Punk champagne. Rozmowa z Galerią Czwartek
Karolina Plinta: Jak powstała Galeria Czwartek?
Bartek Wieczorek: Gdy zaczęła się pandemia, zrobiliśmy wystawę Ostatnie takie lato w domu na Żoliborzu. Udało nam się wtedy spontanicznie zebrać grupę znajomych, razem pokazaliśmy prace powstałe właśnie w czasie pandemii. Później zastanawialiśmy się, jak dalej pociągnąć tę inicjatywę, i akurat zwolnił się lokal w centrum, w którym uprzednio mieściła się redakcja „Zwykłego Życia”. Wszyscy byli za tym, żeby zacząć działać w tym miejscu.
Dawid Misiorny: Wszystko to było bardzo spontaniczne i wynikało z potrzeby działania.
BW: Gdybyśmy nie znaleźli tego lokalu, pewnie nadal robilibyśmy pop-upowe wystawy w stylu Ostatniego takiego lata.
Wiktor Malinowski: Choć pewnie nie w tej lokalizacji, bo ten dom zmienił już swoje przeznaczenie. Co zaś do Galerii Czwartek, to jest ona odpowiedzią na coś, czego w naszym środowisku brakowało. W pejzażu fotografii w Polsce była gigantyczna luka.
Brakowało galerii fotograficznej?
Jeśli chodzi o Czwartek, to jesteśmy przede wszystkim nastawieni na działania budujące społeczność. Nie jesteśmy rakietą, która jedzie na kosmiczne targi, a bardziej platformą, która jest tutaj, działa i orbituje na miejscu.
WM: Nie, oczywiście są. Chodzi o to, jaki jest ich profil i kto jest ich odbiorcą. Mieszkałem swojego czasu w pewnym zachodnim mieście, gdzie istniały galerie odpowiadające na moje potrzeby. Zajmowały się one fotografią, którą także się interesuję. W Polsce takiego miejsca brakuje.
DM: Problematyczne są też cele polskich galerii, które nie są naszym priorytetem. Wiele galerii jest nastawionych na sprzedaż na rynku sztuki, a więc ich działania są skierowane do grupy koneserów i kolekcjonerów, a cel dzieli się przez trendy i podaż. Galerie niekomercyjne to albo subkulturowe miejsca spotkań albo działania studenckie. Widzimy w tej sytuacji naszą nisze.
WM: Jest sporo miejsc pokazujących klasyków, zaś zainteresowanie aktualną fotografią jest znikome. Wystawę Ostatnie takie lato otwieraliśmy w czasie Warsaw Gallery Weekend. Na wernisaż przyszło jakieś 400 osób, z których wiele z nich nie poszło na WGW. To nam pokazało, że jest spora publiczność, która podobnie jak my potrzebuje czegoś innego.
Nie interesuje was model galerii komercyjnej. Jaki profil ma więc ma profil Galeria Czwartek?
DM: Nie chodzi o to, że mamy coś przeciwko komercyjnym galeriom. Problemem jest raczej to, że one nie są dla ciebie ani dla mnie – nie możesz sobie tam nic kupić, a sprzedaż reguluje treść i program.
WM: Możesz oczywiście się tym interesować.
DM: Jednak interesy wielu galerii nie dotyczą ciebie, więc też często nie odpowiadają na twoje potrzeby.
WM: No chyba że ma się wielką potrzebę, żeby się znać na rynku sztuki i na niego wpływać.
DM: Żeby było jasne, nie uważam, że galerie komercyjne muszą mieć jakąś funkcję społeczną. Jeśli zaś chodzi o Czwartek, to jesteśmy przede wszystkim nastawieni na działania budujące społeczność. Nie jesteśmy rakietą, która jedzie na kosmiczne targi, a bardziej platformą, która jest tutaj, działa i orbituje na miejscu. Ludzie przychodzą do nas i chwalą sobie to miejsce, bo spotykają tu ludzi, których nie spotkają gdzieś indziej. I kupują też prace.
WM: Chociaż mieliśmy też grupę znajomych, która nie chciała przychodzić, bo słyszała, że jesteśmy galerią.
No tak, niektórzy się boją takich sytuacji: galeria, wernisaż…
DM: Świat sztuki jest dość hermetyczny i to jest jego cecha, która wielu ludzi w tym kraju odstrasza. Można oczywiście psioczyć, że to wina edukacji, ale niewiele to zmienia.
Czy możecie zdradzić, na jakie potrzeby – poza towarzyskimi – odpowiada Czwartek?
DM: Tą potrzebą jest przede wszystkim kontakt z fotografią.
BW: Myślę, że każda osoba zaangażowana w Czwartek ma własne zdanie w tym temacie. Faktem jest to, że przed Czwartkiem nie dyskutowałem tak wiele o fotografii jak teraz; przychodzą do nas osoby zainteresowane tym medium, którym brakowało miejsca, w którym możesz bez wstydu o nim porozmawiać. Nasza publiczność jest na bardzo różnym poziomie tego zainteresowania, jedni dopiero zaczynają, inni wiedzą już bardzo dużo. Przychodzą tu też twórcy, których już dawno nie widziałem – Karol Grygoruk czy Bownik. Oczywiście, mogę w każdej chwili spotkać się z nimi na kawę, ale w budowaniu społeczności ważne są jednak też elementy spontaniczne – że wiadomo, że jak przyjdziesz w czwartek do Czwartku to spotkasz różne osoby ze środowiska i nie musisz się z nimi specjalnie umawiać.
WM: Myślę, że elementem budującym społeczność jest też szczerość. O ile oczywiście możemy mówić w fotografii o szczerości, bo przecież fotografia to zawsze kłamstwo. Nas jednak interesują szczere zdjęcia i projekty, które nie są wymierzone na to, żeby zaistnieć na rynku sztuki i sprzedać fotografię.
DM: Ja tę strategię nazywam punk champagne. Chodzi o to, żeby nie bazować na określonych narzędziach, wypracowanych przez system sztuki – na przykład, targi czy ministerialne granty – tylko działać oddolnie. W dzień chodzisz do pracy, a po godzinach tworzysz galerię, na którą składa się jeszcze 12 innych osób. I takie spontaniczne działanie jest bardzo fajne, bo publiczność również reaguje na nie spontanicznie. Nigdy nie miałem tak dużo feedbacku po wystawie, ludzie tu przychodzą i dzielą się swoimi opiniami.
I co mówią?
DM: Ostatnio miałem ciekawą sytuację. W naszym sąsiedztwie mieszka pani, wyglądająca trochę jak stara aktorka, która przyszła na moją wystawę Umarell. Ostatnio wpadła do Czwartku i zagadnęła „Ależ mi pan wkręcił tego umarella. Teraz jak chodzę po mieście i widzę treść Umarella, i cały czas o tym myślę. Nawet sobie zrobiłam zdjęcie na umarella” – i pokazała mi selfiaka z rusztowaniem. Wystawa w jakimś sensie była intymna, tym bardziej takie komentarze z odkrycia są cenne i dają poczucie, że to co się robi działa, poza systemem ekonomicznym.
O co chodzi w koncepcji Umarella?
DM: Wyobraziłem sobie metaforę mechanizmu działania świata. Mechanizm ten opiera się na binarnych relacjach między nieskończonymi opozycjami: Dobre-Złe, Ładne-Brzydkie, Prawdziwe-Fałszywe, społeczeństwo-jednostka, system-utopia, kultura-natura, forma-abstrakcja, linearny-nielinearny, instytucja-idea, klasyk-wizjoner, prawa ludzkie-prawa natury itd. Innymi słowy zjawiska zawsze zachodzą w relacjach dominujący-zdominowany. Metaforą dominanty jest dla mnie kąt prosty, linia prosta, forma wytworzona przez środowisko człowieka, nie występująca w naturze; społeczeństwo, kultura, mająca tendencje do duplikowania i katalogowania. Metaforą dominowanego jest kłącze, abstrakcja, bazgroły, błąd, natura, forma otwarta, niepoliczalna, efemeryczna, nie dająca się jednoznacznie sklasyfikować. Nieskończoność tej metafory, myślenie o niej, śledzenie i dokumentowanie doprowadziły mnie do miejsca, w którym widzę ją wszędzie. Fajnie, że ludzie przejmują ten punkt widzenia.
Faktem jest to, że przed Czwartkiem nie dyskutowałem tak wiele o fotografii jak teraz; przychodzą do nas osoby zainteresowane tym medium, którym brakowało miejsca, w którym możesz bez wstydu o nim porozmawiać.
BW: Po mojej wystawie Adam’s Song miałem mnóstwo rozmów z ludźmi, którzy też zaczęli się ze mną dzielić swoimi opowieściami o relacjach rodzinnych. Było to dziwne, ale i bardzo interesujące, szczególne z perspektywy fotografa, który zajmuje się relacjami łączącymi ludzi.
WM: Warto podkreślić fakt, że wystawa Ostatnie takie lato i Czwartek powstały w trakcie pandemii. Wszyscy byliśmy wtedy zamknięci w domach, często w nastrojach panicznych. Uświadomiliśmy sobie wtedy, że dla ludzi obcowanie z fotografią odbywa się poprzez internet i media społecznościowe, głównie przez Instagram. Instagram stał się sposobem na komunikację ze światem zewnętrznym, w którym zdjęcie ocenia się na malutkim ekranie. Nie ma w tym żadnej konwersacji, relacji, ani czytania treści. Ta sytuacja ma swoje plusy, bo czasem wygodniej jest obcować z nim poprzez ekran laptopa lub smartfona, ale trudno się w tym zatopić. Zawsze czułem, że wystawy i książki fotograficzne to najlepszy sposób na to, żeby coś w fotografii powiedzieć i przekazać.
DM: Czas pandemii pokazał, że wiele modeli instytucjonalnych zaczyna się wyczerpywać.
Jakie konkretnie?
DM: Na przykład wielkich instytucji, które obecnie są przechwytywane przez konserwatywną władzę.
To jest powód polityczny.
DM: Dokładnie. Ani ja, ani ty nie mamy na to wpływu, bo to są decyzje ponad nami. Zresztą nie tylko w naszym sektorze instytucje zawodzą – po wybuchu wojny w Ukrainie okazało się, że również model jakim jest państwo polskie nie potrafi zareagować na ten fakt, odpowiedzialność spadła bezpośrednio na barki społeczeństwa. Nie chcę teraz przesadzić i popadać w patos, ale Czwartek jest jakimś rodzajem odpowiedzi na tę atmosferę zawodu i niemocy – tego ze wielkie modele zarządzania nie działają jak powinny. Nasz model polega na realizacji potrzeb tu i teraz, innej dynamice i strukturze zarządzania.
Opisując waszą wrażliwość, rzuciliście hasło szczerość, rozumianą w kontekście uwikłania fotografii w mechanizmy rynkowe. Jak to się przekłada na estetykę tych zdjęć?
WM: Wiele osób, które nas odwiedzają, twierdzi, że jesteśmy podobni do tego, co pokazywała kiedyś Czułość. My jednak nie byliśmy nigdy z nimi związani i nie wynikamy z tego. Inspirujemy za to innych, i już słyszałem o planach założenia galerii przez kolektyw grafików.
Jaką fotografię pokazujecie? Macie jakieś kryteria wyboru?
DM: Najlepiej będzie odpowiedzieć tu na przykładach.
BW: Trzeba mieć też na uwadze, że galerię prowadzi 12 osób. Działamy w oparciu na dość prosty podział – każdy ma swoje dwa tygodnie, kiedy jest odpowiedzialny za to, co dzieje się w galerii. Nie obradujemy wspólnie kierując się jakimiś „kryteriami”. Każdy sam decyduje, co pokaże.
WM: Kryterium wyboru odbyło się przy formowaniu składu galerii. Towarzyszyło nam założenie, żeby galeria składała się z osób, które dokumentują to, co jest im bliskie. I w tym sensie była to „szczera fotografia”. Każdy z nas robi ją zupełnie inaczej. Teraz chyba przechodzimy do drugiej fazy, bo przeszliśmy już przez cykl własnych wystaw; drugie kółko będzie bardziej otwarte na osoby z zewnątrz.
DM: Bardzo trudno prowadzić dialog i działać w sytuacji, w której nie ma szefa lub hierarchii. Jest to wymagające, zabiera dużo czasu i czasem też jest denerwujące. Czasem jesteśmy nadproduktywni i udaje nam się zorganizować wystawę w tydzień, a czasami zamulamy, nikt nic nie wrzuci na Instagrama przez 3 dni.
Wiktor, a co ciebie interesuje w fotografii?
WM: Wbrew pozorom jest to bardzo trudne pytanie, szczególnie dla mnie – często zmieniam swoje zainteresowania. Pewien kolega – wróżbita i astrolog, powiedział, że moim żywiołem jest woda. Na dodatek, od kilku lat pielęgnuję alter ego – wolnego od potrzeby stwarzania się między ludźmi. Ono funkcjonuje w idealnej kontrze do osobowości zależnej, tej osadzonej w społeczeństwie. Kiedy interesuje się pięknem i naturą, ta druga osobowość fascynuje się brudem i plastikiem. Jeszcze chwilę temu eksplorowałem zagadnienie ciepła, ale projekt został odłożony na półkę. Dzisiaj interesuje mnie w fotografii poczucie humoru – oczywiście jest to temat dla alter ego, bo wypada powiedzieć, że jako Wiktor Malinowski trudnię się też fotografią komercyjną.
DM: Dobrze to ująłeś: „trudnię”.
WM: Robię też jednak wiele różnych rzeczy, żeby się utrzymać. Powtarzam to jak mantrę, ale dla mnie istotna jest właśnie szczerość w fotografii, i ja ją widzę. Ważnym jej elementem jest niedoskonałość, bo doskonałość jest czymś podejrzanym. Szczerość to także subiektywizm, pokazywanie tego, co nas interesuje. Jeśli kogoś interesują rozbite kosze na śmieci i widzi w tym jakieś piękno, to jest to temat na fotografię. Równie dobre jak matka z nowonarodzonym dzieckiem.
Dawid, a o czym jest twoja fotografia?
DM: O śledztwie. To śledztwo jest bardzo proste, polega ono na wymyśleniu świata przez pryzmat metafory. Przeprowadzam śledztwo relacji formy z antyformą – wydaje mi się, że to jest ciekawa metafora świata.
WM: Ostatnio oglądałem wywiad z Gombrowiczem, w którym opowiadał, że aktualnie pisze Kosmos i jest przed samym zakończeniem. Na pytanie, o czym jest Kosmos, odpowiedział że to śledztwo formy.
Viktoria Pidust mieszka w Berlinie i jest bardzo interesującą artystką. Gdy przesłała nam zdjęcie zrobione telefonem, ktoś skomentował na naszej grupie „Ale ono jest z telefonu!”
Jednym z głośniejszych waszych akcji w tym roku była wystawa Slava Ukraini!. Jej kontynuację pokazywaliście na Miesiącu Fotografii. Możecie przybliżyć jej koncept?
DM: Slava Ukraini! była spontaniczną inicjatywą. Wybuchła wojna, czuliśmy niemoc i żeby jakoś to wrażenie przezwyciężyć, zrobiliśmy wystawę ukraińskiej fotografii. Jak się potem okazało, takiej wystawy w Polsce jeszcze nie było. Szukaliśmy artystek i artystów przez znajomych, nieformalnymi kanałami.
WM: Obok fotografii na wystawie był kod, pod który można było wysłać datek, a w nagrodę dostawało się wydruk.
DM: Trzy miesiące później Miesiąc Fotografii zaprosił nas, żebyśmy powtórzyli to wydarzenie, my jednak postanowiliśmy trochę przerobić koncept wystawy. To był też moment, w którym fala zbiórek na Ukrainę zaczęła słabnąć, z prostego faktu, że było ich bardzo dużo. Na Miesiącu Fotografii była za to kontynuacja ideowa: wojna trwała wtedy już 100 dni, a ja, podobnie jak wielu ludzi zresztą, zastanawialiśmy się, jak do tej nowej rzeczywistości – niby zwykłej, ale z wojną na horyzoncie – się ustosunkować. Zdecydowaliśmy więc, że wystawa będzie bardziej zharmonizowana: były 24 prace 12 osób z Ukrainy i 12 osób z Czwartku. Zależało nam na tym, żeby była to wspólna wypowiedź, a nie składanka nazwisk. Zrezygnowaliśmy nawet z podpisów pod pracami. Udało się nam ułożyć poetycką, alternatywną opowieść o czasie, w którym wojna jest w tle.
Fotografie powstały już podczas wojny.
DM: Niekoniecznie, chodziło nam raczej o feeling wojny. W przypadku Synchrodogsów chciałem, żeby pokazali swoje stare zdjęcie, kiedy pracowali jeszcze w Kijowie, czyli 8 lat temu. Chodziło więc o zdjęcia opisujący moment sprzed ostatnich 3 miesięcy, ale niekoniecznie powstałe teraz.
Jaki jest wojenny feeling?
WM: To jest jak zabliźnianie są kolejnej rany. Wszyscy doświadczyliśmy traumy – ludzie w Ukrainie, ale także my w Polsce przeżyliśmy chyba małe PTSD. Nie tylko empatyzowaliśmy z mieszkańcami Ukrainy, ale też sama myśl o tym, że wojna eskaluje w tej części Europy, była szokująca.
DM: W Polakach nadal tkwi powidok wojny. I to było widać.
BW: Niektórzy z moich znajomych rezygnowali ze swoich planów w obawie, że Polska też zostanie zaatakowana.
WM: Do mnie spontanicznie przyjechali znajomi z Paryża w obawie, że widzą mnie po raz ostatni.
DM: Wystawa podczas Miesiąca Fotografii składała się z 4 pokoi, w ostatnim była wielka fototapeta złożona z około tysiąca zdjęć. Pozbieraliśmy ją od artystów zaproszonych na wystawę. Był to kolaż, złożony ze fotografii i printscreenów opowiadających o sytuacji w Ukrainie.
WM: A obok były obrazy tego, co musieliśmy na co dzień oglądać, mimo dziejącej się w tle tragedii.
Jakich dokładnie artystów i artystki zaprosiliście do udziału w wystawie?
MW: Na początku nie mieliśmy żadnych nazwisk w głowie. Zaczęliśmy więc od riserczu, który trwał dwa tygodnie. Można powiedzieć, że szukaliśmy siebie.
Instagram ma duży wpływ na to, jakie fotografie ludzie tam wrzucają. Użytkownicy dostosowują się do algorytmów, zdjęcie musi się „czytać”. Nie możesz pokazywać nagości i mocnych rzeczy. Ta łatwość, jaką daje Instagram jeśli chodzi o publikowanie zdjęć, równocześnie jest też ograniczeniem.
DM: Swoją drogą jest to dosyć smutne, że w Polsce tak mało interesujemy się ukraińską fotografią. Jesteśmy tak zapatrzeni w Zachód, że nie widzimy tego, co się dzieje po sąsiedzku.
WM: W Ukrainie nie ma tego kompleksu w takim stopniu. Odniosłem wrażenie, że w ukraińskiej fotografii jest więcej Ukrainy niż Polski w polskiej.
DM: Zaprosiliśmy na przykład taką artystkę Elenę Subach, która z jednej strony fascynuje się fotografią zachodnioeuropejską, stosując na przykład duże manipulacje photoshopowe, a z drugiej wprowadza sporo „folkloru” wschodniego – różnego typu chusty i cepelie. I to wychodzi bardzo ciekawie.
MW: Zaprosiliśmy też Krisa Vóitkiva, która dokumentuje intymność, Viktorię Pidust.
DM: Viktoria Pidust mieszka w Berlinie i jest bardzo interesującą artystką. Grupa czwartkowa jest dosyć konserwatywna jeśli chodzi o fotografię, jest wśród nas sporo miłośników klasycznych form, ciemni i tym podobnych. Dlatego jej twórczość wywołała ostre reakcje. Gdy przesłała nam zdjęcie zrobione telefonem, ktoś skomentował na naszej grupie „Ale ono jest z telefonu!”. Są to dość abstrakcyjne zdjęcia. Zaprosiliśmy też Sashę Kurmaza, on akurat bywa w Polsce – jest on znany z ekspresyjnych, wręcz trashowych form. Na naszą wystawę wysłał nam zdjęcie odwróconej czachy, trochę makbetowskiej, zupełnie nie w jego stylu. Tłumaczyłem to sobie że wysyła to zdjęcie, bo taki ma feeling.
Czy jako miłośnicy klasycznych form zastanawiacie się czasem, w jakim kierunku zmierza fotografia? Jak się zmieniła, na przykład przez ostatnie 5-10 lat?
DM: Nie będę powtarzał sloganów o mediach społecznościowych, bo wszyscy je znamy. Mam jednak wrażenie, że po tym, jak media społecznościowe zagościły na całego w naszym życiu, w środowisku pojawiło się przekonanie, że fotografia umarła. Powstały nawet książki na ten temat. Później jednak okazało się, że ona wcale nie umarła, tylko ma się dobrze, a przez to, że ludzie z nią coraz więcej obcują, to też coraz bardziej zaczynają ją kumać. To zaś sprawiło, że eksperci stracili na znaczeniu. Nie ma już jednego eksperta-teoretyka, który wyznacza kierunki. Widać to po Miesiącu Fotografii, na którego zostaliśmy zaproszeni właśnie w roli quasi-ekspertów. Ekspertów w klasycznym tego słowa rozumieniu już tam jednak nie zobaczysz, nie zaprasza się takich osobistości jak David Campany, nie pyta się o zdanie Adama Mazura już tak bardzo jak kiedyś.
Upadek autorytetów.
DM: Powiedziałbym raczej, że władza została przekazana większej ilości autorytetów. Nie dzieje się to tylko w fotografii.
MW: Pytanie o to, co się w niej zmieniło, to trochę jak pytanie, co się zmieniło w ludzkości.
DM: W Polsce dorastamy do tego, że skończył się binarny podział na fotografię komercyjną i artystyczną. To przekonanie w Polsce żyło bardzo długo.
MW: Choć mi się wydaje, że ten rodzaj myślenia ciągle funkcjonuje.
To co powiedzieliście, dotyczy przede wszystkim obiegu fotograficznego. A co z samą fotografią jako medium? Jak ona się zmienia?
BW: Ja jestem bardzo nienowoczesny, więc u mnie się nic nie zmienia. Pracuję bardzo klasycznie, w ciemni… Z fotografią jest zresztą tak, że nawet jeśli ona dostaje nowe narzędzia, to stare nie przestają istnieć. Niektórzy robią rzeczy, których już nie kumam, bardzo antyestetyczne. A z drugiej strony jest Halper i Alec Soth, którzy robią taką fotografię, jak robili ludzie kilkadziesiąt lat temu. To są te same tematy: jakiś kawałek Stanów, opowieści o ludziach, którzy tam mieszkają…
MW: W kontekście rozwoju tego medium można też dodać fakt, że zniknęły wąskie nurty jego rozumienia. Na przykład Viviane Sassen łączy swoje zdjęcia z malarstwem i sprzedaje je na rynku sztuki. Różne gatunki fotografii funkcjonują obok siebie i mają się dobrze.
BW: Ja miałem ostatnio dużo rozmów à propos zmiany formy pod wpływem Instagrama. Może to brzmi głupio, ale jest to ważne dla fotografii medium, którego używają fotografowie. Ostatnio byłem przerażony, że Alec Soth założył sobie TikToka. Zacząłem się zastanawiać, czy ja też nie powinienem go sobie założyć, żeby później nie żałować, że coś mnie ominęło. Instagram ma duży wpływ na to, jakie fotografie ludzie tam wrzucają. Użytkownicy dostosowują się do algorytmów, zdjęcie musi się „czytać”. Nie możesz pokazywać nagości i mocnych rzeczy. Ta łatwość, jaką daje Instagram jeśli chodzi o publikowanie zdjęć, równocześnie jest też ograniczeniem. Osoby działają „pod Instagrama”. Więc tematy niby się nie zmieniają, ale media, w których można je pokazywać, bardzo mocno je odcinają.
Fotografia instagramowa jest też bardzo antropocentryczna, królują na niej ludzkie twarze.
DM: W mediach społecznościowych nie masz też wpływu na kontekst. Twoje emocjonalne zdjęcie sąsiaduje z reklamą sandałów na Zalando.
MW: Ta rozmowa jest trochę jak dyskusje o rynku sztuki. W sensie, że jeżeli Instagram coś determinuje, to tak samo rynek sztuki determinuje coś w artyście.
DM: Ja mam poczucie, że fotografia jest narzędziem napędowym kapitalizmu. W tym sensie obawy, że umarła, nie mają racji bytu.
BW: Jestem ciekawy, jak NFT wpłynie na formę tego, co jest na zdjęciach.
DM: Już tego trochę doświadczamy. Przed Miesiącem Fotografii Synchrodogsi wysłali nam swoją pracę w ostatnim momencie, do tego tylko do drukarni i poprosili, by plik został zniszczony dwie godziny po tym, jak zdjęcie zostanie wydrukowane. Ten plik, który nam podesłali, na NFT jest teraz wart 20 tysięcy dolarów.
MW: Chodzi o to, że to plik jest tu oryginałem. I jest on walidowany przez całą sieć, że jest oryginałem i gwarantuje to kod, nie do złamania. W świecie blockchainowym każda reprodukcja musi wynikać z tego oryginału, więc ma w swoim kodzie informację, skąd ona pochodzi. Niewykluczone, że niedługo w wirtualnej rzeczywistości będzie można oglądać takie (reprodukcje?oryginały? pliki?) za opłatą, jak w wypożyczalni kaset. Będzie można też sobie taki oryginał w wirtualnej rzeczywistości mieć, powiesić na ścianie i zabezpieczyć przed powstaniem falsyfikatów. NFT niesie ze sobą wiele szans, ale jest też bardzo dystopijne.
W kontekście futurologii, jakie macie plany?
BW: Planujemy więcej wystaw osób z zewnątrz i wystaw grupowych.
MW: Na pewno będziemy starać się przetrwać i nie iść drogą dużych instytucji.
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka naczelna magazynu „Szum” (razem z Jakubem Banasiakiem). Członkini Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Autorka licznych tekstów o sztuce, od 2020 roku prowadzi podcast „Godzina Szumu”. Laureatka Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy (za magazyn „Szum”, razem z Adamem Mazurem i Jakubem Banasiakiem).
Więcej