Spojrzeć sobie w twarz. Rozmowa z Barbarą Falender
Wiesława Wierzchowska: Twoje rysunkowe portrety zobaczyłam po raz pierwszy stosunkowo niedawno, kiedy zaprosiłaś dwie swoje przyjaciółki i mnie do pracowni. Pokazałaś nam rozłożone na podłodze arkusze papieru wypełnione twoimi podobiznami. Długą chwilę milczałyśmy, wrażenie było ogromne. Zobaczyłyśmy bowiem zapis życia okrutnie szczery, przejmujący, dramatyczny. Do tego dnia myślałam, że rysujesz tylko szkice do rzeźb i wydawało mi się, że to twoje jedynie wykorzystywanie rysunku. Jakże się myliłam! Rysunek okazał się środkiem drugiej, spontanicznej formy wypowiedzi artystycznej. Kiedy zaczęłaś rysować?
Barbara Falender: Można powiedzieć, że od zawsze, czyli od dzieciństwa. Jest kilka rysunków, na którym jestem ja. Narysowałam siebie, mając dziesięć lat, w swoim domu. Jest jeszcze kolejny, trochę późniejszy, ale wciąż z dzieciństwa, już kiedy byłam w szkole muzycznej. Są one podpisane – BF, Barbara Falender. I jeszcze inny, na którym widać Afrykę, taką jak wyglądała w moich wyobrażeniach, a lata później mogłam oglądać naprawdę. I rysunek z natury – świecznik w perspektywie. To wszystko rysowałam nie mając pojęcia, że znajdę się w przyszłości w Liceum Sztuk Plastycznych. Wtedy jeszcze chodziłam do szkoły muzycznej i grałam na fortepianie.
I tak się nauczyłaś ciężkiej pracy. Ty nigdy nie przestajesz pracować. Nigdy.
Tak, to prawda. Po dziesiątkach lat powróciłam do gry na fortepianie i dzięki temu każdą wolną chwilę zmęczenia czy upadku wypełniam muzyką, co sprawia, że natychmiast się regeneruję. Bez chodzenia do terapeuty, chociaż może by się przydał. Zastąpiłam go lekcjami muzyki, które mi przywracają dzieciństwo. Byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem, bo robiłam to, co naprawdę lubiłam.
Ból nie przechodzi, on zostaje w głowie. Nie można wejść do tej samej rzeki. Kamień każe ci wspominać. Myślisz o tym, co było albo marzysz o tym, co będzie. Każde uderzenie to jest twoje wspomnienie. Możesz też śpiewać, a kamień będzie śpiewał razem z tobą.
A teraz? Teraz też robisz to, co naprawdę lubisz?
Myślę, że tak. Nie muszę się z nikim umawiać na to, co mam robić, jak mam robić. Jestem kompletnie niezależna w swoim tworzeniu.
Te rysunki, których dotąd nie pokazywałaś, odsłaniają twoje skupienie się na sobie. Świat zewnętrzny może na ciebie wpływać, ale filtrujesz wszystko przez swoją wrażliwość, przez swoje myślenie. Najciekawszym tematem dla siebie jesteś ty, twoje rzeźby towarzyszą twojemu przeżywaniu świata, jednak w inny sposób niż rysunki. Rzeźby wymagają przygotowania – szkiców, zdjęć, modeli. Temat zawsze starasz się zgłębić, przemyśleć, zrozumieć i znaleźć własną interpretację. Rysunek jest spontaniczny.
Jeden z moich autoportretów zamienił się w rzeźbę. Popatrz na ten mały szkic, na którym widać, że na ciele spoczywa coś czarnego, coś, co jest bezkształtne, coś, co nie przypomina niczego innego niż kupę gliny. I faktycznie jest kupą gliny. Po studiach pierwsze kroki w rzeźbie zrobiłam w Orońsku w 1973 roku. Wtedy okazało się, że stoję wobec łąki pełnej mleczy i myślę ,,Boże, jak mam zostać rzeźbiarką, skoro ja nie umiem kuć? Te wszystkie kamienie są takie bezkształtne”. Nie umiałam nawet trzymać dłuta ani młotka, ale musiałam zderzyć się z tą rzeczywistością. Wiele lat później, po odejściu z Orońska, jadąc do Włoch, zobaczyłam swoją zmartwioną twarz w oknie pociągu. I w tym momencie powstała idea zrobienia autoportretu. To jest mój pierwszy autoportret. Moim jedynym celem w życiu jest zamienienie gliny, którą uwielbiam, w coś, co jest rzeźbą. Ta glina jest wrośnięta w moje ciało, bez względu na to, w jakich jestem konfiguracjach. Ja wydaję z siebie siebie. Ta rzeźba w czerwonym kamieniu jest odzwierciedleniem mojego bólu, po tym jak mnie wyproszono z Orońska. Taka była moja odpowiedź – jestem potwornie zmartwiona, jestem załamana. Będę zaraz chora, ale nie mogę poddać się. I tak zwany fart, los, szczęście, przyniósł mi inne rozwiązanie, które mnie podniosło na duchu. Gdy Pan Bóg zamyka drzwi, to otwiera okno. Znalazłam się w Milanówku, w którym mogłam rzeźbić. Od ponad 14 lat do Orońska nie jeżdżę. Oczywiście mówię tylko o miejscu, gdzie pracowałam, bo cała wieś jest moja. Jestem z nią zaprzyjaźniona, kochająca, myśląca o tych, którzy odchodzą i o tych, którzy się rodzą. To było miejsce, z którym byłam bardzo związana. Tak więc to jest właśnie autoportret, który z papierków zamienił się w szkic, następnie w jedną rzeźbę, a potem w kolejną, w innym materiale. Nigdy nie było inaczej. Zawsze najpierw był szkic na papierze i później jego spełnienie w przestrzeni.
Te rysowane autoportrety nie są szkicami. Są pełną wypowiedzią artystyczną.
Rysuję sama siebie, żeby coś zapisać. Ja jestem sobie modelem, a to, że kocham studiowanie natury, a nie abstrakcyjne wymyślanie form, sprawia, że człowiek stanowi dla mnie pramaterię, która zawsze mnie interesowała. Widzę prawdę w tym, jak sama siebie rysuję i sama na siebie patrzę. Moja ręka, bezwiednie, prowadząc się tak, jak jej intuicja każe, zostawia ślad. I ten ślad jest mną.
Rysunki bardzo różnią się od rzeźby. Rysunek jest bezpośredni, jest spontaniczny, czasami nawet sprawiający ból. Przy całej autentyczności przeżycia, przy całym ładunku napięć, rzeźba jest dokładnie przemyślana. Poprzez rysunki można bardziej się do ciebie zbliżyć, zobaczyć emocje w sposób bardziej dostępny, instynktowny. Rzeźba jest już doskonałością innego rodzaju.
Rzeźba przede wszystkim stawia opór.
Nigdy w życiu nie odniosłam żadnego sukcesu. Jedyny sukces jaki odnoszę, to tylko ten, że do końca trwam, aby rzeźbę ukończyć.
Ale rysunek też może stawiać opór.
Nie, nie. Rysunek takiego oporu nie stawia. Ręka jest wolna, oko jest swobodne. Czy użyjesz takiego, czy innego materiału, masz tylko jeden ruch do zrobienia. Możesz obserwować i dotykać, a to dotykanie, to jest dotykanie okiem. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.
Jesteś piękną kobietą, w młodości byłaś olśniewająca. Dalej masz w sobie to piękno. A rysunki są ostre, pełne niszczącej ekspresji.
Wydaje mi się, że dochodzi do tego stan ducha, którego ty nie widzisz, kiedy jestem tutaj przed tobą wyluzowana, dzisiaj ubrana na jasno. Ja patrzę na siebie w mroku. Kiedy rano wstaję, widzę siebie rzeczywistą. Widzę siebie tak dokładnie, jak tylko lustro może pokazać. Nie stoję przed nim, żeby zrobić makijaż. W ogóle mnie to nie interesuje. Ja widzę w tych rysunkach jak patrzę na swoją twarz, jak ona się zmienia. Wtedy, kiedy jestem młoda – jestem młoda, wtedy kiedy jestem stara, jestem stara. De facto, mogę nie być podobna, ale na pewno jest zachowany moment, w którym to robię. To jest pamiętnik mojej własnej twarzy. Patrzę na ten rysunek dziesięcioletniej dziewczynki, takiej gładkiej, takiej czyściuteńkiej – bo dziecko nic więcej nie może zobaczyć, poza tym noskiem, ustami, rączkami. Ale na późniejszych widzę już wszystko. Każda zmarszczka jest śladem jakiegoś życiowego doświadczenia. I tego nie zatajam. Widzę siebie taką, jaka jestem. Nie widzę siebie ładnej, ani zgrabnej, ani pociągającej. Jestem tym, kim jestem.
Muszę ci coś jeszcze pokazać. Widziałaś już portrety mojego ojca, ale zrobiłam też portrety mojej matki. Była już bardzo chora, a ja starałam się ją zobaczyć taką, jaka naprawdę jest. Każdy rysunek jest inny. Jeden jest łagodny, drugi, gdy miała już zwidy swojej pamięci, a na trzecim próbowałam ją narysować taką, jaką chciałam, żeby była. I ona też taka była, ale to było mignięcie. Weszłam w to, jak człowiek chciałby wyglądać, nie narysowałam jej tego szaleństwa w oczach. Widzisz na drugim jak wygląda ten świat w jej oczach. I ten jest wstrząsający. To widzenie przyszłości, co zresztą się sprawdziło, bo tego roku moja matka umarła. Dlatego ja nie zdobię, nie chcę, żeby to było ładne. Chcę, żeby to było takie, jakie ja to w tej chwili widzę i co ja czuję wobec tego modela, którym sama również jestem.
Od tylu lat siebie rysujesz i to nigdy nie jest taki sam rysunek. Odkrywasz się od nowa i od nowa, ale nigdzie nie znajduję twojej urody, tak jakbyś jej nie zauważała.
Bo ja tego nie widzę. Nie uważałam się nigdy za żadną urodziwą dziewczynę, ja tylko jestem sobą. I nawet jeśli czuję się lepiej, to dlatego, że czuję się lepiej ze sobą. Nie wierzę komplementom. Przez twarz zaglądam do swojej duszy. Tylko tyle mogę powiedzieć. Taki, jaki jest stan mojej duszy, tak wychodzę na tych rysunkach. Tak jak na portrecie matki – jej dusza wyszła przez oczy. Ojciec wyszedł przez swój wyraz twarzy – walka o zachowanie życia, w której były te błyski olśnienia, pozwalające mu jeszcze otworzyć oczy i coś zobaczyć, a potem musiał już umrzeć. Ja go w tym śpiącym stanie rysowałam, był moim modelem. Otwierając oczy mógł sobie porównać – jaki jest i jaki był przed chwilą. Przez samego siebie miał moment kontaktu z rzeczywistością. A czyż mamy inny kontakt z rzeczywistością niż przez samych siebie? Nie mamy.
Nie mamy, to prawda. Jest w tym coś trudnego do zrozumienia. W momencie, w którym rysujesz to, co będziesz rzeźbiła, jest to emocjonalnie związane już z tą rzeźbą, a nie z niczym innym.
Bo w tym jest jakiś niesamowity entuzjazm, kiedy bierze cię jakaś wena, kiedy nagle coś cię zafascynuje i chcesz to przekształcić w rzeźbę. Zaczynają się zupełnie inne procesy, które dzieją się między rysunkiem, a wyobraźnią, prowadzącą cię do materii rzeczy, którą musisz sobie wyobrazić w przestrzeni. Rozmowa wobec gliny, wobec czegoś co jest w przestrzeni, jest czymś innym niż płaski karton i kreska. To są dwa przeciwstawne światy, ale ta myśl, która wytworzyła się między człowiekiem a kartką zostaje w tej rzeźbie. I potem nie masz rysunku, musisz to robić w inny sposób, musisz patrzeć co się dzieje z kierunkami, co się dzieje z wartościami, ciężarami. To zupełnie inna sprawa. Rysunek to tylko zaczyn do czegoś, co ma się zdarzyć. Tak mi się wydaje.
A wtedy, kiedy studiowałaś muzykę, domyślałaś się, że to nie jest twoje medium?
Tak, bo miałam dobry słuch i umiałam ocenić kiedy grały dzieci. Nie pomyliłam się co do nikogo wiedząc, że tylko trzy dziewczynki mają szansę zostać muzykami. I zostały, ale żadna z nich nie jest wielką pianistką. A klasa była liczna. Wyrwałam się, czując, że rysunek jest moją lepszą stroną życia. Te dziewczynki garnęły się do mnie, żebym im coś narysowała, uczyły się według tego, co im pokazałam. Do dzisiaj pewna pianistka umie tak narysować buzię, jak ją wtedy nauczyłam.
Są procesy, które się dzieją, chociaż nie wiadomo dlaczego i co z nich wyniknie. Tak jak z moim autoportretem. To, że powstał rysunek, nie oznaczało, że kiedykolwiek powstanie rzeźba. Zostałam do tego zmuszona. Kamień, niegdyś mi podarowany, okazał się tym wybranym. To właśnie w nim miałam wykuć autoportret. W nim wyraził się mój żal za utraconym Orońskiem.
Ból nie przechodzi, on zostaje w głowie. Nie można wejść do tej samej rzeki. To są bolesne wspomnienia, nie masz pojęcia, ile łez wylałam rzeźbiąc tam ,,Sarkofag dla matki”. Kamień każe ci wspominać. Myślisz o tym, co było albo marzysz o tym, co będzie. Każde uderzenie to jest twoje wspomnienie. Możesz też śpiewać, a kamień będzie śpiewał razem z tobą. Mogę zanucić cały koncert w mojej głowie, nie robiąc tego na głos, bo wystarczy, że go słyszę. Nie jestem w ciszy, kiedy jestem z kamieniem. Krótko mówiąc, wszystko zmienia swój czas i formę, ale to zawsze są wspomnienia. Rysując i rzeźbiąc siebie, nie myślę o sobie teraz, tylko o tym, co za mną.
Jak to jest, że twoje rysunki, w przeciwieństwie do rzeźb, trudno byłoby datować? Jest w nich zapisane coś bardzo dramatycznego, nigdy nie widzisz siebie jako pięknej, spełnionej osoby na swoim miejscu. Nie czujesz się tak? Po tych sukcesach, które odniosłaś? Po tym wszystkim, co zrobiłaś?
Nigdy w życiu nie odniosłam żadnego sukcesu. Jedyny sukces jaki odnoszę, to tylko ten, że do końca trwam, aby rzeźbę ukończyć.
Tworzysz wspaniałe rzeźby.
To jest wszystko zależne od punktu widzenia. Dla ciebie może tak, dla innych nie, a ja mam to wszystko gdzieś. Ani twoja, ani krytyczna opinia mi nie dogadza, bo walczę z materią sama. Nikomu nic do tego. Nikt tego w życiu nie zrozumie, jeśli nie zagra tego koncertu. To pianista gra koncert. Można go podziwiać za dźwięk, za manualną sprawność, za pamięć, za wszystko. Martha Argerich gra, jak nikt inny. I nie można tego porównywać, ona gra tak, ja rzeźbię tak.
Nie rozumiem jednego. W końcu życie masz w miarę szczęśliwe. Jesteś cenioną rzeźbiarką, masz trzech udanych synów, wnuki. Ale w rysunkach nie ma nuty radości. Widzisz siebie jako osobę będącą w trakcie bolesnego stawania się. Czy tak można powiedzieć?
Wszystko, co jest piękne, zapłacone jest dramatem. Wszystko. Ten mały szkic to pokazuje. Na mnie leży coś, co jest ciężarem. Jestem obciążona, nad czymś rozmyślam, podpieram głowę i się martwię. Dopiero kiedy w podróży oddalimy się od swojej rzeczywistości, wracamy z poczuciem piękna tego świata. Wszystkie zmartwienia, które mam na co dzień, stają się wtedy nieistotne.
W czasie moich studiów nikt o Szapocznikow nie wspominał. Kompletnie nieznana. Nie było takiego trendu, żeby mówić o współczesnych artystach, innych niż ci, którzy byli na akademii. O Alinie było cicho.
Te ostatnie pandemiczne rysunki też radosne nie są. To jest w dalszym ciągu to samo.
W nich właśnie wychodzi apogeum tego zmartwienia. Więzienie, w którym wszyscy się znaleźliśmy. Na szczęście miałam duże lustro i tę chęć, żeby na sztaludze rozpiąć papier. Ten papier też nie jest jakiś nadzwyczajny. Karton, na którym robi się szablony, czyli zwykła kartka papieru. Węgiel czy kredki mam od lat i to trzeba w końcu zużyć. Jest w tym również przyjemność, że ciągle korzystasz z materii, która w przeszłości może miała dla ciebie wielkie znaczenie, ale teraz jest tylko resztką tego marzenia. Kiedyś Marek Wajda zrobił mi wizytówkę z takim malusieńkim koniuszkiem zastruganego ołówka. Zachwycił się tym, że ja go zużywam do samego końca. I zrobił mi ten ołóweczek na tej wizytówce jako symbol mojego oszczędzania każdej materii, która dla mnie zawsze jest coś warta. Ten maciupeńki ołówek, zastrugany, żółty, z czerwoną końcówką, był dla niego symbolem mojej własnej osoby. Zużywam życie tak, jak potrafię. Skromnie do tego podchodzę, dlatego tez kartka papieru nie jest wielkim wyzwaniem, tylko rodzajem chwili zapisu w pamiętniku.
Spowiedź?
Tak, ale to trwa chwilę. Moment wyrzucenia z siebie pierwszego błysku. Staram się być odważna w tym, co chcę zrobić.
Odwagi na pewno nie można ci odmówić!
Ale jestem też wyzwolona. Mam siłę, aby spojrzeć na siebie w taki sposób, w jaki siebie widzę. Jestem paskudna, mam cienie na twarzy. Patrzę na siebie w sposób krytyczny. Aż nagle staję wobec czegoś innego – wobec kartki, która zaczyna mi się podobać. I kończę, kiedy już nie mam nic do powiedzenia. Jest moment ciekawości, potem regresu, nic nie wychodzi tak, jak bym chciała, ale idę dalej. I nagle się okazuje, że coś się zdarzyło. Ale co? Właściwie nie wiem, coś mnie zaskoczyło. Wtedy ten rysunek zostawiam, bo wiem, że dalej nic więcej nie jestem w stanie z siebie wydobyć. Nie mogę już pogłębiać tego rysunku, bo go po prostu zamęczę. On też ma swoją wytrzymałość. Tak jak z kartką papieru, wyplujesz z siebie swoją emocję, coś przeczytasz i zostawiasz. Ta karteczka, to jest karteczka z notatnika, to jest notatnik. Przecież nigdy nie myślałam, że będę to komuś pokazywać, bo jedynym moim celem było ewentualnie zrobienie portretu w kamieniu. To było marzenie. Dobrze, że ten kamień się znalazł. Jak się okazało, czekał na mój autoportret. Zużyłam i ten kamień, nie pozwoliłam mu zostać bezimiennym.
Widzę dwa światy, jeden spontaniczny, niekontrolowany, tylko ręka, wyobraźnia, patrzenie. Drugi, to głęboko przemyślane rzeźby. W każdym uderzeniu dłuta czy ręki jest celowość i dążenie do syntetycznego pokazania idei, którą podejmujesz.
Rzeźba to jest konkret, a papier możesz porwać i wyrzucić do śmietnika. Kamień jest wyjątkowy sam w sobie, wymaga niesamowitego respektu. Nie masz prawa zmarnować tego, co bierzesz do ręki. Musisz panować nad każdym odjętym milimetrem. Rysunek to chwila, nie kosztuje Cię to tyle wysiłku, nie czujesz zmęczenia swojego ciała. Przy kamieniu jest kompletnie inaczej. Każdy w nim ślad jest wielką odpowiedzialnością. Idziesz dalej i dalej, aż w końcu się okazuje, że nie możesz już niczego zmienić.
Rzeźby to jest pytanie o świat, o byt człowieka, to pytanie sformułowane w sposób skończony, doskonały, jednak zawierający możliwość istnienia różnych odpowiedzi. Robisz z tego coś, co jest filozofią. Rysunki są bardziej jednoznacze, Jest natomiast w nich straszne napięcie – tak to czuję.
Wchodzisz na jakąś drogę, która mnie zmusza do zastanowienia się nad tym, dlaczego tak jest. Może materia rzeźby zawsze wyzwala w tobie poczucie wartości, piękna, doskonałości i wieczności? Coś, co jest w kamieniu, brązie, jest utrwalone na wieki. Trudno sobie wyobrazić, że ktoś przyjdzie i będzie to rozwalał, chociaż i to się zdarza. To są wielkie dramaty, jakie mnie spotykały, a największy, kiedy zrobiłam rzeźbę poświęconą Alinie Szapocznikow, której do dzisiaj nie mogę odrestaurować. Ta rzeźba jest rodzajem mojego autoportretu wobec śmierci. Znalazłam się w Orońsku w tym samym roku, w którym jakaś artystka w Paryżu umarła i nazywała się Alina Szapocznikow. W mojej pracowni nikt o niej nie wspominał.
Niemożliwe!
W czasie moich studiów nikt o niej nie wspominał. Kompletnie nieznana. Nie było takiego trendu, żeby mówić o współczesnych artystach, innych niż ci, którzy byli na akademii. O Alinie było cicho. Nawet mój profesor, gdy go po latach o nią zapytałam, powiedział coś negatywnego. Nic o rzeźbie, ale o niej samej. Ważniejsza była ona, jako postać, niż jej twórczość. Nie wypowiedział się o jej rzeźbach, tylko o możliwościach, które dawała jej uroda, być może inteligencja, być może jej spryt, nie pamiętam. Krótko mówiąc, on mi o niej niczego nie powiedział. Zajrzałam do encyklopedii, w której przeczytałam, że Alina Szapocznikow przeszła przez obozy koncentracyjne. Kiedy to było? Ona musiała być wtedy bardzo młodziutka. I właściwie była mi zupełnie nieznana, do czasu gdy poznałam Stajudę, który zaczął o niej opowiadać.
Alina Szapocznikow umarła w 1973 roku, ale pięć lat wcześniej odeszła inna kobieta, matka mojej przyjaciółki. Przez te wszystkie lata nosiłam w sobie poczucie utraty z powodu śmierci Natalii. Nie mogłam się z tym pogodzić. Dlaczego obie tak szybko umarły? Przecież jedna miała 47 lat, druga 45, a ja 23. To ja mam przez te dwadzieścia lat zdążyć cokolwiek zrobić w tym życiu? Skoro tak krótko trwa? To było dramatyczne odkrycie nietrwałości życia. I ten kamień, który po prostu nie dał się kuć, bo jeszcze tego nie umiałam. To był właściwie mój wielki dramat zetknięcia się z kamieniem i zetknięcia się ze śmiercią jednocześnie. W 1978 roku, dokładnie pięć lat po śmierci Aliny i ledwie dwa lata po Carrarze, kiedy już stałam się rzeźbiarką, stale czułam ten ciężar i musiałam się z tym rozprawić. Pojechałam z 3-letnik synkiem na plener rzeźbiarski. W kamieniołomie w Stroniu Śląskim leżały trzy kamienie. Wtedy przyszło mi do głowy, że muszę zrobić hommage dla tych kobiet. Jednocześnie dla Natalii i Aliny. Jedna i druga umarły we śnie. Inspiracją stała się bardzo przeżywana śmierć Zosi mamy i bardzo przeżywana śmierć artystki. I jak przyszło do wybrania tytułu, to wtedy pomyślałam – ja jestem artystką, już jestem, czuję się nią. Muszę to poświęcić Alinie, ponieważ bezimienna będzie moja Natalia Bukowiecka wobec tej rzeźby. Nikt nic z tego nie zrozumie, co to jest śmierć artysty. Dlatego właśnie wyraziłam ją w tej śmierci podpisując Hommage dla Aliny Szapocznikow. Matka Zosi dała mi wewnętrzne światło, mówiąc ,,Ty możesz, Ty dasz radę”. Napisała mi dedykację w książce, którą sama wydała, poświęconą pierwszemu 1000-leciu Polski – ,,Dla pięknej Magdy, żeby się znalazła w książce drugiego 1000-lecia”. Zdążyła to zrobić przed swoimi ostatnimi wakacjami, potem wróciła, zasnęła i rano już jej nie było.
Śmierć tych kobiet na mnie leży. Jedna była tą, która popchnęła w świat, a druga tą, która powiedziała, że życie artysty trwa krótko. Mam już 74 lata, co jest czymś niesamowitym. Cały czas mam w sobie poczucie bycia 30-letnią kobietą. Dla mnie ten świat nie zmienił się fizycznie, nie patrzę na siebie oczami młodziutkiej Marty, jak na osobę starszą. W tobie widzę także tę dziewczynę, która przyszła do Stajudy, kiedy po raz pierwszy się spotkałyśmy. Ta malutka, drobna dziewczyna ze srebrnymi włosami – to jesteś ty. Piękno znajduje się w ludzkiej postaci.
W pewnym sensie rozumiem, dlaczego ich dotąd nie pokazywałaś. Co spowodowało, że obecnie jednak decydujesz się to zrobić?
Przede wszystkim nie było takiej okazji, a to ona tworzy koncepcję. Od 35 lat mam tę pracownię. Jestem przeniknięta poczuciem niezwykłego wyróżnienia, mogąc tworzyć tak blisko miejsca w którym rzeźbiła Alina. Nasze ulice, Brzozowa i Mostowa, splatają się przy Starej. I Alina schodziła w dół i ja schodzę w dół. I Alina szła do góry i ja idę do góry, ale między nami są dwie pracownie. Jedna moja, druga jej. Mimo, że tam byli różni inni użytkownicy, ta pracownia nigdy nie straciła dla mnie klimatu, który ona po sobie zostawiła. Teraz, kiedy jestem już stara i wiem, że mogłabym zrobić wystawę w tym miejscu, traktuję to jako mój Hommage dla Aliny Szapocznikow. Moja rzeźba powinna stanąć na patio, w tym malutkim wąskim miejscu, wszystko jedno czy zniszczona czy odrestaurowana. Natomiast w środku mogą być tylko moje autoportrety. Bo to ja mówię o swoim istnieniu w tym miejscu. Te rysunki powstawały w większości w mojej pracowni, kiedy była chwila zaniku wszelkiej inwencji. Jedynym ratunkiem, na to, żeby ta inwencja się odrodziła, jest spojrzenie sobie w twarz.
Rozmowa Wiesławy Wierzchowskiej z Barbarą Falender odbyła się 30 kwietnia 2021 roku. Rozmowę spisała Marta Kamińska.
Broszura towarzysząca wystawie Barbara Falender. Autoportrety. 19-28 listopada 2021 roku w 3one33Warszawa – była pracownia Aliny Szapocznikow. Nakład: 150 egz. Wydawca: Polana Institute. Specjalne podziękowania dla mecenasa Barłomieja Wachty i kancelarii Maruta Wachta za nieocenioną pomoc w wypożyczeniu rzeźby Barbary Falender Hommage dla Aliny Szapocznikow, 1973 r.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Barbara Falender
- Wystawa
- Autoportrety
- Miejsce
- Brzozowa 31/33
- Czas trwania
- 19-28 listopada 2021
- Strona internetowa
- polana.institute/