Pieniądze. Obraz za dobre słowo. Rozmowa z Edwardem Dwurnikiem
Ciągle podchodzisz do okna. Czekasz na kogoś?
Od rana wyglądam śmieciarzy, bo mieli przyjechać, ale na szczęście nie przyjechali. Zawsze daję im ekstra kasę. I dodatkowo każdemu po stówie na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Bardzo są zadowoleni. Ale dzisiaj poniedziałek, więc dobrze, że nie przyjechali. Zapamiętaj, że w poniedziałek nie można wydawać pieniędzy.
Dlaczego?
Nie wolno, bo potem cały tydzień jest chujowy, pieniądze od ciebie odpływają.
Nie chciałam z tobą rozmawiać o pieniądzach, bo to jeden z ulubionych tematów każdego dziennikarza, który do ciebie przychodzi, skoro jednak hasło już padło, to zapytam.
Pieniądze wiele ułatwiają, ale nie mogę powiedzieć, żeby były moim celem. Nie szanuję ich mimo różnych udzielanych mi rad, na przykład przez moją córeczkę, która wciąż mi powtarza, że powinienem kupować nieruchomości pod wynajem. Ale po co? Jakie nieruchomości?! Ona rzuca hasło: „Kup mi mieszkanie w Berlinie”. „Dobrze – mówię jej – kupię, ale po co? Kupiłem ci mieszkanie w Warszawie, mam ci kupować jeszcze w Berlinie? To jest bez sensu. A niedługo szlag mnie trafi i dodatkowo będziesz miała na głowie cały dom. Tu masz pracownię, masz pracownię w Berlinie; masz matkę, która też ma pracownię i wielkie mieszkanie, które prędzej czy później będzie do twojej dyspozycji”.
Nigdy nie brakowało ci pieniędzy?
Chciałbym powiedzieć, że nigdy, bo to by pasowało do mojego wizerunku, do tabloidowej legendy. Prawda jest jednak taka, że nie zawsze było różowo. Bywało cienko, kiedy robiliśmy z Tereską zakupy, czasem ledwo starczało nam na serek… Rzeczywiście żyliśmy bardzo skromnie. Co prawda w niedziele zawsze jadaliśmy obiady u mojej matki, ale jeśli chodzi o pieniądze, musieliśmy oszczędzać. Teresa pewnie wspomina w pamiętniku, którego fragmenty niedawno opublikowała w katalogu do swojej wystawy Nad rzeką, której nie ma, że przeznaczaliśmy nasze stypendia na zakup farb. Przede wszystkim dla mnie, ja wszystko zagarniałem, bo potrzebowałem mieć stały dostęp do materiałów do pracy.
Zaraz po studiach znalazłem się w trudnej sytuacji. Nie chciałem brać pieniędzy od rodziców, od dwóch lat byłem żonaty, i wpadłem w panikę. Dobrze, że jeszcze nie mieliśmy dziecka, bo byłoby znacznie gorzej. Zabrałem się do szukania pracy w zupełnie niewłaściwy sposób. Chodziłem po prywatnych sklepach i mówiłem, że mogę wykonać szyld, nikt jednak nie chciał mnie zatrudnić. Zgłosiłem się nawet do kawiarni i zaproponowałem, że będę sprzątać albo zmywać, ale tam też mnie nie chcieli. Nie wiem dlaczego, taki ładny i silny był ze mnie młodzieniec. To było kilka stresujących dni czy tygodni wypełnionych desperackimi próbami. Potem doszliśmy z Teresą do wniosku, że taki sposób szukania pracy to kompletna głupota. Funkcjonowały wtedy dwie instytucje: PSP (Pracownie Sztuk Plastycznych) i Warexpo (Stołeczne Przedsiębiorstwo Usług Plastycznych i Wystaw Artystycznych), które przyjmowały zlecenia od miasta – od firm, fabryk, na przykład od FSO, od ministerstw albo bezpośrednio od komórek partyjnych, wojewódzkich lub centralnych – na okolicznościowe wystawy, na przykład pocztówek. Zaczęliśmy podłapywać takie zlecenia.
Szybko zorientowałem się, że warto inwestować w swoją sztukę, i zawsze bardzo dużo wydawałem na materiały. Pieniądze szły przede wszystkim na farby, blejtramy, płótna i tak dalej. Pewien projektant powiedział mi, że ma taką życiową zasadę: kiedy kończy wystawę, zawsze przeznacza połowę funduszy na nowe materiały.
Raz zatrudniliśmy się przy takiej właśnie wystawie pocztówek w Sali Kongresowej. To były zwykłe kartoniki, czarno–białe fotki, ale na każdej znajdował się pomnik braterstwa z narodem radzieckim albo pomnik wdzięczności za wyzwolenie danego regionu czy miasta. Mieliśmy ich z pięćset sztuk. Przyklejało się je do planszy przyczepionej do aluminiowego stelażu. Plansze malowaliśmy sami, żeby były jak najpiękniejsze. Oczywiście nad całością czuwał główny projektant, my byliśmy podwykonawcami i zasuwaliśmy cudze projekty. To był niesamowity przerost formy nad treścią. Później robiliśmy jakąś wystawę w Muzeum Lenina i jedna z kuratorek zapytała, czy nie chcielibyśmy tam popracować jako konserwatorzy plansz i gablot. Trzy–cztery lata tam siedziałem. Chodziłem po ekspozycji z gumką w ręku i wycierałem to, co dzieciaki pobrudziły. Była tam specjalna pracownia, tak zwany pyłorys, gdzie siedział facio i preparował dokumenty z podpisami Lenina. Podobno przysyłano je z ZSRR i powielano w stu egzemplarzach. Pracowały tam również panienki, bardzo zaangażowane politycznie, organizowały wystawy. Dało się z tego żyć. Tym bardziej że po każdej chałturze, zwłaszcza w Muzeum Lenina, zawsze zostawały mi jakieś materiały – papiery, płótna. Do dzisiaj mam obrazy malowane na płótnach wykorzystywanych do wystaw. Składowali je zwinięte na strychu i jeden z magazynierów pozwalał mi je zabierać. Naciągałem je na proste ramy, a po latach przebijałem na normalne fachowe krosna. Dostałem między innymi kilkanaście płóciennych plansz na ramach, które wystarczyło tylko zagruntować. Były dość kiepskiej jakości, ale trwałe. Legitymacja ZPAP dawała dużo możliwości. Dzięki niej można było kupować farby, papier przydziałowy przeznaczony wyłącznie dla członków związku. Początkowo sklep był przy ulicy Gałczyńskiego, potem przeniósł się na Mazowiecką. Po latach osiemdziesiątych przynależność do ZPAP straciła już jednak na znaczeniu, pracę można było dostać gdziekolwiek, na przykład w szkole, trzeba było tylko skończyć dwuletni kurs pedagogiczny. Zresztą chyba tak jak dziś.
Szybko zorientowałem się, że warto inwestować w swoją sztukę, i zawsze bardzo dużo wydawałem na materiały. Pieniądze szły przede wszystkim na farby, blejtramy, płótna i tak dalej. Pewien projektant powiedział mi, że ma taką życiową zasadę: kiedy kończy wystawę, zawsze przeznacza połowę funduszy na nowe materiały. Farby co prawda dostawaliśmy, ale pędzle Rowney czy Talens braliśmy na kredyt i potem ściągali nam należność z wypłat. Te pędzle były sprowadzane z zagranicy, nie było ich ani na mieście, ani w naszym sklepie związkowym. Tak mi zapadła w pamięć zasada tego projektanta, że do dzisiaj ją stosuję. Teraz to już nie ma takiego znaczenia, ponieważ nie można obecnie porównywać ceny obrazu z kosztem materiałów, wtedy jednak było to jakieś jeden do dwóch. Powiedzmy, że farby kosztowały pięć, a obraz dziesięć tysięcy, wkład był dużo wyższy niż teraz. Dzisiaj zresztą maluję tylko farbami Rembrandt firmy Talens, które mają genialny pigment i są bardzo wydajne w porównaniu z tymi studyjnymi. To są właściwie farby dla studentów, po pewnym czasie tracą kolor i są mało wydajne. Niektórzy wpadają w pułapkę (ja też tego doświadczyłem) kupowania tanich i niewydajnych farb, chociaż tak naprawdę bardziej opłacałoby się im kupować drogie i dobre materiały Talens albo Lukas. Reasumując, nie opłaca się kupować tanich farb.
Jak szła wtedy sprzedaż?
Zawsze sprzedawałem obrazy, zawsze. Bardzo szybko załapało. Zacząłem zaraz po studiach. Kiedyś funkcjonowało Biuro Handlu Zagranicznego Desa, mieściło się niedaleko Muzeum Narodowego, w Alejach Jerozolimskich. Wstawiłem tam parę obrazów z cyklu Autostopy, które podróżowały po różnych zagranicznych wystawach, potem ze sprzedaży musieli się ze mną rozliczać z dewiz.
W 1972 roku powstał Ruch „O poprawę”. Założycielami tej grupy byli: Eugeniusz „Geno” Małkowski, Witold Masznicz i Czesław Pius Ciapało. My, artyści, doszliśmy do wniosku, że trzeba coś zmienić w handlu sztuką. Chcieliśmy przede wszystkim przejąć sklepy z pamiątkami artystycznymi, czyli tak zwane galerie związkowe, które okupowała miernota, i to był nasz główny cel – zaistnieć w tych sklepach, galeriach, w Desie. W ramach ruchu działałem do 1976 roku, w 1977 wystąpiłem. Zrobiliśmy w tym czasie kilkanaście wystaw, na skalę krajową. Coraz więcej młodych artystów brało w tym udział, zwłaszcza malarzy, mieliśmy chyba nawet wystawę w Kopenhadze, w kościele przerobionym na galerię.
Wstawiałem swoje prace prawie wszędzie, gdzie się dało, i bardzo dobrze sprzedawałem. To były duże, piękne obrazy. Sprzedawałem je za pięć, sześć, czasem siedem tysięcy – w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze to około czterdziestu tysięcy. Od tego czasu pieniądze już były zawsze.
Pamiętam, że na początku istnienia grupy odbyliśmy dyskusję w galerii w Teatrze Studio, wysunęliśmy wtedy nasz postulat – chcemy mieć dostęp do galerii związkowych. Prywatne galerie wówczas jeszcze nie istniały. Nie wiem, jak było na prowincji, ale w Warszawie pierwszą prywatną galerię otwarto dopiero lata później, w Hotelu Europejskim – pozwolenie na tę działalność dostał jeden z urzędników Ministerstwa Kultury, drugą natomiast otworzył Piotr Nowicki w jednym z pawilonów dla rzemieślników na tyłach Nowego Światu. Podczas tej dyskusji programowej wszyscy zabierali głos, między innymi artysta malarz Antoni Fałat, mieliśmy pretensje do władz związkowych i do Ministerstwa Kultury, że nie mamy dostępu do tych galerii. To w nich kwitł prawdziwy handel sztuką. Wszyscy marzyli o tym, żeby się dostać do Galerii Art na Krakowskim Przedmieściu, gdzie dyrektorem był Lis czy Zając, czy może Marchewka, już nie pamiętam. Potem szefowała tam Nina Rozwadowska. Związek w końcu nacisnął na władze i dostaliśmy tę galerię. Później powstało kilka sprzedajnych galerii, kanciapek, zwłaszcza przy hotelach. To był początek lat siedemdziesiątych. Wstawiałem swoje prace prawie wszędzie, gdzie się dało, i bardzo dobrze sprzedawałem. To były duże, piękne obrazy. Sprzedawałem je za pięć, sześć, czasem siedem tysięcy – w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze to około czterdziestu tysięcy. No więc od tego czasu pieniądze już były zawsze. Władze miały fundusz na zakupy, z którego mogło czerpać miasto, w tym muzea. W Warszawie jest bardzo dużo muzeów, na przykład tam, gdzie są teraz Porczyńscy (Muzeum Kolekcji imienia Jana Pawła II), było kiedyś Muzeum Historii Polskiego Ruchu Rewolucyjnego. Kupowało do swoich zbiorów prace z wystaw organizowanych w Zachęcie czy w Stowarzyszeniu Architektów Polskich przy ulicy Foksal, czy też w Galerii Foksal. Kupowało również Muzeum Warszawy, ostatnio nawet Muzeum Archeologiczne, Zachęta też zaczęła gromadzić obrazy.
Kiedy państwowe kolekcje zaczęły kupować od ciebie obrazy?
W 1971 roku, po wystawie u Boguckiego w Galerii Współczesnej. Później, w 1972, po wystawie w Zielonej Górze. Jeszcze w latach osiemdziesiątych państwowe muzea kupowały ode mnie prace, a potem to się urwało. Teraz muzea prawie w ogóle nie mają funduszy, wszystko zależy od ministra. Jeśli kocha muzykę, wydaje na filharmonię, na orkiestrę, jeśli kocha teatr czy film, tu wkłada pieniądze, dlatego na przykład powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, a my, artyści malarze i rzeźbiarze, jak zwykle jesteśmy na szarym końcu. Była kiedyś dobra galeria rzeźby w byłym kinie Nowy Świat. Dawno jej nie ma. Zresztą, wracając do prywatnych galerii, wstawiałem swoje prace również do Zapiecka. Moje obrazy znajdowały nabywców. Mogę powiedzieć, że od początku kariery artystycznej miałem wzięcie, ale kasa nie była wtedy specjalnie duża. Pierwszy samochód, garbusa, kupiłem w 1976 roku. Mieliśmy już wtedy mieszkanie przy Burgaskiej, które zafundowali nam rodzice Teresy. Należeliśmy do spółdzielni. To znaczy częściowo teściowie nam zafundowali, a częściowo to była pożyczka do spłacenia. Potem kupiłem następnego garbusa, oczywiście używanego. Później były golfy. Malowałem wtedy mnóstwo autostopów, które gdzieś się rozjechały po świecie. Teresa na szczęście zawsze starała się tworzyć dokumentację fotograficzną moich prac, czasem jednak nie zdążyła i obraz już był u klienta.
Nawet teraz, kiedy maluję abstrakcje, szybko załapały i już je sprzedaję, mimo że dużo osób nie może się do nich przekonać. Po wielu obrazach zostały mi więc tylko wspomnienia, nie zdążyłem ich nawet odnotować. Prowadzę dokładną inwentaryzację prac, część jednak mi umknęła i nie trafiła do spisu. Istnieje około dwustu obiektów, które nie zostały opisane. W 2000 roku Pola zrobiła wielką inwentaryzację moich prac. Dwa razy zdarzyło mi się przyuważyć w galeriach swoje obrazy bez żadnego opisu – raz w Zakopanem, to był chyba autostop z Sieradza, i jeszcze w jakiejś innej galerii – gdy z ciekawości sprawdziłem, na odwrocie nawet nie było mojego podpisu. Niedawno w Desie Unicum pokazał się mój obraz z jakiegoś miasteczka na Dolnym Śląsku, piękny. Nie zdążyłem go złapać, kupił go okazyjnie mój znajomy. I powiedział, że z tyłu nie ma podpisu. A obraz na pewno jest mój.
Zdarza ci się kupować własne obrazy?
Jeśli jakiś zauważę na rynku, a mam do niego szczególny sentyment, to tak. Raz trafiłem na obraz Judyta z 1974 roku – wystawiłem go kiedyś na aukcji, a gdy potem się pojawił w domu aukcyjnym Rempex, wykupiłem go za dziesięć tysięcy. Jakiś czas temu zadzwonił do mnie Łukasz Gorczyca, znany marszand z galerii Raster, i powiedział, że w Desie Unicum jest do kupienia zestaw prac, kilkanaście rysunków, za piętnaście tysięcy złotych. To było dobre parę lat temu, chyba nawet z Elą Łebkowską obejrzeliśmy je w internecie, i wtedy sobie przypomniałem, że dałem te rysunki znajomej o imieniu Ewa, która miała kupić tusze i je pociągnąć. Nie wyjawię nazwiska tej kobiety, bo nie dość, że nasza znajomość się rozpadła, to ona jeszcze nie oddała mi tych prac, które w przyjacielskim amoku powierzyłem jej do konserwacji, tylko opyliła je w Desie. A to były moje ulubione prace malowane kolorowymi flamastrami.
Miałem takie fajne flamastry, stworzyłem nimi z dwa tysiące rysunków. Zrobiła się potem afera, bo te rysunki zaczęły znikać. Sam to widziałem, bo akurat cała ich seria wisiała na wystawie w Legnicy i normalnie blakły w oczach, w zastraszającym tempie. Zniknął cały pigment z rysunków, tylko w miejscach, gdzie używałem długopisu, został odciśnięty ślad po kulce, a ślady po flamastrach były już ledwo widoczne. Gdyby tak powisiały jeszcze z miesiąc, zniknęłyby kompletnie. I stąd wynikła potrzeba ich konserwacji.
Kiedy zacząłeś rysować flamastrami?
Zaraz po studiach. W 1971 roku w akademii pozowałem Teresie do aktu, robiła wtedy dyplom z rzeźby. To był akt, ale pozowałem w majtkach. Ja zrobiłem już wtedy dyplom i za pozowanie kasowałem pieniądze. Pamiętam, że Tereska kupiła w pewexie komplet flamastrów i zacząłem nimi zasuwać. Nie miałem pojęcia, że są takie nietrwałe.
Czyli dobra rada dla młodych artystów…
Żadnych pisaków, flamastrów ani długopisów! Tylko tusz i ołówek. Tusz chiński, atramentu też nie wolno stosować, też znika. Normalny ołówek, ewentualnie kredka. Akwarele również znikają, i szczególnie wszystkie te chemiczne ulepszacze, których jest bardzo dużo w materiałach dla niedzielnych artystów. Niedzielni zresztą niech sobie znikają i blakną. Pies ich trącał, ale dobrych szkoda. Doświadczyłem tego na własnej skórze, nauczyłem się na swoich błędach.
Miałem takie fajne flamastry, stworzyłem nimi z dwa tysiące rysunków. Zrobiła się potem afera, bo te rysunki zaczęły znikać. Sam to widziałem, bo akurat cała ich seria wisiała na wystawie w Legnicy i normalnie blakły w oczach, w zastraszającym tempie.
Moje prace robione flamastrami trzeba było poddać konserwacji. Sam nawet próbowałem poprawiać stare prace tuszem i piórkiem, ale nigdy mi to nie wychodziło, zawsze rysowałem obok. To nie na moje nerwy. Tej żmudnej roboty podjęła się najpierw moja kuzynka, potem Pola zaczęła próbować, była już dużą dziewczynką i taka manualna, artystyczna praca ją ciekawiła. Pociągała po papierze stalówkami z tuszem czarnym lub kolorowym. Nie ona jedna, później więcej osób profesjonalnie zajmowało się konserwacją moich papierów. Nawet dziś moja przyjaciółka, malarka Teresa Starzec, wspomina, że uratowałem jej życie. Akurat była w ciąży, w domu było krucho z pieniędzmi i ta fucha bardzo jej się przydała. Płaciłem jej za poprawianie swoich rysunków, chyba dwadzieścia złotych za sztukę, i w ten sposób utrzymywałem całą rodzinę. Tereska brała rysunki do domu i później mi je zwracała. W ciągu kilku lat poprawiła tysiąc moich prac.
Wracając do tematu: Gorczyca zapytał, czy nie chciałbym kupić tego zestawu rysunków z nim na spółkę, bo cała kwota, piętnaście tysięcy, to dla niego za dużo. Powiedziałem mu, że zostały narysowane flamastrami, które z czasem stracą intensywność i wreszcie znikną. Już kiedy je oglądaliśmy, były wyblakłe, mimo że leżały w teczce. W Desie dali mi telefon do faceta, który je przyniósł, i zadzwoniłem do niego. Powiedziałem, że jego żona otrzymała je kiedyś ode mnie do poprawienia, a on zaprzeczył; twierdził, że to niemożliwe. Ja mu na to, że jeśli chce uratować te rysunki, musi wynająć konserwatora, żeby pociągnął je kolorowymi tuszami. Powiedziałem ludziom w Desie, że ten zbiór znika i żeby nim nie handlowali, a Gorczycę odwiodłem od zamiaru kupna. Nie wiem, co się stało z tymi rysunkami, pies to trącał. Tak się kończą męskie zachwyty – kobiety cię uwodzą, a ty potem rozdajesz swoje dobra na prawo i lewo.
Czy zdarza się, że ludzie mówią: „Dwurnik tyle tego maluje, on już tego nie ogarnia. W ogóle nie wie, co ma, ile ma, można coś podprowadzić”. Marszandzi biorą do galerii, ty zapiszesz, nie zapiszesz… Zdarzają się takie sytuacje?
Zdarzały się, kiedy byłem nawalony – z tym że to w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat.
Siedmiu.
No tak, Pola tak twierdzi, ale siedmiu na pewno nie. I wiem, że jakieś obrazy znikały mi z pracowni i później nie mogłem ich znaleźć. Przyjaciele wynosili. Budziłem się rano po balandze, a na stole leżała kupka szmalu i nie wiedziałem, od kogo to i dokąd poszły obrazy. Staram się mieć zaufanie do ludzi, w innym wypadku nie miałbym żadnych znajomych, byłbym sam. Oczywiście są tacy artyści, którzy może przesadnie szanują swoją twórczość i wolą pracować gdzieś na etatach, a obrazy trzymają w zamknięciu i bardzo je celebrują.
Historia sprzed miesiąca: zginęły mi dwa duże obrazy – Wrocław i Olsztyn.
Nie masz problemów z wypuszczaniem swoich prac do ludzi? Czy może są takie obrazy, z którymi na pewno się nie rozstaniesz?
Nie, to jest tylko kwestia pieniędzy. Moje królestwo obrazowe się rozchodzi. Jak Pola się dowie, które płótna poszły do ludzi, chyba mnie przeklnie.
Ona zawsze marzyła, żebym dawał albo sprzedawał swoje prace do zagranicznych kolekcji, bo tylko one się liczą na świecie. Bynajmniej nie polskie, bo Polska to prowincja i zadupie. Ale ja to chrzanię. Muszę z czegoś żyć. Więc jeśli ktoś zapłaci odpowiednią sumę, która mnie zadowoli nawet po tym, gdy odprowadzę od niej podatek… Oczywiście to bardzo niebezpieczne, szara strefa czyha. Ale trzeba być ostrożnym i działać zgodnie z przepisami. Jeśli się zastanowić, to od kilkudziesięciu lat nie narzekam na brak kasy. Może raz zabrakło mi na benzynę, kiedy prowadziłem porsche i nagle stwierdziłem, że nie mam forsy w portfelu. Jechałem wtedy z Polą i zapytałem, czy nie ma jakichś pieniędzy. Bardzo się tym faktem zdziwiłem i powiedziałem, że już mi się pali kontrolka rezerwy. I wtedy postawiła mi bak benzyny.
Jaki masz stosunek do pieniędzy?
Chyba trochę nonszalancki. Łatwo przychodzą, łatwo odchodzą, tak. Zresztą mam teraz całą produkcję na sprzedaż. Nazywam to produkcją, z tym że to mnie cieszy i bawi. Ponadto maluję dużo tulipanów, które właściwie przedstawiają małe waginki. Mam na nie wielu nabywców. W ciągu ostatnich kilkunastu lat kupiłem krewnym około piętnastu samochodów. Mój asystent nie chciał jeździć AMG, bo za dużo kosztowało go paliwo, więc na jego użytek kupiłem toyotę rav4. Żeby było ekonomiczniej. No właśnie. Mam duże potrzeby, bo to są również potrzeby innych ludzi. Utrzymuję całą ich rzeszę. Nie traktuję tego jako obciążenia, to naturalna sprawa. Teraz muszę zachować dyscyplinę finansową, bo potrzebuję sporo pieniędzy, żeby przedłużyć dzierżawę wieczystą i wykupić działkę. Założyli mi hipotekę na dom. Gdybym okazał się niewypłacalny – ja albo moi spadkobiercy, czyli Pola – zabiorą mi całą chałupę. Spłacam regularnie i mam nadzieję, że w ciągu dwóch lat zdobędę wszystkie potrzebne pieniądze i będę mógł zdjąć ten „areszt hipoteczny” ze swojego domu. Pola myśli nawet, żeby stworzyć coś w rodzaju fundacji Dwurnika, porządnej kolekcji, zgrupować moje prace, bo się rozchodzą. Wiem, że tak się dzieje, ale muszę żyć, jak chcę. I się tym nie przejmuję; kupuję sobie wszystko, o czym zamarzę, czy o czym zamarzą moi bliscy. Zresztą kupuję drugą rav4 dla swojej siostrzenicy, auto jest już zamówione i płynie do Polski parostatkiem z Japonii. Śmiejemy się, że to auto za kotlety. Siostrzenica powiedziała, że w ramach rekompensaty codziennie będzie mi przywoziła kotlety. Raz przywiozła, rok temu. Wyczerpaliśmy już temat pieniędzy?
Według mnie tak. I bez kotletów siostrzenicy jesteś „zaopiekowany”. Asystent przywozi ci codziennie obiad. Nieźle sobie poukładałeś życie.
Tak, bo ja właściwie jestem samotnik. Kiedy ostatnio piłem, wszystko wokół było porozpierdalane i nie miało sensu. Teraz jednak przestałem się alkoholizować, mam asystenta, który mnie wozi, zaznałem przyjemności bycia pasażerem jak jakiś co najmniej minister. To mi pasuje. Jesteśmy nawet troszkę zaprzyjaźnieni, on troszczy się o różne rzeczy, a przy okazji ma do dyspozycji samochód.
Dbasz o siebie? Zdrowie, forma…
Bardzo o siebie dbam. Raz na tydzień chodzę na gofrownicę, czyli na opiekacz, żeby być ładnie opalonym. Kiedyś tak się spaliłem, że wyglądałem jak Murzyn, mam nawet zdjęcie. Szedłem akurat do filharmonii, zresztą robię to regularnie od czterdziestu lat. Kwiek mnie tym zaraził – kiedy wyrzucili go ze szkoły, postanowił spędzać wolny czas w klubie przyjaciół muzyki. Co tydzień mieli koncerty z wykładami, które dawał tam między innymi muzykolog Jan Weber, i Kwiek mnie tam wciągnął, gdy już byliśmy na studiach. Jestem całkiem dobrze wykształcony muzycznie.
Na stole w kuchni, przy którym siedzimy i rozmawiamy, wśród lekarstw, gazet, zdjęć obrazów, badań lekarskich leży Przewodnik operowy Józefa Kańskiego, wydanie z 1985 roku. Sięgasz czasem do niego?
Przewodnik operowy? Ten mały, gruby? Czasem sięgam. Moim zainteresowaniem muzyką zaraziła się rodzina. Teresa ogromnie lubi muzykę, kupowaliśmy abonament do filharmonii i co sobotę chodziliśmy razem na koncert. Do dziś jest wielką amatorką muzyki poważnej, także Pola jest melomanką. Kilka lat z rzędu chodziliśmy na Festiwal Mozartowski. Pola była zachwycona Ryszardem Perytem, który wyreżyserował wszystkie opery Mozarta; rysowała go, w końcu wreszcie poznała go osobiście. Przychodził na wszystkie spektakle i pilnował wykonawców. Muszę się pochwalić: Pola potrafi wyśpiewać po włosku całego Don Giovanniego. Ma kilka płyt z jego różnymi wykonaniami, parę pożyczyła ode mnie i nie oddała.
Mam duże potrzeby, bo to są również potrzeby innych ludzi. Utrzymuję całą ich rzeszę. Nie traktuję tego jako obciążenia, to naturalna sprawa.
Wracając do tematu: pewnego razu poszedłem z Kwiekiem do filharmonii i nagle się zaniepokoiłem, bo zorientowałem się, że wszyscy muzycy na mnie patrzą. Po prostu gały na mnie wybałuszali. I wreszcie ktoś znajomy mówi: „Wyglądasz, jakbyś spadł z księżyca. Jesteś po prostu czarny!”. Przestałem więc chodzić na solarium przez jakiś czas. Zimą to mi jednak bardzo dobrze robi. Nie choruję, człowiek jest zawsze rozgrzany. No, nie lubię być blady. Raz koleżanka powiedziała mi, że jestem strasznie blady. Od razu pobiegłem do solarium.
Tobie na poprawę wyglądu wystarcza garnitur od Zaremby. Ocieramy się o luksus.
Kupowałem u Zaremby, kiedy żył stary Tadeusz Zaremba, który szył dla Cyrankiewiczowej, generała Spychalskiego. Gomułka zamawiał u niego spodnie. Zaremba w czasach stalinowskich obrabiał wszystkich kacyków. Miał świetny zakład na rogu Nowogrodzkiej i Kruczej, skroił mi kilka garniturów.
Kiedy cię było stać na pierwszy garnitur od Zaremby?
W latach osiemdziesiątych. Jeździłem wtedy do Londynu i przywoziłem stamtąd tkaniny. Zabrzmiało, jakbym na handel przywoził, a to dla siebie. W Londynie jest fantastyczna ulica pełna sklepów z tkaninami. Zobaczyłem tam piękny ceglany kaszmir na marynarkę, cholernie drogi. Przyszedł właściciel, Hindus, przyniósł ten kaszmir i tak nas zakręcił – byłem wtedy z Teresą – że go kupiłem. O właśnie, Wojtek Tuleya tak potrafi po mistrzowsku zakręcić klienta w galerii – nie chce obrazu albo chce, ale go nie stać, a ostatecznie i tak kupi, i będzie zadowolony. To jest niezwykła umiejętność!
A stary Zaremba skroił mi potem z tego ceglastego kaszmiru marynarkę. Niestety już nie chodzę w spodniach od garnituru, bo wszystkie są na mnie za ciasne. Po śmierci Tadeusza Zaremby biznes przejął jego syn Adam. Od niego mam też kilka marynarek. Powiedziałem kiedyś Tomkowi Stańce, że firma Zaremba świetne szyje, i Tomek zamówił sobie u nich kilka garniturów i marynarek z czerwonymi podszewkami. Czasem występuje w jednej z nich. Tadeusz Zaremba specjalnie dla mnie uszył jesionkę, chociaż nigdy ich nie robił. Co ciekawe, kołnierz zamówił u jakiegoś specjalisty z Katowic. Nie chciałem watoliny, ale Zaremba przekonał mnie, że na plecach watolina musi być, bo jeśli plecy się zaziębią, to jest najgorsze przekleństwo. Dobrze, że teraz zapalenie płuc można wyleczyć, ale przed wojną ludzie na to schodzili.
Kiedyś chodziłem zamawiać buty do Jana Kielmana, który sam wszystko projektował, ale miał swoich cholewkarzy. Mam też ubrania od Roberta Serka, który prowadził w Warszawie butik Comme des Garçons. Wykłada też w Szkole Głównej Handlowej. Jest DJ-em. Razem z trzema chłopakami chodzą po klubach i grają. Nie wiem jednak, czy to aktualne, może sprzedaję ci wiadomości sprzed dekady. Kiedy rozstałem się z Elą Łebkowską, mój świat zupełnie się zmienił i przestałem bywać. Ale w związku z nią stałem się rasowym bywalcem. Miała takie znajomości! Nawet krytyk teatralny i dramaturg Piotruś Gruszczyński, który przecież jest w środku cyklonu kulturalnego, pytał ją o różne szczegóły i różnych ludzi. Byłem kiedyś świadkiem, jak do niej dzwonił, a ona mu wszystko wyjaśniała. Nie wiem, skąd to wiedziała, ale wszystko genialnie kojarzyła. Może przez wydawnictwo Tenten, które prowadziła w latach dziewięćdziesiątych. Była zaprzyjaźniona z wieloma ludźmi. Oboje kupowaliśmy w Comme des Garçons, z tym że Ela była wybredna, przywoziła wszystko do domu i przymierzała. Ja tam kiedyś kupiłem fajny płaszcz, latami zadawałem w nim szyku i nawet namawiałem Dorotę Masłowską, żeby kupiła sobie płaszczyk z garbem. Nie wiem, czy to zrobiła, ale na pewno była u Serka i go oglądała, bardzo jej się spodobał.
Namalowałeś wtedy portret Masłowskiej.
Tak. Byłem ciekaw samej dziewczyny, ale przede wszystkim ruszyła mnie jej książka Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Mocny debiut. Już sam tytuł jest genialny. To był 2002 rok, jeszcze mieszkałem z Polą i Teresą, to było przed związkiem z Elą Łebkowską. Malowałem wtedy bardzo dużo portretów. Masłowska akurat miała odbierać Paszport „Polityki”. Chyba Paweł Dunin-Wąsowicz dał mi jej numer telefonu, zadzwoniłem i zaproponowałem, żeby mi zapozowała. Odebrałem ją z dworca, bo przyjechała do Warszawy pociągiem, pojechaliśmy do pracowni, Teresa przygotowała obiad, szybko zjedliśmy i zacząłem ją malować, bo mieliśmy tylko godzinę. Miała jeden czarny ząb, udawała, że jest wybity.
Ludzie cię inspirują?
Kiedyś malowałem wszystkich znajomych dookoła: Ewę Kuryluk, Tomasza Stańkę, męża Anny Jurksztowicz Krzesimira Dębskiego – opowiadał fajne kawały… To było jeszcze przy Burgaskiej. Agnieszce Osieckiej też zrobiłem tam portret.
A wracając do Serka: mam kilka ubrań od niego, których jeszcze nie włożyłem. Po prostu nie miałem czasu. Przy Koszykowej jest butik Laura. Kupiłem tam kiedyś wiele ubrań za bardzo dużą kwotę. Przymierzałem je po kolei, a właścicielka tylko mówiła: „Świetnie wyglądasz”, więc ja brałem i brałem. W efekcie mam płaszcz, którego do tej pory nie włożyłem, a także marynarkę, podobno projektu jakiegoś świetnego francuskiego stylisty. Nosiłem stamtąd tylko skórę, też fantastyczną. A, raz włożyłem oliwkowy garnitur na wernisaż Sportowców w 2010 roku. Chcę go oddać siostrzeńcowi, tylko muszę podjechać do Józefowa mu go podrzucić. Mamy identyczną budowę, więc będzie na nim leżał idealnie.
Wracając jeszcze do Comme des Garçons, raz wpadłem. Powiedziałem jednej swojej koleżance, żeby wybrała sobie, co chce, a ja ureguluję rachunek. I to była skucha, ponieważ ona wzięła ze sobą córkę i kiedy potem Serek powiedział mi, ile mam zapłacić, przestałem się z tą koleżanką spotykać. Zdarzają się kobiety, które biorą wszystko, jak leci, bez opamiętania. Miałem kiedyś przyjaciółkę malarkę, buddystkę z Krakowa. Kiedy ją poznałem, miała raptem kilka ciuchów na krzyż, stary koc i mieszkanie w jakiejś straszliwej ruinie – gołe wylewki betonowe, linoleum. Zafundowałem jej remont i wyposażenie, od pralki po sprzęt hi-fi firmy Bang & Olufsen. Wszystko brała. Dobrze, że nie miała prawa jazdy, bo pewnie kupiłbym jej samochód. Kiedy pojechaliśmy do Rzymu i weszliśmy do butiku, żeby jej kupić sukienkę, wybrała chyba z osiem sztuk. Pytałem, po co jej tyle, a ona nic, tylko brała. Jakby miała syndrom wychowanka domu dziecka. Trochę mnie to zraziło. Styl noszenia się zmieniła kompletnie, stare poncho poszło w odstawkę. Buddyzm i dobrobyt nie idą jednak w parze.
Jeśli chodzi o tę pierwszą koleżankę i Commes des Garçons, po prostu się zdziwiłem, że tak przegięła. To naprawdę fajna, skromna kobieta, a tu coś takiego… Nie wiem nawet, jak to nazwać. Mam też bardzo skromne koleżanki, które nie chcą ode mnie żadnych prezentów, po prostu nic. Chyba że jakiś brylancik albo naszyjnik, złotą kolię… Nie, żartuję. Aż tak to nie jest. Może sprawiam wrażenie, że nie ogarniam wszystkiego, że jak jestem miły i hojny, to oznacza to bezbrzeżną hojność?
Obrazy chętnie rozdajesz?
Dosyć chętnie, to fakt. I czasami się w tym gubię. Kiedyś nawet zadzwoniłem do pana Marka – to mój nadworny przewoźnik, bardzo fajny, bo szalenie uczciwy i nie naciąga jak te wszystkie bandziory. Po prostu hołota i złodzieje. Oczywiście zdarzają się też uczciwi taksówkarze, ale jeszcze ich nie spotkałem, poza panem Markiem, który ma prywatną firmę przewozową. Wracając do rozdawania obrazów: raz dałem pewnej dziewczynie tyle, że aż zadzwoniłem po pana Marka, żeby je jej zawiózł. A później zacząłem ich u siebie szukać, zwłaszcza jednego…
Po pijaku dawałeś?
Tak, i myślę, gdzie on, kurwa, jest, komu ja go dałem? Mam tu monitoring, więc asystent Paweł zaproponował, żebyśmy go sprawdzili. Ale machnąłem ręką, bo nie mieliśmy na to czasu. A później się okazało, że ta dziewczyna ma ten obraz i jest bardzo z tego powodu szczęśliwa. O w mordę. I jeszcze pokazała mi zdjęcie tego płótna na ścianie u siebie w domu. W jednym z wywiadów powiedziałem, że mogę obraz sprzedać za dwieście tysięcy albo podarować za dobre słowo. I różni znajomi zaczęli do mnie dzwonić, że chcą obraz za dobre słowo. Paru nieznajomych też się odezwało w tej sprawie.
Zamieszczony tekst stanowi fragment książki Małgorzaty Czyńskiej, Moje królestwo. Rozmowa z Edwardem Dwurnikiem, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2016, s. 156–174.