cały ten chory świat, wymaga jakiegoś wyjaśnienia. Chciałem o nim rozmawiać, by sobie różne rzeczy wytłumaczyć, zrozumieć. Pamiętam, że zobaczyłem taki materiał w telewizji, że gdzieś w Ameryce Łacińskiej doszło do jakiejś rewolty czy zamachu stanu. Na nagraniu widać było ludzi idących po schodach w mieście, których zastrzelono. Tak po prostu – z automatu. Byłem tym tak wstrząśnięty, że „chwytałem” ludzi w akademiku i pytałem, czy też to widzieli. Nikt nie był tym zainteresowany, nikt nie chciał ze mną na ten temat porozmawiać. W tym wzburzeniu poszedłem na uczelnię i napchałem te rzeźby.
[Beata Kowalczyk: To oczywiście było nielegalne działanie. Kazek robił to w nocy, rzeźby pomagał rozkładać mu Wojtek Zamiara. Studenci przychodzili na uczelnię zazwyczaj na dziesiątą, a najwcześniej zjawiały się sekretarki. Były bardzo zbulwersowane tym, że musiały się w bucikach na obcasach przeciskać między tymi „trupami”. Rzeźby szybko sprzątnięto, ale zrodziła się z tego następna akcja. Wojtek Zamiara się postawił i tydzień, może dwa później, na wyższym piętrze, gdzie nie było zbyt wielu osób, sam z siebie zrobił taką postać. Kazał oblepić się gliną i leżał tak nieruchomo, udając rzeźbę. Leżał chyba z godzinę, po czym zaczął marznąć. Dopiero kiedy zaczął się trząść, okazało się, że ta leżąca postać to żywy człowiek.]
Nikt wcześniej nie wychodził z dyplomem poza akademię. Wszyscy bez zastrzeżeń przyjmowali, że obrona musi odbyć się w jej murach. Na Wyspę komisja nie przyszła.
Trafiłem na informację, że nazajutrz po tym, jak rozłożył pan rzeźby, uczelnię wizytował prezydent miasta, w innej wersji był to radziecki konsul. Już ta rozbieżność relacji pozwala na przypuszczenie, że jest w tej opowieści jakiś zalążek legendy. Może czas ją doprecyzować?
Nie wiem, kto wizytował uczelnię, w ogóle nigdy nie słyszałem tej opowieści. Te rzeźby zostały szybko usunięte, a dla mnie najdziwniejsze było to, że to nie ja musiałem się tym zająć. Nikt też nie wezwał mnie do rektora czy dziekana. Nie musiałem się z tego tłumaczyć.
W październiku 1986 podobne rzeźby rozłożył pan na Wyspie Spichrzów. To był pokaz dyplomowy a jednocześnie pierwsza wystawa w miejscu nazwanym później Galerią Wyspa.
Zrobienie dyplomu na Wyspie było dla mnie koniecznością w tym sensie, że nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wyrzeźbić piękne postaci z gipsu i tego bronić. Skoro przez całe studia robiłem szalone rzeczy i w ten sposób funkcjonowałem, to nie widziałem powodu, dla którego miałbym odejść od tej zasady. Dojrzałem do tego, by zilustrować dwa istniejące obok siebie światy…
[BK: Bo wie pan, że były dwie części dyplomu?]
Wiem, że na Wyspie było kilka elementów. Grupa glinianych figur stojących pod ścianą, inna związana drutem, kolejna wrzucona do dołu, do tego jeszcze zawieszone w przestrzeni czerwone trójkąty.
Te trójkąty miały oznaczać napromieniowanie i odnosić się do wybuchu elektrowni w Czarnobylu, ale tu chodzi o jeszcze coś innego. Na dyplomie zobrazowałem dwa światy. Ten, o którym mówimy, był światem katastrofy, wiodła do niego ścieżka wykarczowana przeze mnie na Wyspie. Drugi świat – piękny i kuszący – przedstawiłem obok, we wnętrzu drugiego spichlerza, który przedtem uporządkowałem. To był piękny zachodni świat, który znaliśmy z gazet i telewizji. Całość zrobiłem z tektury, płyt i papieru. Były tam między innymi wycięte z płyty kontury kobiety i mężczyzny, złożone na krzyż. Mężczyzna był oklejony zdjęciami męskich postaci wyciętymi z magazynów, kobieta – kobiecymi.
[BK: Kazek użył gazet z Zachodu. Mężczyźni byli piękni, wysportowani, muskularni albo ubrani w eleganckie garnitury, obok nich naklejono postaci pięknych kobiet. Przez całą tę przestrzeń wiodła dróżka wyłożona kamieniami owiniętymi w sreberko. Ta ścieżka prowadziła do stołu obfitości, na którym naklejone były piękne dania, także wycięte z gazet. Nad stołem wisiała czerwona kula – słońce. Był także kontur domu z kartonu, a w miejscu okien wyklejone fotografie pięknych aranżacji wnętrz. Była też szafa wyłożona w środku zdjęciami z magazynów mody itd. To był ten piękny świat.]
Jak przebiegała obrona? Pamiętam relację Ryszarda Ziarkiewicza, który pisał o pana „heroicznej postawie”.
Ziarkiewiczowi ten dyplom się bardzo podobał. Nikt wcześniej nie wychodził z dyplomem poza akademię. Wszyscy bez zastrzeżeń przyjmowali, że obrona musi odbyć się w jej murach. Na Wyspę komisja nie przyszła. Obronę części teoretycznej miałem na uczelni. W jej ramach pokazałem dokumentację własnych prac, nie tylko tych z Wyspy, ale także wcześniejszych, z plenerów. Pracę teoretyczną napisałem pod opieką Nawojki Cieślińskiej. Pisałem, że każdy człowiek tworzy, zostawia ślad swojego życia w różnych formach, nawet banalnych, takich jak sposób ułożenia kwiatków na oknie. Wszystko jest odzwierciedleniem charakteru i osobowości człowieka. Sztuka to forma języka, taka jak inne. Są ludzie, którzy piszą, tacy, co stają przed kamerą, i ci, którzy używają innych środków, by coś wykrzyczeć, „uratować świat”. Byłem wtedy młody, więc potrzeba ratowania świata była we mnie silna, zwłaszcza że wydawało mi się, że panują w nim chore, okrutne relacje. Takie było przesłanie dyplomu.
W jaki sposób w ogóle zainteresował się pan przestrzenią Wyspy Spichrzów?
Ja ją praktycznie codziennie widziałem. Gdy wychodziłem z akademika i szedłem Bramą Chlebnicką nad Motławę, widziałem ją od razu po drugiej stronie kanału. Ta nietknięta, dzika przestrzeń mnie uwodziła. Znajdowała się w środku miasta, a prawie nikt tam nie chodził.
Ale w tym czasie funkcjonowała tam już plenerowa pracownia rzeźby. Od 1985 jej opiekunem był zresztą Klaman.
Tak, to prawda, to był taki barak czy wagon, ale to w innej części Wyspy. Pamiętam, że po Czarnobylu Klaman powiedział, że musimy coś zrobić na ten temat, więc okleiliśmy wagon plakatami czy afiszami. Ale ta część nad Motławą, gdzie pokazałem dyplom, była kompletnie zarośnięta. Czasem tylko ktoś tam się zjawiał i popijał jakieś tanie wina. Karczowałem ten teren piłą i siekierą. To była cudowna, dzika przestrzeń, a w niej ruiny spichlerzy potężne jak kościół. Po moim dyplomie zaczęły się tam odbywać wystawy, które organizował Klaman. Brałem w nich udział, robiąc swoje rzeczy. Kiedy wyjeżdżałem z Gdańska, powiedziałem Arkowi Staniszewskiemu, że czuję, jakbym się wypalił, że to, co robię nie ma żadnego znaczenia…
Było we mnie pragnienie, by istniał ktoś, kto patrzy na świat i go rozliczy; że źli będą ukarani, a biedni i nieszczęśliwi utuleni. Ale nie czułem, że tym kimś jest Bóg.
Kiedy wyjechał pan z Gdańska?
[BK: Dokładnie w lutym 1988, ale cały 1987 Kazek był w wojsku. Normalnie artyści byli zwolnieni ze służby, ale rocznik, który zaczął studia w 1981, czyli roku strajku studentów, szedł do wojska. Nie wiem, w jaki sposób, ale wielu artystów się z tego wymigało. Kazek poszedł do wojska jak na stracenie. Nie próbował go unikać, odmienić swojego losu, co było wynikiem depresji, którą wówczas przechodził. Na początku spędził dwa miesiące w Łodzi na tzw. szkółce, czyli przygotowaniu do służby wojskowej. Próbowałam załatwić, by następnie odbywał służbę w Gdańsku, bo wtedy mógłby mieszkać w domu i chodzić do wojska jak do pracy. Mówiłam, że potrzebuję męża w domu, bo sama jeszcze studiowałam, a mieliśmy już wtedy małe dziecko. Obiecano mi, że da się to załatwić i żebym się nie martwiła, ale i tak nikt nie ruszył palcem. Kazek najpierw dostał przydział do Bydgoszczy, ale zanim jeszcze wyjechał z Łodzi, przyszły nowe dokumenty. Było jedno wolne miejsce w Gdańsku i trzech chętnych. Kazek w podwójnym losowaniu dwukrotnie wyciągnął krótszą zapałkę, co oznaczało wyjazd do Gdańska. Odebrałam to jako cud. Zamieszkaliśmy w małym wynajętym mieszkaniu. Kazek chodził rano do wojska, a popołudniami spotykał się z kolegami. W tym okresie na Wyspie Spichrzów odbyła się wystawa, na której pokazał pracę na mapach, takie narysowane dwie kłócące się gęby, i Czołg, czyli drewnianą, przestrzenną rzeźbę. Wojsko skończyło się w grudniu. Jeszcze w styczniu mieszkaliśmy w Gdańsku i chyba właśnie wtedy zrobiłeś Skorumpowanego – rysunek z desek na Fortach. To była ostatnia praca przed wypadkiem.]
Byłem wtedy bez ducha i bez życia. Wojsko traktowałem jako rodzaj prostytucji, bardzo przeżyłem to, że w ogóle tam poszedłem. Wprawdzie byłem niepoprawnym żołnierzem, źle się zachowywałem, ale jednak byłem częścią tej armii.
[BK: Ale to chodziło nie o jakieś nawoływanie do buntu, ale zwykłe sprawy – opieszałość, nie goliłeś się, tak?]
Tak, to była prywatna sprawa. Wojsko to też był nienormalny świat, te układy, zależności, ten dryl, który w nim obowiązywał. Ja tego absolutnie nie trawiłem. Nie mogłem poradzić sobie z tym, że w ogóle byłem w wojsku, że trzymałem karabin, strzelałem, rzucałem granatami, że szkoliłem się na zawodowego mordercę. Ja to przecież odczuwałem przez całe życie, wiedziałem, że to, co ludzie robią innym ludziom, nie jest normalne. Wszystkie moje prace były wołaniem o to, by tak nie funkcjonować, a w końcu sam wylądowałem w armii i strzelałem do tarcz z wizerunkiem człowieka… W tym czasie rozwalił się mój świat, miałem wrażenie, że wszystko jest ponad moje siły. Finał był taki, że wylądowałem w rowie uznany za zmarłego. Sam sobie to wyprorokowałem i oczekiwałem tego, bo nie widziałem dla siebie żadnej perspektywy czy nadziei.
[BK: Arek Staniszewski po wypadku powtórzył mi zdanie, w pewnym sensie profetyczne, które wtedy wypowiedziałeś. Mówiłeś, że twój świat się skończył, sztuka cię nie cieszy, nie ma znaczenia, rodzina się posypała i życie nie ma za bardzo sensu. Za dwa dni Kazek wsiadł w ciężarówkę…]
I o mało się nie przekręciłem… Już wcześniej, na Ekspresji lat 80-tych pokazałem rzeźbę przedstawiającą dwie postaci stojące naprzeciw siebie z wbitymi nawzajem w siebie kolcami. To byliśmy my i tragedia naszego życia. Byliśmy młodzi i piękni, mogliśmy stworzyć nowy świat, a zamieniliśmy go w czarną rozpacz. Co do sztuki, to czułem się niedobrze z tym, że artyści, od których wymaga się uczciwości i rzetelności, zaczynają kupczyć swoją sztuką. Irytowało mnie ich funkcjonowanie i to, co robili. Brali pełnymi garściami ze wszystkich dookoła i przedstawiali to jako swoją działalność, swoje obiekty. A to były rzeczy skopiowane z katalogów, które można było ściągnąć z Zachodu. Mieliśmy w to dobry wgląd, bo nasza historyczka, Nawojka Cieślińska, pokazywała nam świat w szerszej perspektywie. Dostęp do zachodnich magazynów nie był szczególnie utrudniony, można było w tę zachodnią sztukę wejść i podążać tą drogą. Niektórzy potrzebowali takiego ukierunkowania, impulsu, ale ja postrzegałem to jako przeniesienie tendencji z Zachodu do naszej rzeczywistości. To nie było coś, co wynikało z naszych trzewi. Po co mówić coś, co wcześniej powiedział już kto inny?
Po pana dyplomie mieliście z Klamanem wspólną wystawę w Galerii „d” w Sopocie. Klaman nie pokazał tam neoekspresyjnych rzeźb, na które – jak się domyślam – wskazuje pan, mówiąc o kopiach prac z Zachodu, ale rysunki. Do tego doszły pańskie gliniane rzeźby i wiersze Kazimierza Ratonia rozwieszone na ścianach. Wszystko razem tworzyło mocno katastroficzny obraz.
Bo i ja miałem wtedy katastroficzny ogląd świata. Czułem, że nic nie można w nim zmienić, czułem się pokonany, postrzegałem się jako jedna z tych leżących postaci – bezimiennych, bez twarzy, bez żadnych cech szczególnych. Świat jest katastrofą – tak krzyczały mi trzewia. I to podwójną katastrofą, bo, jak wspomniałem, interesowały mnie w zasadzie dwa światy. Świat ludzi rozjechanych przez cywilizację, historię – porzuconych, bezwładnych, leżących – i świat, za którym tęsknimy, a który tak naprawdę jest stertą śmieci. I tak też dalej o tym mówiłem – robiłem prace ze śmieci, gazet, złomu, kolorowych odpadów. W Tatrzańskiej Łomicy na Słowacji w 1994 zrobiłem Stół, „narysowany” dechami na zboczu góry pod lasem. Umieściłem na nim różne rzeczy, na tyle kuszące, że samochody się zatrzymywały, a ludzie robili wycieczki, by zobaczyć, co tam tak kusi, co tak się błyszczy. Gdy podchodzili bliżej, okazywało się, że to po prostu śmietnik – jakieś blachy, reklamówki, sprężyny, stara elektronika.
W 1988 miał pan wypadek samochodowy. Nie bez znaczenia jest fakt, że włączył pan to wydarzenie do kalendarium swoich działań artystycznych. Wypadek skutkował czymś, co można nazwać nawróceniem. Pańskie działania nabrały odtąd mocno religijnego wydźwięku. Mnie tymczasem interesuje, czy religijne wątki pojawiały się u pana wcześniej.
Absolutnie nie. Wprawdzie pochodzę z tradycyjnej katolickiej rodziny, ale do modlitw byłem przymuszany. Nie cierpiałem obrzędowości ludowej, która mnie pętała. Zresztą nie tylko mnie. Kiedy poszedłem na studia, mogłem się w końcu od tego uwolnić. Jak wchodziłem do kościoła, choćby Mariackiego w Gdańsku, to po to, by poczuć ujarzmioną przestrzeń od wewnątrz. Jakkolwiek byłem zaniepokojony przypisanym tej przestrzeni duchowym piętnem… Po wypadku złapałem stan zapalny kości. Leczenie się przedłużało, trafiłem na oddział septyczny. To najgorsze miejsce w szpitalu – ludzie cuchną, gniją od środka, amputuje się im kończyny. Ja również cuchnąłem. Po ponad roku od wypadku usłyszałem, że mnie także trzeba będzie amputować nogę.
Miałem katastroficzny ogląd świata. Czułem, że nic nie można w nim zmienić, czułem się pokonany, postrzegałem się jako jedna z tych leżących postaci – bezimiennych, bez twarzy, bez żadnych cech szczególnych.
W tym mniej więcej czasie Nawojka Cieślińska wyrobiła nam zaproszenia na wyjazd do Niemiec Zachodnich na sympozjum kulturalno-naukowe. Pomimo choroby bardzo chciałem pojechać tam choć na chwilę. Była nas piątka. Oprócz mnie między innymi Klaman i Eugeniusz Szczudło. Już pod koniec pierwszego tygodnia pobytu w Kolonii Cieślińska, niepogodzona z moją trudną sytuacją zdrowotną, zorganizowała mi pobyt w klinice w Leverkusen. Lekarze obiecali, że spróbują mnie wyleczyć, więc zostałem w szpitalu. Nieoczekiwanie dla mnie samego zamiast planowanego tygodnia spędziłem tam sześć miesięcy. W obcym kraju, bez znajomości słowa po niemiecku…
Obok mojego bloku szpitalnego mieścił się blok dla dzieci chorych na nowotwory. Codziennie konfrontowałem się z tą rzeczywistością. Dzieci umierające na początku swego życia – to był dla mnie gwóźdź do trumny. Jednak zobaczyłem wtedy jakieś światło. Zacząłem czytać Biblię, nie od deski do deski, bo pewnie bym ją rzucił, ale wyrywkowo. Czytałem listy, ewangelie… Poczułem, że to świat, którego bym pragnął, bezpieczny i przewidywalny. Pamiętam swoje wołanie, by Bóg dał mi jakiś znak, że istnieje. Bo jeśli istnieje, to znaczy, że nic nie dzieje się przez przypadek, a zło nie jest kwestią fatum. Znalazłem odpowiedź na to wołanie. W tym czasie paliłem jak smok, wręcz wymiotowałem papierosami. Chciałem, żeby to się skończyło, żebym miał w sobie na tyle godności, by odrzucić papierosy. Oczywiście nie byłem w stanie tego zrobić. Zawołałem do Boga, by sprawił, żebym przestał palić, i bardzo szybko uzyskałem odpowiedź. Zazwyczaj po przebudzeniu od razu sięgałem po papierosa, a tym razem poczułem, że nie muszę tego robić, ręka niczego nie szukała. Wyjechałem na wózku ze szpitala i odetchnąłem chłodnym powietrzem, nie bolały mnie płuca, jak dotychczas. Poczułem się wolny. Świadomość, że Bóg istnieje, że w świecie, którego nie rozumiem, jest jednak sens, to była dla mnie wielka zmiana. Dostałem odrobinę nadziei, że świat nie wali się na nas z całym złem i gnojem, że jest ktoś, kto ten świat nam zadał, ale dał nam też z niego drogi wyjścia. Nie wiem, jak potoczyłoby się moje leczenie i życie, gdyby nie ta przemiana.
Ale przed wypadkiem, już w 1984, zrobił pan instalację Zew krwi, coś w rodzaju płonącego Oka Opatrzności. To mogłoby wskazywać, że refleksja religijna nie była panu kompletnie obca.
Było we mnie pragnienie, by istniał ktoś, kto patrzy na świat i go rozliczy; że źli będą ukarani, a biedni i nieszczęśliwi utuleni. Ale nie czułem, że tym kimś jest Bóg. Wiedziałem jednak, że nie może być tak, że świat będzie wyglądał, jak wygląda, i że nic się nie zmieni. Czytałem o cywilizacjach, które dochodziły do prosperity i upadały, więc przewidywałem, że może i nam się to przydarzy, że zadławimy się tym wszystkim i znikniemy. Ale wewnętrznie chciałem, by było inaczej. Pocieszenie odnajdywałem w przyrodzie – cudownej i pełnej życia przestrzeni Wyspy Spichrzów czy w Pińczowie, dokąd jeździliśmy na plenery. Nie bez znaczenia jest to, że urodziłem się na wsi, gdzie przyroda cały czas żyła, owocowała, przynosiła plony. Pamiętam, że uwielbiałem szalone burze, które przetaczały się nad wsią. Te wczesne doświadczenia we mnie zostały. Sprawiły, że chciałem, by wszystko, co robię, nie było wtórne, ale autentyczne i szczere.
W 1992 wrócił pan na chwilę do Gdańska. Na pierwszej wystawie w Otwartym Atelier pokazał pan pracę nieco zbliżoną koncepcyjnie do dyplomu. I w tym przypadku mieliśmy dwie ścieżki, dwa światy.
Jeśli na dyplomie pokazałem dwa światy istniejące obok siebie, to tym razem zobrazowałem dwie drogi w kontekście obecności Boga. Chodziło mi o to, że nie żyjemy sami dla siebie, ale że życie jest nam zadane i prowadzi do Boga. Jedna droga, wąska, wyklejona była stronami Biblii, między którymi ułożyłem kamienie. Druga, szeroka, wiodła przez kolorowy świat ze wszystkimi jego atrakcjami, które nas pociągają i mamią. Na końcu tej drugiej znajdował się obrys leżącego bez życia człowieka, na końcu pierwszej – postać wznosząca się do nieba.
Lata 90. to już inne czasy, skąd pan tym razem brał gazety? To były pisma, które ukazywały się u nas czy zachodnie magazyny? Zdaje się też, że były wśród tych wycinanek fragmenty z pism pornograficznych.
Były tam różne rzeczy, ukazałem po prosu świat do używania. Piękne ciała, piękne stroje, wszystko, co nas pociąga, ale czego pragnienie nie wynika z naszej wewnętrznej potrzeby. Pisma były zachodnie. Gdzieś w pobliżu był skup makulatury, z którego korzystałem. Nieprzebrane bogactwo materiału. Zwłaszcza, że w Gdańsku ludzie wyjeżdżali i przyjeżdżali, dostawali paczki, więc było dużo różnego rodzaju makulatury. Ciekawa sprawa wynikła w związku z Biblią. Ponoć jakiś biskup, który oglądał wystawę, obruszył się, że podarłem Biblię i rozkleiłem kartki na podłodze. Uznał to za profanację.
Oglądał wystawę czy tylko o niej słyszał? Rozmawiał pan z tym biskupem?
Nie mam pojęcia, nie rozmawiałem z nim. Dla mnie było kompletnie zdumiewające, że nie zrozumiał przesłania tej pracy. Jaśniej już tego nie mogłem powiedzieć. Kościół ma problem z nadawaniem rzeczom atrybutów, których w sobie nie mają. Z łatwością uświęca drewno, papier czy druk. Zazwyczaj, gdy coś robiłem, to od razu uciekałem z galerii. Nie śledziłem reakcji ludzi. To Grzesiek doglądał wystaw, opiekował się nimi. Ja uważałem, że skoro powiedziałem już przez pracę to, co chciałem powiedzieć, to mogę iść dalej.
Rabka-Zdrój, 11 maja 2021
Maksymilian Wroniszewski – pisze o literaturze, sztuce i teatrze. Publikował m.in. w „Didaskaliach”, „Kulturze Współczesnej”, „Dialogu”, „Orońsku”, „Teatrze”, „Dialogu”, „Odrze” i „Blizie”. Mieszka w Gdyni.
Więcej