Queerowanie rzeczywistości i klęska algorytmu. Rozmowa z Jakubem Glińskim i Janem Możdżyńskim
Tosia Ulatowska: Jak tam powrót do normalności?
Jakub Gliński: Płynnie. Dużo się nad tym nie zastanawiam, bo niewiele rzeczy się zmieniło w moim życiu przed lockdownem i po. Średnio co parę dni dzieje się coś, co skupia całą uwagę mediów. Staram się śledzić informacje, ale wiem, że nie mam wpływu na globalne procesy.
Jan Możdżyński: Ja w ogóle nie lubię terminu „normalność”. To takie hasło, które władza dopasowuje do swojej aktualnej optyki. Wybieram wszystko to, co się w nim nie mieści. Zauważyłem kilka zmian, ale nie są one dla mnie szczególnie drastyczne.
Co robiliście w przymusowym zamknięciu?
J.M.: Myślę, że nie ma dziś szans na całkowite zamknięcie i odcięcie się od wszystkiego, bo oknem na świat są między innymi media społecznościowe. Ale na pewno miałem więcej czasu na pogłębianie wiedzy na tematy, które poruszam w swojej sztuce. Więcej teraz maluję więcej w domu niż w pracowni, stąd mniejsze formaty. Częściej gram w gry – czuję w nich potencjał artystyczny. Jaram się edytorami plansz, to właściwie takie „cyfrowe szkicowniki”. I poświęciłem wreszcie trochę czasu na pomalowanie figurek do gry bitewnej, którą się pasjonuję, czyli Warhammer 40 000.
J.G.: Ja malowałem. Czerpię inspirację z różnych źródeł. Jak jedno zostanie ucięte, to automatycznie pojawia się inne. Wracam ostatnio do starych szkicowników, przenoszę na płótna rysunki sprzed lat. Więcej retrospekcji. Zacząłem też grać na giełdzie i kupiłem Chevroleta z 1979 roku. To śmieszne, bo jeszcze dwa miesiące temu nawet bym o tym nie pomyślał.
A gdybyście wyobrazili sobie, że przed-pandemiczny porządek świata już nie wróci? Jakie znaczenie miałoby malarstwo?
J.M.: Dla mnie malarstwo zawsze będzie miało znaczenie. To mój sposób komunikowania się ze światem, wypowiadania się na tematy, które są dla mnie istotne.
J.G.: Miałbym nadzieję, że w sztuce pojawi się coś nowego. Większość spośród nurtów, którymi się fascynuję, powstawała w sytuacjach ekstremalnych. Kiedy człowiek był sprowokowany do wyjścia z marazmu.
Pomysł na tytuł wystawy Wypowiadam się jako nikt konkretny zaczerpnąłem od kobiecej grupy Laboria Cuboniks, czyli prekursorek ksenofeminizmu. Jedna ze współzałożycielek grupy, opisując proces tworzenia manifestu tego ruchu, podkreśliła jego wieloautorstwo i użyła właśnie tego sformułowania.
Otworzyliście wystawę jako pierwsi i, jak to określił Karol Sienkiewicz, przez parę dni królowaliście na Instagramie. Czuliście odpowiedzialność z tym związaną?
J.M.: Gdy otwieraliśmy wystawę, spotkałem się z paroma negatywnymi reakcjami, a nawet docinkami, że działamy wbrew zasadom sanitarnym – co oczywiście nie było zgodne z prawdą.
A w kontekście twórczości? Malujecie o tym, jak może wyglądać świat „po katastrofie”? Albo jak chcielibyście, żeby wyglądał.
J.G.: Temat transhumanizmu i tego jak może wyglądać świat po człowieku, realizowaliśmy od dawna. Obecna sytuacja nie wpłynęła na realizację wystawy.
J.M.: Bo pandemia to nie jest katastrofa. Ludzka mentalność nie zmieni się w tak krótkim czasie, a problemy, które poruszamy, są aktualne. Może nawet bardziej, bo różne opresyjne mechanizmy się pogłębiają – na przykład przemoc domowa i opresyjna polityka wobec kobiet czy mniejszości seksualnych.
Dlaczego Wypowiadam się jako nikt konkretny?
J.M.: Pomysł na tytuł zaczerpnąłem od kobiecej grupy Laboria Cuboniks, czyli prekursorek ksenofeminizmu. Jedna ze współzałożycielek grupy, opisując proces tworzenia manifestu tego ruchu, podkreśliła jego wieloautorstwo i użyła właśnie tego sformułowania. Postulaty ksenofeministek rysują wizję przyszłości, w której nie ma dychotomii płci i wynikających z niej systemowych naleciałości czy ograniczeń. Chodzi mi o to, że nie trzeba się wypowiadać jako mężczyzna czy kobieta.
J.G.: Nie znając wcześniej kontekstu, myślałem o tym tytule jako o przeniesieniu akcentu z tego, kto mówi, na to, co mówi. Liczy się treść.
Czy sztuka może kreować przyszłość?
J.M.: Może być tworzeniem utopii, na którą nie ma miejsca w rzeczywistości. Zabieram głos w sprawach nierówności, staram się podejmować działalność aktywistyczną. Wychodzę na ulicę. Ostatnio wraz z innymi artystkami i artystami niosłem List pod Sejm, manifestując sprzeciw wobec absurdalnych posunięć władzy. Uważam, że działania artystyczne mają moc sprawczą, więc staram się – również poprzez tytuły obrazów – odsyłać ludzi do konkretnych pozycji z literatury feministycznej i queerowej. Jednocześnie malarstwo jest dla mnie dyskusją z samym sobą, formą wiwisekcji.
J.G.: Ja obserwuję rzeczywistość i przenoszę na płótno to, co we mnie zostaje. Pracuję z odpadami cywilizacji, wykorzystuję wycinki, zasłyszane lub przeczytane zdania, wrzuty z murów. Nie filtruję tego intelektualnie, staram się działać intuicyjnie, jak dziecko.
Wasze wizje post-świata są dość konkretne – i w estetyce, i w emocjach, jakie wywołują. I zupełnie odmienne. Co was łączy?
J.G.: Jest między nami więź, zaufanie. Myślę, że głównie dlatego zrobiliśmy razem wystawę. Ja bym nie mógł współpracować z kimś tak na sucho, muszę czuć flow.
J.M.: W realu się przyjaźnimy i często widujemy. Prowadzę zajęcia bokserskie, na które Kuba oraz inne znajome i znajomi przychodzą. To jest taka moja inicjatywa pro-zdrowotna – kiedyś trenowałem boks wyczynowo, teraz uczę innych, żeby czuli się pewnie i dobrze w swoich ciałach. Zajęcia są za darmo, codziennie, na świeżym powietrzu. No i przy okazji wielu rozmów okazało się, że obydwaj interesujemy się przyszłością, technologią, longevity, transhumanizmem.
Jak powstawał jedyny dwugłos na wystawie? Wspólne malowanie obrazów to nie taka częsta praktyka.
J.G.: Janek postawił fundamenty obrazu, a ja przychodziłem do niego do pracowni i domalowywałem swoje elementy – improwizując. Byłem w sumie zaskoczony, że tak gładko to poszło.
J.M.: Może to sprawka Ganeshy?
Znaleźliśmy w internecie płatny algorytm, który miał przetworzyć nasze szkice i wypluć ich wypadkową. Wgraliśmy po dwieście rysunków, ale efekt w ogóle nie był atrakcyjny wizualnie, więc z tego zrezygnowaliśmy. Stwierdziliśmy, że w tym wypadku sztuczna inteligencja zawiodła, a nasza wciąż działa nie najgorzej.
A skąd pomysł na Cyfrowego Ganeshę?
J.M.: Od dawna podobał mi się kształt figurki symbolizującej to bóstwo. Później sprawdziłem za co jest odpowiedzialny i skąd się wywodzi. Wydał mi się idealny pod kątem naszej wystawy – bo co może być patronem tych istot, które zasiedlają krainę z mojej wizji przyszłości, jeśli nie opiekun mądrości i nauki, bóstwo, które usuwa wszelkie przeszkody i zapewnia powodzenie w najróżniejszych przedsięwzięciach.
Jaki jest wasz stosunek do nadprodukcji obrazów, kodów wizualnych?
J.G.: Ja odcinam się od bodźców zewnętrznych i dużo przebywam sam ze sobą. Spotkania towarzyskie wyczerpują mnie energetycznie. Tworzę zupełnie intuicyjnie i podświadomie, a wprowadzanie się w taki stan to długi proces.
J.M.: Inspirują mnie pozornie nieinteresujące obiekty, jak pudełko po pizzy albo studzienka kanalizacyjna. A jak mnie przytłacza ten spektakl wizualny, to szkicuję. Wracam do tego, co lubię – do gier komputerowych z przełomu tysiącleci, form zwierzęcych, zaczerpniętych z mody, mechaniki albo układów scalonych.
Jak się okazało, sztuczna inteligencja nie poradziła sobie z nagromadzeniem szkiców, które próbowaliście przez nią przepuścić.
J.G.: Tak, to jest historia drugiego wspólnego obrazu.
Którego na wystawie nie ma.
J.M.: Znaleźliśmy w internecie płatny algorytm, który miał przetworzyć nasze szkice i wypluć ich wypadkową. Wgraliśmy po dwieście rysunków, ale efekt w ogóle nie był atrakcyjny wizualnie, więc z tego zrezygnowaliśmy. Stwierdziliśmy, że w tym wypadku sztuczna inteligencja zawiodła, a nasza wciąż działa nie najgorzej (śmiech).
J.G.: Nie udało się zastąpić człowieka algorytmem.
Z kolei w jednym obrazów Jakuba człowiek został zastąpiony pustką.
J.G.: To był portret wyobrażonego post-człowieka, ale wyszedł tak odległy od mojej estetyki, że go zamalowałem białą farbą i obróciłem płótno do góry nogami. Nazwałem ten obraz Trashumanizm. Tak w ogóle to idealnie określenie dla całej mojej praktyki twórczej.
A skąd buddyjskie wątki?
J.G.: Z tytułami mam tak jak z malowaniem – notuję to, co widzę i słyszę, a potem do tego wracam i czasem wykorzystuję. Dark Heavy Karma i Death Is Absolutely Safe nawiązują do postaci Baby Ram Dassa, guru duchowego, który przyjaźnił się z Timothym Learem i razem z nim eksperymentował z LSD na przełomie lat 50. i 60. Oglądałem ostatnio o nim dokument. A na pozostałe trafiłem w trakcie zaznajamiania się z tematem transhumanizmu. Albo wziąłem ze swoich notatek. Nie pamiętam, w sumie równie dobrze mogłem je zapisać dwa lata temu, a użyć dopiero teraz. Słowa i obrazy cyrkulują.
Co sądzicie o interpretacjach waszej twórczości? Mam na myśli wpasowywanie was w pewne kategorie popkulturowe – pokolenie gamerów, tatuatorów, fascynację Banksym, street-artem.
J.M.: Uważam, że sprowadzanie do takich konkretnych kategorii może być krzywdzące. Nie chcę odgrywać jakichś ról, na przykład być kojarzonym z figurą tatuatora. To, że mam tatuaże, nie ma wpływu na moje prace. Jakbym był gruby, to byłbym nazywany malarzem-grubasem?
J.G.: Mnie się ten wątek z tatuażem nawet podoba, bo zgadzam się z tym, że to skóra jest dziś dla nas tym, czym była kiedyś ściana. Jeśli chodzi o kategorie, to tak po prostu działa mózg, musi wszystko poszufladkować. A jednocześnie każdy z nas walczy, żeby nie być zaszufladkowanym.
J.M.: Ale jest w sumie taka rama, w którą chciałbym być wsadzony – rama queer, która rozsadza wszystkie inne.
Queerowania rzeczywistości – w sensie poszerzenia tradycyjnych kategorii – na pewno potrzebujemy więcej.
J.G.: Między innymi po to może być sztuka.
J.M.: Moja na pewno. Wszystko w kontrze do normy.
Rozmowa opublikowana dzięki uprzejmości galerii lokal 30.
Tosia jest prywatnie partnerką Jakuba.
Przypisy
Stopka
- Osoby artystyczne
- Jan Gliński, Jakub Możdżyński
- Wystawa
- Wypowiadam się jako nikt konkretny
- Miejsce
- lokal_30, Warszawa
- Czas trwania
- 15.05–13.06.2020
- Strona internetowa
- lokal30.pl