Siła eklektyzmu. Rozmowa z Wojciechem Kozłowskim
W tym roku BWA Zielona Góra skończyło 55 lat. Ile z tego przepracowałeś w galerii?
Zacząłem pracę w 1984 roku, a więc… 36. Przepraszam, 35, bo miałem roczną przerwę.
Wybudowanie lokalnej filii sieci BWA w 1965 roku było ważnym wydarzeniem w procesie powojennej modernizacji Zielonej Góry. Skąd przybyli tu twoi rodzice? Jak wiadomo, na Ziemiach Odzyskanych każdy jest skądś.
Tata był z Warszawy, po studiach w Związku Radzieckim dostał nakaz pracy i przyjechał do Sulechowa, które jest blisko Zielonej Góry. Mama pochodziła z Gorców, ale jako młoda dziewczyna zaczęła pracować w Warszawie i w 1956 roku przyjechała do Zielonej Góry. Rodzice poznali się już na Ziemiach Odzyskanych. Ja urodziłem się w Zielonej Górze.
Dość nietypowo – najczęściej „osadnicy” przyjeżdżali tu za chlebem z Wielkopolski albo byli przesiedlani z Kresów.
Nietypowo. Moi rodzice przyjechali po prostu do pracy.
Do pracy w kulturze?
Jeśli szeroko rozumianej – to tak. Mama pracowała w harcerstwie, jako etatowa harcerka, a tata był nauczycielem.
Czyli zaciąg inteligencki, poodwilżowy.
Wyjazd mojej mamy wiązał się bezpośrednio z restrukturyzacją organizacji młodzieżowych w 1956 roku. W związku z wprowadzeniem ostrych rygorów politycznych pod koniec lat 40. powstał Związek Młodzieży Polskiej – główna organizacja młodzieżowa doby stalinizmu. Moja mama zaczęła tam pracować jako bardzo młoda osoba. Natomiast na fali przemian politycznych po śmierci Stalina, kiedy ZMP likwidowano, mama została oddelegowana do odtwarzania struktur Związku Harcerstwa Polskiego, który z kolei reaktywowano, w Zielonej Górze. A ojciec urodził się w Warszawie, mieszkał tam do środkowych lat wojny, potem wylądował w domu dziecka, a później, jako wyróżniający się uczeń szkoły rolniczej, został wydelegowany na studia do Związku Radzieckiego, konkretnie do Odessy, skąd po studiach przyjechał do Polski i dość szybko dostał nakaz pracy – kiedyś coś takiego funkcjonowało. Jak już wspominałem, wylądował w Sulechowie, blisko Zielonej Góry, i tam rodzice się poznali.
W trzeciej klasie liceum zostałem laureatem olimpiady artystycznej, doszedłem do finału. Finał przez lata odbywał się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Pamiętam rozmowę z profesorem Janem Białostockim. Miałem 17 lat i poczułem się nagle wyróżniony przez człowieka, którego grubą książkę czytałem, przygotowując się do olimpiady.
Czego uczył twój ojciec?
Biologii, którą studiował, oraz rosyjskiego, którym biegle władał. Potem przez długi czas był bibliotekarzem. Czyli, jak widzisz, w jakimś sensie była to kultura.
A ty? Kiedy zainteresowałeś się sztuką?
Dość szybko, bo w trzeciej klasie liceum zostałem laureatem olimpiady artystycznej, doszedłem do finału. To był początek. Olimpiada artystyczna wyglądała jak matematyczna, tylko chodziło o sztukę, głównie o dawną, choć nie tylko. Finał przez lata odbywał się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Bycie laureatem było o tyle fajne, że dawało wstęp na studia – historię sztuki albo kulturoznawstwo. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak doszedłem do samego finału, ale mniej więcej pamiętam sam jego przebieg i rozmowę z profesorem Janem Białostockim. Strasznie się tego bałem, bo każdy musiał wybrać jakiegoś artystę i o nim opowiedzieć. Ja wybrałem Toulouse-Lautreca, tymczasem ktoś mi powiedział, że profesor Białostocki strasznie go nie lubi. Ale rozmowa była bardzo miła, to była indywidualna prezentacja tematu, oprócz tego profesor wskazywał obraz i trzeba było coś o nim opowiedzieć. Dostałem jakiś manierystyczny obraz. Miałem 17 lat i poczułem się nagle wyróżniony przez człowieka, którego grubą książkę czytałem, przygotowując się do olimpiady. Białostocki uosabiał merytokrację – to był człowiek, który wie. Ten epizod dał mi wolny wstęp na studia. Wybrałem kulturoznawstwo. W Poznaniu – żeby być blisko domu.
W którym roku jesteśmy?
W 1979.
Studiowałeś więc w niezwykłym czasie. Nie chodzi mi tylko o Sierpień ’80 i stan wojenny, ale także o poznańską szkołę metodologiczną, której jednym z filarów był profesor Jerzy Kmita. Do tego Krzysztof Kostyrko, też bardzo ciekawa postać – podobnie jak całe marksistowskie, ale w duchu frankfurckim, kulturoznawstwo na UAM.
Kostyrko był już chyba wtedy w KC, ale Kostyrkowa dalej pracowała. Kiedy zacząłem studiować, wszyscy myśleli, że jakoś to się będzie dalej toczyć – nikt nie przypuszczał, że nagle wydarzy się taki strzał jak Solidarność. Jednak rozczaruję cię – studia spędziłem intensywnie, ale przede wszystkim w wymiarze towarzyskim, a u profesora Kmity miałem słaby stopień. Dosyć szybko wszedłem w grupę kolegów, w której zajmowaliśmy się bardziej muzyką niż metodologią nauki. Nawet jak przychodziło się na te studia z humanistycznego liceum, tak jak ja, to i tak główny obszar zainteresowań naszych wykładowców wydawał się daleko idącą abstrakcją. Tymczasem dookoła działy się sprawy bardzo konkretne. Zresztą spora część pracowników była zaangażowana albo w Solidarność, albo w poziome struktury partyjne – to zaangażowanie polityczne było widoczne i odczuwalne.
Studentów też?
Były dwie fale strajków studenckich w 1981 roku, dobrze pamiętam ten zimowy. Ale nie będę tutaj snuł jakiejś martyrologii. Były jakieś ulotki, jakieś zatrzymanie na krótko – ale nie ma w tym żadnej mocy historyjkowej. Zatrzymania były za wygląd, bo miałem długie włosy i wojskowe buty, czyli rutyna. Wygląd był pretekstem, żeby wylegitymować młodego człowieka. I tyle, żadnych dramatów. W stanie wojennym trzeba było mieć przepustkę, żeby pojechać do innego miasta, więc musiałem coś wymyślać, żeby podróżować między Poznaniem a Zieloną Górą, ale preteksty do tych wyjazdów nikogo nie interesowały, ważne było, że są one spisane na papierze – więc jeździłem tak bez większych przeszkód. Koniec stanu wojennego – rok 1983 – to także koniec moich studiów, bo wtedy był czteroletni tok nauczania. Najzabawniejsze jest to, że podczas niedawnej rocznicy powstania Instytutu Kulturoznawstwa z tajemniczych względów zostałem wybrany jako przedstawiciel studentów, który ma wygłosić laudację. Zacząłem od słów, że nie byłem dobrym studentem – a może wręcz przeciwnie? Jeżeli coś zawdzięczam studiom, to na pewno szacunek wobec metodologii, wobec systemowych sposobów opowiadania o nauce. Kulturoznawstwo dało mi też pewność, że praca naukowa nie jest dla mnie, ale przynajmniej wiem, na czym ona powinna polegać.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 31. numerze Magazynu „Szum”.
Jakub Banasiak – historyk i krytyk sztuki, czasami kurator. Adiunkt na Wydziale Badań Artystycznych i Studiów Kuratorskich warszawskiej ASP. Redaktor naczelny magazynu krytyczno-artystycznego „Szum” (z Karoliną Plintą), członek zespołu redakcyjnego rocznika „Miejsce”. Ostatnio opublikował monografię Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982–1993 (2020).
Więcej