Rewitalizacja emocji. Rozmowa z Izą Rutkowską
Karolina Plinta: Lubisz działania z pomnikami i jesteś z nich znana. Jak to się zaczęło?
Iza Rutkowska: Jeszcze działając w Fundacji Form i Kształtów zrobiłam Mobilne pomniki. Przerobiłam wtedy Pałac Kultury i Nauki, Syrenkę Warszawską i kolumnę Zygmunta na ich mobilne wersje, które można było zabrać ze sobą – na spacer, wycieczkę, a nawet na urlop. Pałac Kultury można było zamontować na dach samochodu, a kolumna Zygmunta była odblaskowa i można z nią było jeździć na rowerze. Próbowałam wtedy odpowiedzieć na pytanie, jak pomniki mogą funkcjonować w naszej codziennej rzeczywistości. Ludzie to bardzo podchwycili, wchodzili z tymi pomnikami w interakcje, zabierali je ze sobą, przysyłali mi zdjęcia i opowiadali, co przeżyli.
Skąd takie zainteresowanie formą pomnikową?
Dla mnie pomnik jest wizualizowaniem pewnego myślenia o świecie. Jeden z moich pierwszych samodzielnych projektów polegał na stworzeniu siedmiometrowej przytulanki, którą ustawiłam w przestrzeni miejskiej Warszawy. Wszystko zaczęło się od przyjazdu do Warszawy mojego znajomego z Brazylii. Podczas wspólnych spacerów starałam mu się wytłumaczyć, co oznaczają tutejsze pomniki i uzmysłowiłam sobie, jak ich jest dużo. Jednak zastanawiając się nad tym stwierdziłam, że nie ma za bardzo co z tym zjawiskiem walczyć, bo to trochę robota głupiego. To było w 2012 roku i wydawało mi się, że nie ma żadnej możliwości zmiany społecznego myślenia o pomnikach. Przytulanka, którą wtedy zrobiłam, była dla mnie odciążeniem, rodzajem alternatywy dla pomników upamiętniających wydarzenia historyczne, często odsyłających do wojny lub katolicyzmu. Po ustawieniu misia ludzie zaczęli się nim bawić, ale równocześnie sporo osób nie zrozumiało tego działania. Traktowali je właśnie jako zabawę, myśleli, że to dmuchany zamek, tylko w innej formie. Innym miś kojarzył się z Bareją. Ja tymczasem cały czas traktowałam je bardzo poważnie i myślałam o nim w kontekście pomnikozy.
Po jednej audycji w radiu, w którym opowiadałam o projekcie Plac Zabawiciela, zadzwonił do mnie jakiś nakręcony koleś i zagroził: „Spalimy cię kurwo na pluszowym krzyżu”.
Twoje prace wywołują silne reakcje, co jest paradoksem biorąc pod uwagę ich niewinną formę. Sama powiedziałaś, że kojarzą się wielu osobom z zabawą, dmuchańcami – bywasz jednak z ich powodu atakowana.
Jestem czuła na takie działania, które celowo wywołują kontrowersje. Mój pierwszy projekt w życiu to był Plac Zabawiciela na placu Zbawiciela. Zaatakowały nas wówczas wszystkie media, także prawicowe, oskarżając nas o obrazę uczuć religijnych. To było w 2009 roku. Plac Zbawiciela wyglądał wtedy zupełnie inaczej, nie był jeszcze „Zbawixem”, a klub Plan B dopiero co powstał. Miał być to projekt integrujący dla rodziców z dziećmi. Na trasie zaplanowaliśmy osiem stacji, na których rodzicie mogli zrobić coś ciekawego z dziećmi. Jednym z tych punktów był kościół, wymyśliliśmy sobie, że podłączymy generator baniek mydlanych do kościoła. Poszłam więc do proboszcza, wytłumaczyłam mu swoje intencje, które spotkały się z bardzo przychylną reakcją. Miałam wręcz wrażenie, że ten proboszcz mnie polubił. Nawet się trochę otworzył, zaczął opowiadać o tym, że w młodości organizował koncerty bigbitowe. Byłam więc dobrej myśli, choć znajomi mnie ostrzegali, że nazwa „plac Zabawiciela” może wywołać dym. Rozpoczęła się promocja projektu i dwa dni później zaczęli wydzwaniać dziennikarze, do mnie i proboszcza. Proboszcz natychmiast się wycofał, uginając się pod naciskami grup konserwatywnych. Do mnie dzwoniły media, ale nie miałam poczucia, że jest jakieś miejsce, w którym mogę się wypowiedzieć. „Gazeta Wyborcza” naciskała, żebym przyznała, że jest to działanie wymierzone w Kościół, choć tak nie było. Miałam wówczas dwadzieścia parę lat i przyznaję, że działałam trochę jak naiwna nastolatka. Ten projekt dał nam bardzo po dupie. Po jego zakończeniu dostawałam dużo telefonów z pogróżkami. Po jednej audycji w radiu, w którym opowiadałam o tym projekcie, zadzwonił do mnie jakiś nakręcony koleś i zagroził: „Spalimy cię kurwo na pluszowym krzyżu”. Teraz wydaje się to śmieszne, ale wówczas kompletnie nie rozumiałam tej agresji.
Jak to doświadczenie odbiło się na tobie?
Dało mi do myślenia na tyle, że w kolejnych projektach unikałam działań, które można by postrzegać schematycznie. Nie chciałam wywoływać tanich wojenek, lecz pracować na rzecz integracji ludzi. Dmuchańce były pomyślane tak, by przyciągać ludzi, z którymi mogę później porozmawiać, znajdować cechy wspólne, które nas łączą, i żeby wypracowywać coś sensownego dla wszystkich. Efekty tego współprojektowania były bardzo dobre, niestety większość z tych rzeczy została zablokowana przez władze, Kościół czy inne osoby, którym to nie pasowało. Mój idealizm z czasem osiadał.
Mój ostatni obiekt wykonany jest z drewna, ale na dobrą sprawę materiały nie są kluczowe dla tego, co robię. Meritum są relacje, a obiekty są narzędziami pomocniczymi.
Kwintesencją absurdalnego doszukiwania się obrazy uczuć religijnych w moich działaniach była reakcja na interwencję z „pomnikiem Żyrafy”, zorganizowaną w ramach projektu „Tychy – przeszłość – dziś. Sztuka dla lepszego życia” w 2018 roku. O nazwie „Żyrafa” dowiedziałam się do mieszkańców, którzy tak określają Pomnik Walki i Pracy. Twórca pracy, Augustyn Dyrda, chciał, by jego rzeźba była nazywana Pomnikiem Integracji. Nazwa potoczna wzięła się od kształtu pomnika, więc pomyślałam sobie, że w takim razie należy „Żyrafę” zamienić faktycznie w żyrafę. Na czubku pomnika doczepiliśmy głowę żyrafy. Przez tydzień stałam przy nim, czekając na mieszkańców. Żyrafa stała się dla mnie wabikiem, który ich przyciągał, był pretekstem do rozmowy o przestrzeni wokół, wspomnieniach z nią związanych, oglądania starych zdjęć – był to sposób na to, żeby dowiedzieć się, czym dzisiaj jest ten plac dla mieszkańców Tych. Efektem końcowym miała być wystawa, zanim jednak do tego doszło, znów przeżyłam szok. Instalacja wywołała dość rytualne, schematyczne oburzenie, a w mieście wywiązała się totalna jatka. Najbardziej konwencjonalne argumenty przeciwko Żyrafie leciały w internecie. Trochę inaczej było z osobami, które przychodziły pod pomnik. Nawet, jeśli na mnie wrzeszczały, że obrażam ich uczucia religijne, że to hańba… Zaczynałam z nimi dyskusję i to je tonowało. Zaczynali widzieć we mnie człowieka, a nie schematyczne wyobrażenie o artystce, która na pewno chce wywołać skandal dla sławy…Widzieli miłą osobę, która chce z nimi rozmawiać i robiło im się głupio. Później wracali ze zdjęciami.
Obecnie, z tego co mi wiadomo, też realizujesz projekt związany z pomnikiem, tyle, że konnym.
Pomnik konny zrobiłam w 2020 roku w ramach Międzynarodowego Festiwalu Architektury i Dizajnu w Hiszpanii. Pracę ustawiłam w centrum miasta Logroño, gdzie stoi pomnik Baldomero Espartero, autorytarnego generała i polityka. Sprowokował mnie do tego, by znowu zadziałać z pomnikami. Pomnik konny jest utrzymany w duchu zabawy i zaprasza do integracji, ale jest już wprost prześmianiem określonej sytuacji – sławienia kolonializmu i patriarchatu. Samo jego zdjęcie jest czytelne. Pracowaliśmy nad nim od 2019 roku. Okres produkcji przedłużył się ze względu na pandemię, a w międzyczasie w Stanach miało miejsce morderstwo George’a Floyda, którego udusił policjant. Obserwowałam także akcje niszczenia pomników. W moich działaniach nie ma jednak agresji. Pomniki traktuję jako element historii. Nie chcę ich burzyć, ale służą mi jako tło do pokazania innego sposobu myślenia. Po instalacji konia w Logroño dostawałam komentarze, że super by było, gdyby on został tam na stałe. Dla mnie to jest bez sensu, bo nie mam potrzeby, żeby stawiać pomniki. To, co mnie interesuje, to spotykanie ludzi ze sobą, integracja i praca na emocjach.
W przestrzeni publicznej można stawiać nie tylko pomniki, jest to istotne miejsce do prezentacji sztuki, bardziej tradycyjnej i awangardowej. Jaka sztuka ciebie interesuje?
Dla mnie sztuka jest pretekstem. Uważam się za artystkę, która współprojektuje przestrzenie z jej użytkownikami. Sztuka jest dla mnie po to, żeby spotkać się z ludźmi i wypytać się ich o to, czego potrzebują i jaką mają opinię na temat danej przestrzeni. Najbardziej inspiruje mnie codzienność. Są oczywiście obiekty, które mi się podobają, na przykład Wąż Maurycego Gomulickiego. Uwielbiam land art, jestem fanką Christo i jego instalacji w Paryżu.
A nie razi cię ilość plastiku, jaką wykorzystano do produkcji tej pracy? Co prawda słyszałam, że ta płachta jest z recyklingu, ale chyba trudno tu mówić o jakieś wielkiej proekologiczności tej instalacji.
Christo jest dla mnie „dodawaczem” energii. Ilekroć nie mam już siły na walkę o istotę moich działań, oglądam dokument Spacer po wodzie o jego zmaganiach. Jego działania są hołdem dla wolności i czystej kreatywności. Zawsze imponował mi determinacją w dążeniu do tak trudnych celów, bo uzyskanie zgód, przekonanie władz do działań, które powstawały w jego głowie było najbardziej niesamowite. Można oczywiście się zastanawiać, czy to jest potrzebne, po co poświęcać tyle energii i funduszy na realizację pomysłu jakiegoś artysty. Może lepiej kasę przeznaczyć na chodniki? Z jednej strony jest myślenie racjonalistyczne, z drugiej – prawo do wolności. Podczas realizacji swoich projektów bardzo często zderzałam się z takim argumentem, że z działań artystycznych nic nie wynika i są marnotrawieniem pieniędzy. Tymczasem fundusze z budżetów są marnotrawione na bardzo różne sposoby i to niekoniecznie na sztukę. Wydaje mi się, że żadna artystka czy artysta nie powinien krytykować działań Christo, bo to jest czysty hołd dla istoty sztuki. Oczywiście, jest jeszcze kwestia skutku takiej instalacji. W przypadku Christo ludzie zjeżdżają się, by robić sobie z jego instalacjami zdjęcia. Dla mnie to jest trochę mało. Lubię obiekty, które przyciągają i wyciągają z codzienności, ale dla mnie to jest start do uruchomienia procesu, który finalnie ma doprowadzić do zmiany społecznej.
Warto nie myśleć schematami. To, co mówisz o plastiku, jest w jakieś mierze prawdą, w końcu zmagamy się z jego nadmiarem. Część moich prac też była z plastiku i tworząc je, nie myślałam, że mogą być szkodliwe dla środowiska. Szczerze, nadal nie mam poczucia, że mój jeden obiekt, którym wprowadzam dużo dobrego, że to niszczy środowisko. Co nie zmienia faktu, że szukanie alternatyw dla plastiku jest słusznym postulatem. Mój ostatni obiekt wykonany jest z drewna, ale na dobrą sprawę materiały nie są kluczowe dla tego, co robię. Meritum są relacje, a obiekty są narzędziami pomocniczymi. Dlatego też tak ważna jest moja obecność przy nich – gdybym je po prostu zostawiła w przestrzeni, nie różniłby się one wiele od na przykład obiektu wyprodukowanego przez jakąś korporację w celach promocyjnych.
Podsumowując, twoje prace nie są obiektami autonomicznymi. Wymagają obecności osoby koordynującej.
Tak. Kiedyś próbowałam powierzać koordynację innym, ale jednak są to bardzo intymne działania. Mam też wrażenie, że te obiekty są ze mnie, są kawałkiem mnie. Są pocieszne, wywołują uśmiech, chęć przytulenia. Są to z reguły obiekty site-specific, robię je pod konkretne miejsca i dla wybranych ludzi. Wyjątkiem są Przytulanka i Pomnik konny, które krążą po różnych miejscach, bo są bardziej uniwersalne. Za to Jeż i Jamnik zostały przygotowane na konkretne podwórka – pierwszy powstał w 2015 roku dla podwórka potocznie zwanego Trójkątem na Przedmieściu Oławskim we Wrocławiu. Przygotowałam ten projekt w ramach Europejskiej Stolicy Kultury. Drugi z kolei został pomyślany dla podwórka na warszawskiej Pradze z inicjatywy mieszkańców wspartych przez Muzeum Warszawskiej Pragi. Czułam nawet opór, żeby pewne działania powielać. Gdy dzieci, z którymi pracowałam w projekcie z Jeżem dowiedziały się o Jamniku, poczuły się zazdrosne i zaczęły pytać, czy pojadę z Jeżem gdzieś indziej. Bo one myślały, że Jeż jest ich.
Wspomniałaś, że ludzie mają sceptyczny stosunek do sztuki w przestrzeni publicznej. Co odpowiadasz, gdy słyszysz narzekania w rodzaju „po co sztuka, lepiej, gdyby wyremontowali chodnik”?
Na początek zawsze pukam od drzwi do drzwi, przedstawiam się i informuję, że na przykład za dwa tygodnie przyjadę z siedmiometrowym Jeżem. To ich zaskakuje, bawi, ale niektórzy nie są zainteresowani. Na początku pracy z Jeżem jeden z mieszkających na oławskim podwórku mieszkańców zaczął się awanturować, że co to ma być i lepiej, gdyby to podwórko wyremontować, bo jest w fatalnym stanie. Zachęcałam go do tego, żeby mimo wszystko przyszedł. On oczywiście tego nie zrobił. Za to przyszło wiele innych osób z podwórka, które zaangażowały się mocno w projekt, wyprowadzały Jeża na spacer i tak dalej. A jeśli chodzi o nieprzekonanych, myślę, że skuteczną bronią z malkontenctwem jest wytrwałość. Jeśli pokazujesz dobre intencje i zaangażowanie, w końcu nawet najbardziej sceptyczne osoby się dołączą. Facet, który na początku na mnie nafukał, w kolejnym etapie, kiedy kręciłam film o pomysłach mieszkańców na nowe podwórko, przyszedł i się nagrał, a dziś jest liderem tego projektu. Teraz się przyjaźnimy.
Oczywiście, jeśli chodzi o argumenty na temat potrzeby wyremontowania podwórka – ja je rozumiem, bo trudno mieszka się w zaniedbanej przestrzeni, która w dni deszczowe zamienia się w wielką kałużę i biegają po niej szczury. Nie miałam jednak wtedy innej mocy, nie mogłam nic innego zrobić, oprócz zaproponowania im czegoś na wakacje. Wybrałam akurat to podwórko, bo spodobali mi się ludzie i przestrzeń, gdzie zobaczyłam sporo bawiących się samopas dzieci. Stwierdziłam więc, że pobawię się z nimi. W efekcie tej integracji powstała niezwykle pozytywna energia. Mam wrażenie, że dodałam tym ludziom odwagi i pokazałam, że na ich podwórku może być fajnie.
Dodałaś odwagi, ale wakacje w końcu się skończyły, a Jeż musiał zniknąć z podwórka.
Ramy projektu faktycznie były problemem. Według nich miałam być na podwórku przez miesiąc i tyle. Mówiłam o tym zresztą mieszkańcom, tłumacząc, że takie są ramy budżetowe projektu. Pierwszy raz w życiu miałam jednak poczucie, że to bez sensu – przerywać projekt, gdy on się tak fajnie ułożył. Ludzie z ESK dali mi wtedy do zrozumienia, że projekt się skończył, ja się zbyt zaangażowałam i to jest mój problem. To jest zresztą popularny pogląd, że animatorzy są w jakimś miejscu tylko na chwilę i nie mogą za bardzo się angażować. Jednak wiedziałam, że nie mogę tych ludzi zostawić, bo stracimy coś cennego. Projekt był bardzo głośny i zdobył dużo pozytywnych opinii, w związku z czym… ESK zaproponowało mi zrobienie go ponownie, na innym podwórku i z innym zwierzakiem. Bez sensu, nie chciałam tak. Zamiast robić nowy projekt, uzbierałam crowdfundingowo z ludźmi z podwórka fundusze na to, żeby wyjechać z Jeżem na wakacje do ośrodka rehabilitacji jeży w Kłodzku. Co ciekawe, prywatnie cały team ESK z dyrektorem na czele również wpłacił nam pieniądze na zbiórkę.
Skuteczną bronią z malkontenctwem jest wytrwałość. Jeśli pokazujesz dobre intencje i zaangażowanie, w końcu nawet najbardziej sceptyczne osoby się dołączą.
Skąd pomysł na taką wycieczkę?
Była to sugestia dzieci, że w następne lato fajnie byłoby wybrać się z Jeżem gdzieś poza podwórko. Rozmawiałam też z moimi znajomymi o tym projekcie. Edgar Bąk wysłał mi linka do ośrodka rehabilitacji jeży w Kłodzku. Stwierdziłam, że to ciekawa opcja, pojechałam tam i zbadałam miejsce. Poznałam pana Jerzego, który prowadzi ten ośrodek. Okazał się świetną osobą, która ma podobne do moich idee edukacji. Padła więc decyzja, żeby zabrać tam dzieci.
Jak wróciłam z dziećmi z kolonii w Kłodzku, znów zaczęłam rozmawiać z dorosłymi o ich pomysłach na podwórko. ESK bardzo chciało, żeby zrobić jeszcze na jakimś podwórku podobny projekt, ale zasugerowałam im, że wolę dalej działać w starym miejscu i chcę zrobić z mieszkańcami podwórka film. Dostałam na to środki. W tamtym czasie mieszkańcy wymyślili nazwę „Podwórko im. Wszystkich Mieszkańców”. Szukaliśmy też sposobów, żeby zrealizować ich pomysły na rewitalizację podwórka i pomogłam im przygotować wniosek do budżetu partycypacyjnego. Wszyscy zbierali głosy – podwórkowi kibice podczas meczów, pracownicy szkół w swoich miejscach pracy i tak dalej. Pracowaliśmy ponad podziałami. Ci ludzie są dokładnie tym wszystkim, w co ja wierzę. Owszem, powtarzają jakieś hasła lub schematy, ale przy bliższej obserwacji okazywali się ciepłymi, opiekuńczymi osobami. Choć w pierwszym konkursie na budżet obywatelski zajęli drugie miejsce, nie poddali się i wystartowali w kolejnym rok później.
Podczas naszej pracy współprojektowej zasugerowałam im, że chciałabym, aby Jeż został z nimi na stałe. W taki symboliczny sposób zostałabym też z nimi. Podwórko, które projektujemy, z lotu ptaka, w części integracyjnej będzie trochę przypominać jeża. Nie będzie to widoczne z ziemi, ale ci którzy wiedzą i mieszkają na podwórku, będą go widzieć z okien. Wpływa to na kształt i funkcje podwórka. Przebudowa jest ważna, ale chyba ważniejsze jest to, że ludzie z podwórka się poznali. Może nie przyjaźnią się jakoś super, ale zmieniło im się myślenie o sąsiedzkości.
Wspomniałaś, że działanie z Jeżem było bardzo głośne – jak rozumiem – także medialnie. Tym razem dmuchany zwierzak nikogo nie obraził?
Raz przyjechał do nas dziennikarz radiowej Dwójki, Bartek Panek, akurat gdy przygotowywaliśmy wspólnie choinkę. To było intensywne doświadczenie – spotkanie ludzi z zupełnie różnych bajek, o skrajnie różnych poglądach politycznych. Pomiędzy nami biegał Panek i pytał się mnie, co dla mnie jest patologią. Na szczęście reszta też czuła dyskomfort wynikający z jego obecności. Wygrywało myślenie społeczne. Koniec końców Bartek zrobił świetny reportaż.
Kolejna sprawa to odpowiedzialność. Moje dmuchańce są świetnymi obiektami medialnymi, na przykład Jamnik bardzo dobrze wychodzi na zdjęciach. Tkwi w tym pewne niebezpieczeństwo, można nim bowiem łatwo manipulować.
Politycy pewnie chętnie zrobiliby sobie fotkę z takim Jeżem lub Jamnikiem i wesołymi dziećmi w tle.
Dokładnie. Jeśli chodzi o Jamnika, to się stało. Podczas wielomiesięcznej pracy na podwórku z Jamnikiem zaczęli przychodzić do nas politycy. Najpierw z PiSu – wystrojeni w garnitury siadali na nim, robili sobie zdjęcia i opatrywali je komentarzem, że wspierają działania z Jamnikiem. Nie miałam pojęcia, co to za ludzie. Oczywiście oni niczego nie wsparli. Wyglądało to komicznie, także w formie, ale było denerwujące, bo to jest zawłaszczenie. Ale później przyszli następni, tym razem posłowie lewicy, i zrobili to samo, ogłaszając, że również wspierają działania z Jamnikiem. Sytuacja stawała się coraz bardziej interesująca i zaczęłam się zastanawiać, na ile mogę zabraniać im interakcji z Jamnikiem i czy nie pozostaje mi obserwacja, co się z nim dzieje. W pewnym momencie przyszedł jednak do mnie burmistrz, który zaproponował, że zrobi na tym podwórku festyn. Było dla mnie jasne, że chce zrobić sobie kosztem Jamnika festyn wyborczy. Szczodrze zaproponował, że zrobi wszystko, co sobie wymyślę. „Chce pani dmuchany zamek? Będzie dmuchany zamek!”. Zrozumiałam wtedy, że mój Jamnik też jest takim dmuchanym zamkiem, tylko towarzyszy mu zupełnie inna idea. On służy do tego, by zintegrować mieszkańców, skłonić ich do wyartykułowania swoich potrzeb i oczekiwań, które zostaną przekazane następnie urzędnikom. Doświadczenie jednak pokazuje, że po tym etapie i tak trzeba pilnować, żeby projekt nie padł ofiarą manipulacji. Z tego też względu moje projekty bardzo często były przerywane, gdy dochodziły za daleko – były nie po linii politycznej różnych osób. Oczywiście, oni chętnie by wzięli i zawłaszczyli moją pracę dla swojego użytku, chwaląc się, jak świetnie zintegrowali ludzi. Żeby moje działania przynosiły właściwy efekt, muszę w pewnym momencie zmienić swoją rolę i być mediatorką między urzędnikami a mieszkańcami. Tak się dzieje we Wrocławiu, ale jest to droga przez mękę. Stwierdziłam jednak, że tam się tyle dobrego zadziało, że w tym wypadku nie odpuszczę.
Moje metody są superskuteczne w kategorii integracji. Problemem, który mnie przeraża, są nikłe możliwości finansowania takich projektów. Trudno w końcu prowadzić kilka projektów tylko crowdfundingowo. Jest coraz mniej instytucji, których interesują takie działania.
Rewitalizacja to słowo, które dzisiaj źle się kojarzy. Często efektem rewitalizacji jest gentryfikacja. Na czym według ciebie polega dobra rewitalizacja?
Dla mnie to jest praca na ludzkim sercu, a nie przestrzeni twardej. Ważne jest to, żeby uwzględniać potrzeby ludzi i umieć ich słuchać. Czasem bywa tak, że ludzie nie potrzebują kompletnej rewitalizacji, tylko na przykład aranżacji przestrzeni wspólnej. Chcą, żeby coś się działo, żeby coś wybiło ich z marazmu. Chodzi więc bardziej o rewitalizację emocji. Dobra rewitalizacja dla mnie zakłada stworzenie takiej przestrzeni, żeby każdy w niej mógł się wypowiedzieć, zaprezentować siebie, być wysłuchanym przez innych i zaakceptowanym. Tak, żeby po tym, jak praca na emocjach przejdzie w etap przebudowy przestrzeni twardej, ten pierwszy etap ciągle nią rzutował i później odbijało się to w sposobie życia mieszkańców.
Piękny scenariusz. Żyjemy jednak w świecie, w którym wszystko idzie na przekór twoim przekonaniom. Jesteśmy społeczeństwem coraz bardziej skonfliktowanym, w którym trudno o dialog. Czujesz, że w tej gęstniejącej atmosferze twoje metody ciągle są skuteczne?
Moje metody są superskuteczne w kategorii integracji. Problemem, który mnie przeraża, są nikłe możliwości finansowania takich projektów. Trudno w końcu prowadzić kilka projektów tylko crowdfundingowo. Jest coraz mniej instytucji, których interesują takie działania. Te nieliczne, które są otwarte na dialogiczność, są naciskane na produkcję bardziej jednoznacznych projektów, będących w kontrze do czegoś. Myślenie dialogiczne nie jest w kontrze, jest łączące. Często przeżywam zwątpienie, ale zawsze udaje mi się też znaleźć jakieś wyjście. Tak na przykład było z koniem. W Hiszpanii na początku też chciałam zorganizować projekt polegający na głębokiej integracji i współprojektowaniu, ale usłyszałam, że się nie da ze względu na ramy organizacyjne festiwalu. Trudno obiecać coś trwałego mieszkańcom w sytuacji, kiedy nie wiesz, co wydarzy się za rok. Może zmieni się władza? W Hiszpanii byłoby mi zbyt trudno działać z partyzanta, dlatego zdecydowałam się na realizację Pomnika konnego. Na pewno stoję więc przed koniecznością przepracowania swojej metody działania. Bo jeśli chcesz zajmować się współprojektowaniem naprawdę i szczerze, to faktycznie, warunki są coraz mniej sprzyjające. Na razie zostaje mi podróżowanie z Pomnikiem konnym i pokazywanie, że myślenie patriarchalne do niczego dobrego nie prowadzi.
Nad czym teraz pracujesz?
Jestem w trybie działania z koniem i kończę Podwórko im. Wszystkich Mieszkańców. W tym roku mamy dostać pozwolenie na budowę. Mam też przygotowywać program działań dla kilku podwórek w Trójmieście. I chcę wykorzystać do tego moją Szkołę pukania do drzwi – gdzie włączam studentów w działania, by obserwowali proces współprojektowania w praktyce, a następnie przejmowali go i realizowali już z mieszkańcami beze mnie albo z niewielkim tylko wsparciem. Czuję się też w obowiązku podjąć społeczne działania w związku z wydarzeniami na granicy polsko-białoruskiej. Łączę w tej kwestii siły z Marco Canevaccim z Plastique Fantastique. Chcemy wykorzystać do tego nasze katolickie polsko-włoskie korzenie. Przygotowujemy bardzo odważny i długoterminowy plan działań pomocowych. Zobaczymy, jak to będzie działało. Im jestem starsza, tym robię się ostrożniejsza w moim optymizmie. Z powodu pandemii wiele moich międzynarodowych projektów musiało zostać przeformułowane. Bywa, że czasem w takim procesie drogi zaczynają się rozchodzić, bo jestem jednak dość radykalna, jeśli chodzi o współprojektowanie. Dbam, by ludzie byli realnie włączani i wysłuchiwani.
Kilka miesięcy robiłam z tobą i Maciejem Bujko rozmowę o nowej siedzibie BWA. Na jaki etapie jest ten projekt?
Wyszło na to, że moje idee o współprojektowaniu niekoniecznie pokrywają się z tym, jak o instytucji myślą kuratorzy. Oni chcą bardziej włączyć do współprojektowania środowisko artystyczne, a ja chciałam skupić się na ludziach z miasta. Ekipa BWA działa teraz sama. Idą krokami, które sobie ustaliliśmy, ale włączają więcej artystek_ów w ten proces. Możliwe, że spotkamy się w kolejnym etapie, w którym będzie potrzeba wyjścia do publiczości. To jest jednak inny rodzaj działań niż ja zwykle wykonuję. Ja nie potrzebuję środowiska artystycznego do współprojektowania przestrzeni z ludźmi. Jestem jednak ciekawa, jak im się ten projekt rozwinie.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej