Pora na dziewczyny. Rozmowa z Agatą Cukierską
Marta Kudelska: Jak rozumiesz rolę dyrektorki instytucji zajmującej się sztuką współczesną?
Agata Cukierska: Na pewno nie ma jednego uniwersalnego modelu zarządzania instytucją, tak jak nie ma uniwersalnego przepisu na galerię idealną. Stereotypowy dyrektor instytucji kultury na peryferiach, bo domyślam się, że o takiego pytasz, to taki cwany gość na usługach lokalnych grup trzęsących miastem, myślący konserwatywnie, trochę buńczuczny, raczej bezwzględny. Idealny dyrektor instytucji sztuki w mieście pokroju Bytomia byłby więc dla mnie zaprzeczeniem tego modelu. Powinien dbać o rozwój teoretyczny instytucji i jej pracowników, poszukiwać różnych tożsamości miejsca, w którym działa, uczyć patrzenia alternatywnego, umożliwić prowadzenie dialogu, ale też kwestionować przyzwyczajenia. Mógłby być jak ulubiony sweter, który jest ciepły, ale jednak gryzie. Przede wszystkim jednak powinien być po prostu mądrym i świadomym człowiekiem. To znaczy z jednej strony powinien posiadać wiedzę i umiejętność jej wykorzystywania, ale oczywiście sama wiedza nie wystarcza do podejmowania decyzji, powinien więc jeszcze posiadać tak zwaną mądrość życiową. Biorąc pod uwagę specyfikę Kroniki, ważne jest, aby jej głowa pasowała do reszty organizmu, więc musiałby mieć też w sobie odrobinę szaleństwa.
Studiowałaś w Łodzi historię sztuki na specjalizacji krytyka sztuki. Chciałaś być krytyczką? Wiem, że zajmowałaś się także dziennikarstwem.
Rozpoczynając studia piętnaście lat temu nie miałam pojęcia, kim chciałam być. Na pewno nikt z nas nie myślał o sobie jako o potencjalnym prekariuszu, dominowała jeszcze wówczas narracja sukcesu i wspinania się po szczeblach kariery. Teraz myślę, że może trochę przekornie wybrałam ten kierunek, żeby jednak tej ekwilibrystyki uniknąć. Zresztą podejmowanie takiej decyzji w wieku nastu lat zawsze jest bardziej lub mniej losowe. Kiedy szłam na studia bliżej mi było do prerafaelitów niż do sztuki ciała, ale dość szybko przyszła fascynacja sztuką aktualną, transgresywną, odważną. Chociaż nie tylko, bo równocześnie na przykład średniowieczną eschatologią, historią ludowej medycyny, co przydało się w Kronice chociażby przy pracy nad kołtunem polskim, czyli Plica polonica! Ale byliśmy wówczas świeżo po latach 90., na przełomie wieków, w czasie podsumowań itd., na topie była sztuka krytyczna, body art, problemy płci, powolne, ale jednak włączanie się w zachodni obieg sztuki; łykałam to jak młody szczupak. Atrakcyjniejsze niż Muzeum Sztuki były miejsca prezentujące różne formy sztuki najnowszej: Galeria Wschodnia, Manhattan i pierwsze doświadczenia z performansem, regularne wernisaże w Atlasie Sztuki, który niestety właśnie zakończył swoją działalność, afterparty w Łodzi Kaliskiej… Sztuka żywa oddziałała na mnie na tyle mocno, że pisałam pracę magisterską na ten temat.
Więc powiedzmy, że chciałam być krytyczką, ale nie wiedziałam tak do końca co to oznacza. Dziennikarstwo przyszło później, drugie studia w większości okazały się stratą czasu, ale wyniosłam z nich zamiłowanie do reportażu. Parę lat pracowałam zresztą w tym zawodzie.
Wygląda na to, że mogąc wybrać dowolne miejsce na świecie, wybrałam Bytom. Przypadek?
Mam wrażenie, że klimat Łodzi jest podobny do Bytomia. Jak trafiłaś do Kroniki?
Na Śląsk trafiłam trochę przypadkiem, chociaż podobno przypadek to zawoalowana konieczność. Sztuka współczesna nie była wtedy dla mnie wcale taka oczywista, zajmowałam się różnymi dziedzinami okołohumanistycznymi i tak się złożyło, że wylądowałam na podyplomówce w Katowicach. Nowy teren był dla mnie z jednej strony obcy, a z drugiej dziwnie bliski, zaczęłam go eksploatować i odkrywałam coraz ciekawsze warstwy, szczególnie w tematach tożsamościowych, granicznych, etnograficznych. Byłam wówczas na takim etapie poszukiwawczym: wróciłam do Polski po dłuższym pobycie za granicą, żeby zrobić z przyjaciółmi film dokumentalny, pojawiło się pytanie: co dalej? Tak naprawdę do Bytomia trafiłam dzięki Collier Schorr. CSW pokazywało pierwszą w kraju monograficzną wystawę tej wybitnej fotografki – genialny i odważny projekt! Od razu zrobiłam mały research na temat miejsca i w jednym z artykułów trafiłam na stwierdzenie, że gdyby zespół Kroniki pracował w Związku Radzieckim, cała ekipa rąbałaby tajgę. Zabrzmiało jak wyzwanie! Więc najpierw trafiłam do Kroniki jako zaskoczony i zachwycony widz. Wygląda na to, że mogąc wybrać dowolne miejsce na świecie, wybrałam Bytom. Przypadek?
Czym się tam zajmowałaś na początku?
Wszystkim po trochu: promocją, w czym chyba niezbyt dobrze się sprawdzałam, działającą jeszcze wówczas księgarnią, organizacją i realizacją wydarzeń. Kronika to specyficzne miejsce, gdzie praca nad każdym projektem jest szalona i nieprzewidywalna. W naszym małym zespole nie ma podziału na sprecyzowane role. Zdarzało mi się być pomocnikiem technicznym, jeśli akurat zaszła taka potrzeba. Rozliczałam faktury, organizowałam transporty, rozsyłałam zaproszenia… Czasem musiałam także wykonywać instalacje razem z artystą, jeszcze na kilka chwil przed wernisażem.
Kiedy nastąpił moment, powiedzmy, „bardziej kuratorski”?
Pierwszy ważny moment to na pewno współpraca kuratorska przy Workers of the Artworld Unite w 2013, dużym zbiorowym projekcie mającym być w założeniu wystawą mobilną, popularyzatorską, manifestem, sztuką w działaniu. Bardzo spodobała mi się ta formuła, podkreślająca wagę strajku artystycznego, który odbył się rok wcześniej. Tym bardziej, że temat był jeszcze praktycznie nieobecny w polu sztuki.
Kronika przez wielu uznawana jest za najważniejszą instytucję poświęconą sztuce współczesnej na Śląsku. Ty trafiłaś do niej, gdy dyrektorem był Stach Ruksza. Jak wyglądała wasza współpraca?
Wydaje mi się, że trafiłam do Kroniki w jednym z jej przełomowych momentów. Kończył się już program alternatywnej turystyki, formuła zaczęła się powoli wyczerpywać, zresztą podobne działania zaczęły uprawiać inne instytucje kultury, więc pałeczka została przekazana. Rozpoczął się natomiast Projekt Metropolis, który czerpał w swych założeniach między innymi również z doświadczeń Alternatif Turistik, ale był bardziej programem badawczym, penetrującym region ze wszystkich możliwych stron. Korzystał on z formuły rezydencyjnej, ale nie traktowanej radykalnie. Przyjeżdżający na Śląsk artyści stykali się z miejscem, często kompletnie różnym od swego środowiska, co szczególnie widoczne było np. w przypadku artystów z Norwegii. Czasami działania były ściśle przemyślane, czasami wykonywane zupełnie po omacku, skrajnie różne – co też było dla mnie interesujące, że nie musi być zawsze na tip-top, że czasami najważniejsze są błędy, niedociągnięcia, luki. Co ciekawe dla mnie ten śląsko-zagłębiowski obszar też był nowy i nieodkryty, mogłam więc wejść w rolę obserwatorki, rezydentki-badaczki. Z tą różnicą, że ta moja rezydencja nieco się przeciągnęła. Sam Metropolis trwał cztery lata, powstało kilkadziesiąt realizacji, część z nich koordynowałam. Równolegle zaczęłam też współpracować ze Stachem jako kuratorka, później robić samodzielne projekty. Ten czas był niezwykle intensywny. Jeśli chodzi o Stacha to, tak jak mówisz, zawsze była to współpraca, mam na myśli to, że nigdy nie traktował nikogo z góry, dawał nam zawsze dużą dowolność, często liczył się z naszym zdaniem i przymykał oko na różne nasze niedociągnięcia. Jednocześnie zawsze mieliśmy do niego duży szacunek, mimo że traktował nas po koleżeńsku. Bardzo dużo się od niego nauczyłam, ale starczy już, bo zabrzmi wazeliniarsko.
Bytom to z jednej strony mit małego Wiednia, a z drugiej teraźniejszość, czyli coraz częstsze porównywanie do polskiego Detroit: zmaganie się z problemem dezindustrializacji, przodowanie w niechlubnych statystykach, pozamykane zakłady pracy, najwięcej zrujnowanych kamienic w województwie, a być może w kraju.
Jaki masz stosunek do Bytomia?
Mimo że mam z nim do czynienia już szósty rok, cały czas się go uczę. To miasto-figura, niewyczerpany zbiór tematów socjologicznych, ekonomicznych, historycznych, tożsamościowych. Sam fakt, że już drugi raz pytasz o Bytom świadczy o tym, jak ważna jest dla nas tożsamość tego miejsca. Gros realizacji artystycznych zrealizowanych w Kronice jest związana nieodłącznie z problemami miasta. Czasami, w przypływie złych emocji wynikających z różnych lokalnych czynników, zastanawiam się, czy Kronika mogłaby istnieć w innym miejscu. Ale mój stosunek do miasta jest tu drugorzędny. Na pewno wzbudza ono uczucia skrajnie ambiwalentne. Z jednej strony jest niepokojące, pełne deformacji, dewiacji, przez co niezdrowo fascynujące, ale też pełne tajemnic, niezwykłych historii, osobliwości. Jestem typem wagabundy – nie mam swojego heimatu, nie znam więc miejsca z opowieści krewnych, z dawnych wspomnień, staram się jak najwięcej dowiedzieć z literatury czy od autochtonów. I patrzeć raczej krytycznie na to, co zastaję. Więc Bytom to z jednej strony mit małego Wiednia, a z drugiej teraźniejszość, czyli coraz częstsze porównywanie do polskiego Detroit: zmaganie się z problemem dezindustrializacji, przodowanie w niechlubnych statystykach, pozamykane zakłady pracy, najwięcej zrujnowanych kamienic w województwie, a być może w kraju. Największe bezrobocie w regionie, szkody górnicze itd. To teren podwyższonego ryzyka, również w sferze działań artystycznych. Zresztą ten XIX-wieczny mit małego Wiednia to też przesada, bo z materiałów źródłowych wynika, że jeszcze w drugiej połowie wieku miastem płynęły ścieki. Z kolei powstałe później okazałe kamienice projektowane były przez berlińskich czy wrocławskich architektów, którzy w myśl ówczesnych trendów zwracali uwagę przede wszystkim na wygląd zewnętrzny – największy nacisk kładziono więc na elewacje, często uniezależnione od wątpliwej jakości reszty budynku, która ukrywana była za parawanem historyzujących frontów. Te symboliczne, sztucznie dostawiane elewacje są dla mnie bardzo istotne. Kronika od lat wchodzi za fasady, eksploruje to co ukryte, brudne, niewygodne. Zagląda również pod ziemię. Aktualnie w mieście ciągle mówi się o renowacji tychże elewacji, gipsowych sztukaterii, które faktycznie sypią się na łeb, ale tuszuje się realne problemy. A są dzielnice, gdzie sytuacja jest naprawdę dramatyczna. Kronika nie istniałaby w żadnym innym miejscu; zresztą dla mnie to nie jest tylko miejsce: to idee, światopogląd, tworzenie publiczności jako świadomej społeczności, kształtującej nowy wymiar miejsca, otwartego, nastawionego na zmiany.
Wróćmy do programu galerii. Która z wystaw była dla ciebie najważniejsza?
Odrodzenie Doroty Hadrian. Pamiętam, że nasze pomysły na tę wystawę zupełnie się rozbiegały. Odniosłam wrażenie, że Dorota za bardzo stara się wpisać w pewne tendencje, które niekoniecznie do niej pasują, być może chciała też wpasować się w profil Kroniki, która w tym czasie więcej mówiła o potransformacyjnych problemach ekonomicznych niż rozterkach młodych matek. Jest świetną rzeźbiarką i wydaje mi się, że nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału. Wśród niezrealizowanych projektów Doroty znalazłam instalację – gigantyczną kopułę ze zużytych pampersów i od razu poczułam, że ta praca musi zmaterializować się w Kronice, i że to jest ten trop, którego trzeba się trzymać. Oczywiście po wyliczeniach wyszło nam, że potrzebujemy kilka tysięcy sztuk pieluch do jej wykonania i przez ułamek sekundy wyobraziłam sobie miny dziewczyn z księgowości, gdy zobaczą faktury… Powstała z tego wystawa bardzo osobista, autobiograficzna, ale wymagająca też ogromnej odwagi ze strony artystki. Jest ona więc dla mnie ważna, ponieważ podczas pracy nad nią pojawiły się czynniki, których wcześniej w pracy kuratorskiej nie znałam: zaufanie i odpowiedzialność. Przy projekcie pomagała nam jeszcze Katarzyna Kalina z Kroniki i nawiązała się między nami taka mocna babska więź. Szycie niezliczonej ilości pieluch potrzebnych do wykonania rzeźby, czynnościowanie do późnych godzin wieczornych było w pewien sposób rytualne, oczyszczające.
W pewnym momencie świat sztuki obiegła wiadomość, że Stach Ruksza zostanie dyrektorem TRAFO w Szczecinie. Jak na to zareagowaliście w Kronice?
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się tego nie spodziewaliśmy. Od jakiegoś czasu dostawaliśmy sygnały, że szuka on innego miejsca i trudno było go o to winić. Wydaje mi się, że zrobił dla tego miejsca ile tylko mógł i doszedł do ściany. Zresztą jego wieloletnia działalność dla Bytomia nigdy nie została doceniona na przykład przez lokalne władze. Oczywiście Internet wiedział wcześniej niż główny zainteresowany, więc dowiedzieliśmy się o tym dzięki życzliwym znajomym z Facebooka. A reakcja? No cóż, nie skakaliśmy z radości. Byliśmy pełni obaw o to, co będzie dalej z nami i z Kroniką. No i trudno wyobrazić sobie lepszego dyrektora. Przede wszystkim w kwestiach merytorycznych.
W wyniku tych zmian zostałaś przedstawiona jako nowa dyrektorka Kroniki i decyzję tę zaakceptowało Bytomskie Centrum Kultury. Opowiedz trochę o tej sytuacji.
Stach zaproponował mi zajęcie jego stanowiska, co poparł cały zespół. Długo zastanawiałam się nad podjęciem ostatecznej decyzji, bo szczerze mówiąc od jakiegoś czasu sama myślałam o zmianie miejsca, poza tym jestem introwertyczką i nigdy nie widziałam się w roli kierowniczej. Wiedziałam z czym się to wiąże, i że z jednej strony to wspaniałe możliwości, a z drugiej ciągła walka z wiatrakami. Byłam przerażona, ale dzięki wsparciu wspaniałego zespołu podjęłam się tej misji.
Wiadomo, że każdy dyrektor instytucji czerpie z doświadczenia swoich poprzedników. Ty masz „za sobą” takie postaci jak Sebastian Cichocki, Roman Lewandowski, Katarzyna Bochenek… Każde z nich wypracowało bardzo indywidualny program tego miejsca. Jaki ty masz pomysł na Kronikę? Czy szykujesz jakieś zmiany w jej działalności?
Nazwa Kronika zobowiązuje i to nie tylko z uwagi na swoją bogatą historię. Kronika to zapis ważnych wydarzeń, samo słowo chronos oznacza przecież czas. Liczy się aktualność podejmowanych tematów, nieważne czy będą z półki obyczajowej, tożsamościowej czy socjalnej. Żyjemy w ciekawych czasach, jest dużo do powiedzenia. Na pewno nie chcę zmieniać formuły instytucji. Chciałabym, żeby to moje prowadzenie Kroniki było naturalną kontynuacją działań rozpoczętych przez Sebastiana Cichockiego, a kontynuowanych przez Stanisława Rukszę. Dla mnie idealnym modelem byłoby połączenie tych dwóch spojrzeń: z jednej strony przekraczanie dyscyplin, łączenie ich ze sobą, eksperymenty na medium wystawy, nawiązanie do praktyk konceptualnych, z drugiej sztuka jako narzędzie zmiany społecznej, doświadczanie i penetrowanie trudnego i fascynującego zarazem regionu, jakim jest Górny Śląsk, ze wszystkimi swoimi problemami, ale i możliwościami oraz zapomnianymi historiami.
Każdy dyrektor nadaje jakiś nowy „szlif” instytucji. Ku jakim obszarom chcesz się zwrócić?
Chciałabym wrócić do bogatego programu rezydencyjnego, rozpoczętego w 2006 roku, który miał swój najlepszy czas w okresie Projektu Metropolis, a który ostatnio został trochę zaniedbany z różnych powodów. Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie projekt na temat halucynacji i paranoi, mam nadzieję, że uda się go wkrótce zmaterializować. Brakuje mi również działań w przestrzeni publicznej, czasowych zawłaszczeń przez instytucję przestrzeni, które niekoniecznie kojarzą się ze sztuką. Chciałabym też podejmować tematy, których ostatnio trochę zabrakło, poczynając od sztuki kobiecej, kładącej nacisk na pozycję kobiet dziś, zarówno jako grupy społecznej, jak i jednostek. Początkiem tej drogi jest przygotowywana przeze mnie właśnie Olbrzymka Natalii Wiśniewskiej, wydaje mi się, że temat otyłości nie został należycie przepracowany, a jest cholernie trudny i delikatny, brakuje mi działań z półki fat art, chciałabym jeszcze wrócić do tego problemu. Przez długi okres funkcjonowało lokalnie dość pejoratywne określenie „chłopcy z Kroniki”. Teraz możemy je ironicznie odwrócić: pora na dziewczyny z Kroniki! Więc chodzi mi po głowie przynajmniej jeden projekt, przy którym od początku do końca pracowałyby same baby. No dobrze, z włączeniem naszych panów z zespołu. Nie chcę też rezygnować z transdyscyplinarności projektów, jestem otwarta na współpracę z miejscami zajmującymi się różnymi dziedzinami okołohumanistycznymi, np. psychologią, psychoterapią. Kronika nigdy nie stanie się klasycznym sakralizującym white cubem, idealnie czystą, zamkniętą przestrzenią. Ale nie chcę też uciekać od prostych rozwiązań i pozornie banalnych tematów.
W Kronice zawsze bardzo ważna była edukacja. To właśnie tutaj pojawiła się Świetlica Sztuki, którą tworzyły Agata i Martyna Tecl. Pamiętam, że dzięki nim Kronika stała się miejscem ważnym dla miejscowych dzieciaków. Jak teraz pracujecie nad edukacją? Czy coś się zmieniło?
Właściwie od dziesięciu lat Kronika w dużej mierze opiera się na edukacji, co nigdy nie było podyktowane jakimś trendem, tylko faktyczną potrzebą, przekonaniem, że bez działań edukacyjnych nie uda się zbudować świadomości, wytworzyć społeczności. Wygląda na to, że pierwsza grupa dzieciaków, która brała udział w Świetlicy Sztuki, prowadzonej przez Agatę i Martynę, jest już pełnoletnia. Dziewczyny przez kilka lat zbudowały solidną podstawę do naszych aktualnych działań, oswoiły miejsce, jakim jest CSW: teoretycznie elitarne, tylko dla wybranych, niedostępne dla dzieciaków z okolicznych podwórek. Dziś kilkuletnie dzieci wchodzące na wystawę jak do siebie są naszą najwierniejszą publicznością, oglądają, zadają pytania, a kolejnego dnia przyprowadzają młodsze rodzeństwo lub kumpli z sąsiedztwa. Potrzeba zajęć edukacyjnych wychodzi więc tak naprawdę od samych zainteresowanych. W ubiegłym roku postanowiliśmy wrócić do zarzuconych na kilka lat tak zwanych wystaw wakacyjnych, podczas których zaproszeni artyści tworzą prace wspólnie z grupą dzieci, na temat, który byłby bliski zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Tematy często są trudne i niewygodne, nie staramy się kolorować rzeczywistości. Przykładowo podczas projektu filmowego Nieograniczone pole widzenia, gdy dzieci tworzyły własne realizacje wideo, powstały głównie horrory oraz film, w którym siostra głównej bohaterki powiesiła się. W tej chwili pracujemy nad wystawą, której tematem wyjściowym był ogród, natomiast finalnie zbliżyliśmy się do cyklu życia i śmierci, włącznie z gniciem i zjadaniem truchła przez robaki.
Dziś kilkuletnie dzieci wchodzące na wystawę jak do siebie są naszą najwierniejszą publicznością; oglądają, zadają pytania, a kolejnego dnia przyprowadzają młodsze rodzeństwo lub kumpli z sąsiedztwa.
Obecnie także już trzeci rok prowadzimy zajęcia dla grupy dzieci z ośrodka opiekuńczo-wychowawczego. Wybór grupy nie jest przypadkowy, dzieci te mają ograniczony dostęp do wydarzeń kulturalnych, traktowane są przedmiotowo przez wszystkie instytucje, z którymi mają styczność. Dla nas najważniejsze jest budowanie relacji i pokazywanie innych dróg niż szkoła zawodowa, która jest szczytem możliwości, jakie proponuje im system. Trzeba być ostrożnym w tych działaniach. Nie jesteśmy przecież instytucją wychowawczą i nie możemy wziąć na siebie tej roli. Chociaż droga jest długa i mozolna, obserwujemy zmiany i zaangażowanie. Pamiętam, że pierwszego dnia nasza grupa była zupełnie zbuntowana, chłopcy krzyczeli zawiedzeni: co to jest? gdzie jest magik?! Natomiast niedawno, podczas warsztatów, Maciej Kurak zapytał dzieci, gdzie najlepiej się czują – odpowiedziały, że w Kronice.
Zdradzisz coś na temat waszych planów międzynarodowych?
W planach przyszłorocznych jest realizacja międzynarodowego projektu HateFree? we współpracy między innymi z praską galerią c2c i Muzeum Kultury Romskiej w Brnie. Jeśli uda się pozyskać planowane fundusze, to pod koniec przyszłego roku w Kronice powstanie ekspozycja prezentująca prace krytyczne odnoszące się do sytuacji współczesnych Romów w Europie oraz wydarzeń historycznych, które w dużej mierze doprowadziły do obecnego stanu, funkcjonujących w literaturze jako zapomniany holokaust, w języku romskim zwanym Porajmos. Mam wrażenie, że sytuacja romska w naszym kraju została ostatnio trochę zepchnięta na margines w związku z problemem imigrantów i dyskryminacji społeczności muzułmańskiej. Ostatnią burzliwą dyskusję w tym temacie jakieś trzy lata temu wywołał film Papusza, jednak od tego czasu stereotypy i uprzedzenia wobec tej społeczności nie zmniejszyły się, wręcz przeciwnie.
Nauczona doświadczeniem liczę się też z tak absurdalną sytuacją, w której instytucja sztuki musi walczyć o możliwość prezentowania sztuki – kiedy to, do czego została powołana nagle staje się przywilejem.
Czy planujesz współpracę z zewnętrznymi kuratorami?
Tak. Choć mam też zamiar pracować z kuratorami, których mam na miejscu, a którzy nie mieli dotychczas możliwości rozwinięcia się w tej dziedzinie, a uważam, że świetnie się do tego nadają. Mam na myśli Katarzynę Kalinę i Pawła Wątrobę.
Na koniec chciałabym, abyś opowiedziała o planach Kroniki na najbliższy rok i lata…
Chciałabym ponownie wykorzystać architekturę i tożsamość budynku, w którym się mieścimy. Ten quasi mieszkalny charakter działa na korzyść galerii, został zresztą wielokrotnie świetnie ograny, szczególnie przy Architekturze intymnej, ale i innych projektach. Pracowałyśmy z Katarzyną Kaliną na strukturze domu przy wystawie Wszystkie zmory do piwnicy, była to praca z dziećmi z trudnych środowisk, ośrodka wychowawczego, które zostały na swój sposób „udomowione” przez Kronikę. Idąc dalej tym tropem: myślimy z Kaliną nad stałym projektem wykorzystującym dawne pomieszczenie dla służby w naszej kamienicy po rodzinie Cohnów. Niewielka służbówka będąca niegdyś kronikowym „pokojem do wynajęcia” będzie polem do działań „w służbie wykluczonym”. Jestem przekonana, że w miejscu, w którym działamy, nie da się uciec od sztuki społecznej czy projektów partycypacyjnych, bez względu na to, czy aktualnie będzie to na topie czy też passé. Ale można podejść do nich trochę bardziej analitycznie, na zasadzie laboratorium, w którym bada się społeczną rzeczywistość i odpowiedzialnie dobiera narzędzia pracy. Podobnie rzecz ma się z edukacją. Ze zmian w przestrzeni biurowo-wystawowej: w miejsce zlikwidowanej parę lat temu księgarni chcielibyśmy zorganizować czytelnię. Z planów jeszcze tegorocznych: pod koniec listopada otwieramy dużą wystawę pod wiele mówiącym tytułem Białe kłamstwo, podejmującą kwestie etyczne: kłamstwa, prawdy, manipulacji, zarówno w sztuce, jak i w życiu. Każdy z artystów będzie dochodził do granic swojego „białego kłamstwa”. Do projektu zostali zaproszeni między innymi: Joanna Rajkowska, Honorata Martin, Olaf Brzeski, Monika Drożyńska, Ania i Adam Witkowscy, Anna Królikiewicz… Projekt realizowany jest jeszcze we współpracy ze Stachem Rukszą, a kuratorowany przez Emilię Orzechowską. Prawdopodobnie nie wszystkie planowane w tym roku wystawy uda się zrealizować. Planów jest dużo, nie chcę wszystkich zdradzać. Ale jest też dużo niepokoju związanego z trudną sytuacją finansową miasta. Nauczona doświadczeniem, jestem przygotowana na absurdalną sytuację, w której instytucja sztuki musi walczyć o możliwość prezentowania sztuki – kiedy to, do czego została powołana, nagle staje się przywilejem. Ale póki co: planujemy i robimy swoje.
Marta Kudelska – kuratorka, krytyczka sztuki. Członkini Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Na co dzień pracuje w Katedrze Kultury Współczesnej w Instytucie Kultury Uniwersytetu Jagiellońskiego. W praktyce kuratorskiej i badawczej interesuje się zagadnieniami związanymi przede wszystkim relacjami sztuki współczesnej z magią, grozą, okultyzmem i ezoteryką, ale także strategiami kuratorskimi, młodą sztuką i refleksją wokół instytucji sztuki.
Więcej