Polska. Kobieta. Artystka. Rozmowa z Ewą Świdzińską
Ewa Świdzińska (ur. 1958, Milanówek) – artystka głównie wyrażająca się poprzez performance. Komplementarnie do niego używa fotografii, wideo i grafiki użytkowej. Obszary jej poszukiwań twórczych bazują na intymnej codzienności, poszukiwaniu własnego miejsca, kobiecych rytuałów związanych z ciałem i ich znaczeń.
Magdalena Lara: Chciałabym przywołać na początku dwie pani prace Fame (performance, 8 marca, Galeria Arsenał, Białystok, 2010) i Żywoty intymne (fotografia, 20.04.–18.05., Galeria Piekary, Poznań, 2010). Są dla mnie istotne, ponieważ, choć dzieli je tylko miesiąc, posługują się innym językiem. Pierwsze działanie to nagi, bardzo cielesny performance, drugie to fotografia, zatrzymanie, zamrożenie ciała. Skąd ten zwrot?
Ewa Świdzińska: Tytuł performance’u jest nawiązaniem do amerykańskiego musicalu oraz serialu telewizyjnego Fame (1982-1987). To historia studentów nowojorskiej szkoły artystycznej, którzy usiłują zrobić karierę. Oglądałam go, kiedy nie pracowałam, kiedy było mi źle. Fame rozumiałam jako odgrodzenie sfery domowej od publicznej, mediów. To zmusiło mnie do zastanowienia czy kobieta może być sławna, siedząc w domu. Był to też wynik ówczesnej sytuacji – miałam sześć lat urlopu wychowawczego dla synów. To był świadomy wybór. Mnie wychowywały babcie, teściowe, ciągle byłam komuś podrzucana. Dlatego ja dla odmiany chciałam być matką przy dzieciach. To jeden z moich najbardziej radykalnych performance’ów – nie mam tu prawie żadnego rekwizytu. Zdecydowałam, że najlepszym środkiem stanie się hollywoodzki czerwony dywan i moje białe nagie ciało. Wokół mnie stała publiczność i zamiast ona fotografować mnie, ja fotografowałam sama siebie odwracając sytuację czerwonego dywanu.
Kontrast z hollywoodzkim charakterem budowało też samo pani ciało – nie wiecznie młode, ale naznaczone wiekiem, doświadczone, nieidealne, prawdziwe.
Pięćdziesięcioletnie ciało staje się innym nośnikiem. Szczerze mówiąc nie mogłam się doczekać aż zacznę go eksplorować. Podczas tego performance’u miałam nadwagę. Bardzo dobrze się to wpisało. Parę miesięcy później mocno schudłam. Staram się wychodzić na performance z takim ciałem, jakie mam, naturalnie i bez upiększeń, sauté. Z kolei zauważyłam, że młodsze artystki czują potrzebę wyidealizowania ciała zanim wyjdą działać. Doświadczyłam dość intymnej sytuacji z Justyną Górowską. Artystka przywiozła ze sobą pełno kosmetyków. Fluidowała się przed działaniem, aby jej piękne ciało stało się jeszcze „lepsze” i prezentowało się świetnie na żywo i na dokumentacji. Jako starsza performerka dopudrowywałam młodą performerkę o ciele modelki. Justyna perfekcyjnie zadbała o wygląd skóry, a jednocześnie tuż przed performance za jednym zamachem zgoliła sobie brwi maszynką. Dokonała więc radykalnych zmian na swoim ciele.
Ja zazwyczaj walczę z ciałem na zapleczu może pięć minut – żeby zdjąć ubranie. Trudno być czyściutkim i pachnącym wychodząc na performance – często artyści przebierają się w malutkim galeryjnym kibelku. Przyjmuję swoje ciało z całą jego naturalnością, zapachem i brudnymi piętami.
Wydaje mi się, że dzięki tej autentyczności praca Fame była tak silna. Dlatego tym bardziej ciekawi mnie, dlaczego miesiąc później zmieniła pani medium.
Na zdjęcia zdecydowałam się, bo nie byłam zadowolona z poprzednich dokumentacji fotograficznych moich działań. Podczas performance’u w Arsenale czułam barierę między operatorem kamery a mną. To był bardzo młody chłopak i nie potrafił przełamać granicy mojego ciała – nie wszedł w rolę paparazziego, o którą mi chodziło. Bardzo rzadko się zdarza dobra współpraca i zrozumienie między artystą a osobą dokumentującą wydarzenie.
Robiąc sama zdjęcia czułam się też anonimowo. Dziś myślę, że Żywoty intymne, które pani przypomniała, można swobodnie traktować jak selfie. Początkowo popularne było selfie samej twarzy, teraz często schodzą coraz bardziej w dół robiąc na przykład sam biust. Wydaje mi się, że z fotografowaniem łona wyprzedziłam tą tendencję. Sama praca weszła w kontekst krytycznego glamour. Zdjęcia miały wyglądać elegancko, były wyidealizowane, ale tylko na pozór. Pojawiają się na nich takie elementy jak zmarszczki na rękach, ułamane paznokcie, które zdradzają prawdę o ciele, które oglądamy. Nie jest idealne.
Najczęściej były wystawiane dokładnie skadrowane zdjęcia, ale dla mnie jako performerki największą wartość mają cykle fotografii, które łapią różne kadry, w których aparat niekontrolowanie się porusza i widzimy inne kawałki przestrzeni. To ma w sobie coś prawdziwego. Podobnie nie lubię kiedy zdjęcia zostają umieszczone za szybą – buduje to niepotrzebny dystans i zatraca się intymność.
Uważam, że performance i zdjęcia są ze sobą komplementarne, uzupełniają się nawzajem. Pod wpływem fotografii moje działania performance’owe zmieniły się. Robienie zdjęć stało się rodzajem dziennika. Zapisuję w nich, co się dzieje wokół mnie. Podobnie jak moje performance dokamerowe w domu, fotografowanie się jest bliskie eksperymentom kobiet w łazience, które potajemnie zamykają się, aby sprawdzać swoje ciało, przebierać się, malować.
Z którym swoim zdjęciem utożsamia się pani najmocniej?
Najbliższy jest mi cykl Czarna biżuteria (2005), który nigdzie nie był pokazywany. To zdjęcia z czarną podpaską. Jestem z pokolenia, dla którego zwykłe podpaski były trudno dostępne, a o czarnych nikt nawet nie marzył. Zdjęcia powstały bardzo intuicyjnie. Dokładnie pamiętam ten moment. Było gorące lato, godzina siedemnasta. Zostałam sama w domu, zasłoniłam zasłony, stworzyłam gęstą, barokową atmosferę i wzięłam do ręki zwykłą cyfrówkę. Podpaski pojawiły się w tej scenie naturalnie. Stały się obiektem estetycznym, biżuterią. Poczułam się wtedy zaniepokojona, bo miałam wrażenie, że przekraczam jakąś swoją granicę.
Takie domowe performance wykonywałam właśnie będąc sama, kiedy chłopcy poszli do szkoły i wiedziałam, że nikt mi nie przeszkodzi. Czułam się intymnie. Kiedy szybko musiałam zmienić mieszkanie – zdjęcia na początku przestały wychodzić. Dopiero kiedy oswoiłam nową przestrzeń, mogłam poczuć się komfortowo i pracować z ciałem. Podobnie ciężko mi wykonywać performance o konkretnej godzinie, konkretnego dnia. Dużo zależy chociażby od dnia cyklu w jakim się jest! Czasem performance może być bardziej energiczny lub mniej, co może wynikać z hormonów. Dlatego wydaje mi się, że działania często podporządkowane są nie tylko problemom osobistym i ogólnym niepokojom, ale biologii.
Wspomniała pani, że performance wykonywała w chwilach, kiedy wszyscy wyszli z domu. Wyszła pani za mąż w 1982 roku. Czy wcześniej planowała pani założenie rodziny i urodzenie dzieci?
Wydaje mi się, że w tym czasie determinującą była sytuacja historyczna. Wszystko zaczęło się od stanu wojennego. Brak perspektyw, zamknięcie i poczucie zagrożenia bardzo zbliżały ludzi do siebie. Wchodzenie w związki w takiej sytuacji było czymś naturalnym. Ogólny niepokój i czasem naciski rodziny powodowały, że łatwo było podjąć decyzję o wyjściu za mąż. Często były to małżeństwa z akademika. Później takim parom trudno było się odnaleźć w innej rzeczywistości po 1989 roku. Uważam, że takie związanie się w okresie zagrożenia było dobrym rozwiązaniem na tamten czas – dawało poczucie oparcia, stabilizacji. Związki partnerskie, nieformalne, nie dawały takiego poczucia. Podobnie ja, też nie potrafiłam się odnaleźć w małżeństwie po wyjściu z akademika i zamieszkaniu z ukochanym mężczyzną. Czułam, że komunikacja między nami nie wygląda idealnie. Macierzyństwo było więc dla mnie ucieczką.
Nieraz myślałam, że dziećmi zaspokajałam swoją samotność – czułam się nieciekawie po przeprowadzce do obcego mi Białegostoku. Czyżby synowie urodzili się z powodów egoistycznych? Macierzyństwo wiązało się jednak z kolejnymi stresami. Wtedy kompulsywnie zaczęłam wchodzić w sztukę. Zaczęłam szyć ręcznie ogromne tkaniny. Pracując twórczo radziłam sobie ze stresem, a ręczne szycie pozwalało ominąć chemikalia.
Nie czuła pani, że działalność twórcza poprzez inne obowiązki odeszła na bok?
Czułam, oczywiście, przez niedosyt. Ale to nie wynikało tylko z macierzyństwa, ale z czasów, w jakich żyłam, okresu historycznego. Myśl o tym, żeby się wystawić czy pokazać raczej mnie nie martwiła, bo miejsce w galeriach było nadawane z góry. Magazynowałam więc moją działalność do szuflady. Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych sytuacja w kraju się zmieniła, ja też prężniej zaczęłam działać. Pierwsze prace były związane z krzątactwem, z codziennymi obowiązkami kobiety. Było mi to bardzo bliskie, bo ciągle krzątałam się wokół dzieci i domu. Moja działalność inspirowana była codziennością i tak jak ona była efemeryczna. Rekwizyty też zazwyczaj wybierałam z arsenału rzeczy mi bliskich, używanych każdego dnia – intuicyjnie, szybko.
Nie miała pani łatwego małżeństwa. Co pani myśli o związkach artysty z innym artystą?
Uważam, że większość takich związków to związki toksyczne. Ale takie osobowości się przyciągają. Na przykład moje zwariowanie może kogoś pociągać, ale na co dzień będzie trudne do wytrzymania. Problemy w moim małżeństwie zaczęły się, kiedy pojawiłam się na arenie sztuki. Nie było problemu, kiedy tworzyłam i magazynowałam prace. Sytuacja zaczęła się pogarszać, kiedy zaczęłam wyjeżdżać i działać poza domem. Radość z tworzenia łączyła się z poczuciem winy, że zostawiam dzieci pod opieką mamy. Ale dzięki temu byłam też bardziej zmobilizowana do działania i wykorzystywałam ten czas do maksimum.
Były mąż początkowo często mi pomagał i asystował. Później coraz rzadziej korzystałam z jego pomocy w fotografiach. Jeśli to nie były zdjęcia bardzo sauté, to brałam do pomocy pełnoletniego syna. Dzięki temu zdjęcia nie wychodziły poza sferę domową. Jednym z najbardziej znaczących moich zdjęć, wykonanych przez mojego byłego męża, jest cykl fotografii pleców ubranych w koronki, łączone z autentycznymi kaftanami bezpieczeństwa. Przywiozłam je ze szpitala psychiatrycznego, w którym wcześniej pracowałam. Mąż najpierw mnie związywał, później wykonywał dla mnie zdjęcia. Dla mnie miało to podwójne znaczenie. Zastanawiałam się, czy on już wtedy zdał sobie sprawę, że dzieje się coś niepokojącego między nami. Wydaje mi się, że toksyczne związki się nie kończą. Mimo że rozwiodłam się z mężem, ciągle czuję, że nasza relacja nie jest do końca zamknięta i odbija się echem w jego działalności.
Czy żałuje pani wyjścia za mąż?
Nie. Przede wszystkim z powodu dzieci. Cenię też w swoim byłym mężu pewne rzeczy. Miał w sobie taką twórczą naiwność, autentyczność, świeżość. To mi się bardzo podobało i też wprowadziło wiele prostoty i ożywienia do mojej twórczości.
W jaki model kobiecości pani mogłaby się wpisać? Jaka powinna być kobieta według pani?
Każdy model jest dobry. Uważam, że kobieta powinna być przede wszystkim inteligentna emocjonalnie. Ważne, aby miała również poczucie empatii, szczególnie w sferze prywatnej. Ja, choć nie potrafię i nie lubię przekraczać cudzej prywatności, potrafię eksplorować siebie i walczyć sama ze sobą i swoją intymnością. A kobieta artystka? Dobrze, jeśli jest nieprzewidywalna i tajemnicza.
Wspominała pani, że traktuje swoje ciało naturalnie. Nie kontroluje, nie idealizuje, nie stara się oszukać. Jedynym obszarem manipulacji wydają się być włosy – różne fryzury, ale też pozbywanie się bądź nie włosów pod pachami, nogach i na łonie.
Włosy są mocnym środkiem ekspresji. Każdy przeżył jakąś traumę z włosami. Zdarzało się, że kiedy było mi źle, sama obcinałam sobie włosy. Kiedyś miałam długie włosy i chodziłam na obcasach. Pierwszy raz ścięłam włosy, kiedy wyjeżdżałam do internatu do Zamościa. Zarówno ja, jak i moja mama, zaczynałyśmy pewien etap w naszym życiu. Później, nie wiem dlaczego, zgadzałam się na to, aby nosić krótko obcięte włosy na chłopaka, tak jak były mąż. Wtedy mi to odpowiadało. Ponieważ mieliśmy takie same krótkie fryzury, przezywano nas „kodżaki”. Miałam doświadczenie, że podkreślanie kobiecości jest źle odbierane. Miałam najbardziej kobiecą figurę z rodziny i kiedy założyłam coś krótszego, spotykało się to z niezadowoleniem. Aseksualność była więc bezpieczna w pewien sposób. Wkrótce jednak zaczęłam się przeciw temu buntować.
Pracowała pani jako nauczycielka w szkołach. Czy działalność artystyczna, w tym pani nagie performance, budziły w środowisku szkolnym kontrowersje?
Zdarzały się nieprzyjemności. Najlepiej współpracowało mi się z osobami, które nie interesowały się sztukami wizualnymi i nie sprawdzały mojej działalności jako artystki. Jako nauczycielka byłam odważna i może też dlatego spotykały mnie nieprzyjemności. Wydawało mi się, że mogę zmienić pedagogikę sztuki. Dlatego na przykład w piątej klasie podstawówki kazałam porównać uczniom Wenus z Willendorfu i lalkę Barbie. Obejrzałam też z trzecią klasą liceum oskarowe Tango Zbigniewa Rybczyńskiego. Zrobiło się nieprzyjemnie, gdyż pan opiekujący się świetlicą i telewizorem doniósł, że w filmie była scena łóżkowa. Niejednokrotnie przez swoją działalność nie dostałam pracy, dlatego też nie zakładałam strony internetowej ani konta na Facebooku. Wydaje mi się, że gdybym teraz miała istnieć na portalu społecznościowym, to nie dla pokazania twórczości, ale dla przedstawienia innych moich zainteresowań. W sieci już krąży wiele zdjęć z moich działań, nie potrzeba więcej. Reprodukcja niszczy odbiór oryginału.
Podobnie długo broniłam synów przed przychodzeniem na moje performance. Mogli oglądać tylko moje przygotowania w domu. Dopiero kiedy już byli na studiach, przychodzili mnie oglądać i pomagać. Sztuka zdaje się być im bliska: Wojtek jest teatrologiem, Paweł związał się z medycyną, a Jacek ukończył kulturoznawstwo.
Można więc powiedzieć, że pani działalność artystyczna determinowała sposób pracy pedagogicznej.
Tak, nie występowało to na odwrót. Cieszę się, że jestem wolna w tym, co robię i że nie determinuje mnie żadna kariera akademicka. Od zawsze robiłam prace do szuflady, bardzo intymne, intuicyjne, autentyczne. Myślę, że nie byłabym w stanie udawać i robić coś wedle jakiejś ściśle określonej miary i reguły.
26.01.2016, Warszawa
* Rozmowa została zrealizowana jako część tegorocznej pracy dyplomowej Magdaleny Lary na Akademii Sztuki Pięknych w Warszawie, w pracowni prof. Leona Tarasewicza. Tekst powstał jako część cyklu zatytułowanego „Polska. Kobieta. Artystka”, obok którego autorka zrealizowała także pracę dotyczącą symboli narodowych. Przeprowadzając wywiady z artystkami, Magdalena Lara dążyła do nakreślenia obecnej sytuacji polskich artystek. W tym celu analizie poddała trzy przestrzenie stanowiące o pozycji twórczych kobiet w kraju: płeć, wykonywana profesja oraz środowisko. Zawarte w rozmowach rozważania dotyczą kształtowania się żeńskiego modelu płci i społecznej roli kobiety w myśli europejskiej ze szczególnym uwzględnieniem polskiego kontekstu, stereotypu artystki i jego konsekwencji w relacjach społecznych, sztuki kobiet w kraju na podstawie danych statystycznych, biografii oraz dokumentacji działań twórczych, polityki wobec kobiet – w tym jej wysoką zależność od instytucji kościelnych i zmaskulinizowanych mitów narodowych. Wywiadów z artystkami zostały zrealizowane w trzech grupach wiekowych: 20+, 40+, 60+. Rozmówczyniami Magdaleny Lary były: Ula Kluz-Knopek, Ada Karczmarczyk, Aleksandra Ska, Sonia Rammer, Ewa Świdzińską i Anna Goebel. Przeprowadzone rozmowy dotyczyły kwestii kobiecości, macierzyństwa i pracy twórczej w Polsce.