Pełna dowolność. Rozmowa z Dominiką Olszowy
Tomek Pawłowski: Jest październik 2008 roku, Poznań. W tym samym miesiącu zaczynasz studia na intermediach. Z czeluści październikowej pluchy, w jednej z oficyn na poznańskim Łazarzu nagle wyłania się Sandra i pokazuje swoje Majtki. Jak do tego doszło?
Dominika Olszowy: Pierwsza Sandra … to było dawno temu, już prawie tego nie pamiętam, jak przez mgłę. Dopiero zaczynałam studia i pamiętam tę chęć, potrzebę zrobienia wystawy oraz wyjścia ze swoją twórczością na zewnątrz, do ludzi. Ochotę na samoorganizację. Nie chciałam czekać na wystawę końcoworoczną w szkole czy zaproszenia ze strony instytucji oraz galerii. Doszłam do wniosku, że trzeba się samouczynić i zorganizować pokaz, który oprze się na zwykłej radości z tworzenia.
W wystawie Majtki wzięło udział 8 osób. Czy wszystkie były studentkami? Jak się skrzyknęłyście ?
Wszystkie. Natalia Daszkiewicz, Agata Janicka i Matylda Halkowicz studiowały chyba grafikę, jeśli dobrze pamiętam. Matylda zaprojektowała zresztą plakat do wystawy oraz wspaniałe logo Sandry, które zostało z nami do dzisiaj. Z Kasią Bartkowiak byłam na roku. Były też Jagoda Chalcińska, Damian Bieniek i Iwona Skwarek, która zagrała tam swój pierwszy koncert. Miała doklejonego wąsa i stojąc na tarasie pięknie śpiewała swoje piosenki, to było zanim jeszcze powstała Rebeka. No i ja. Był też Fryderyk Lisek, który zagrał set didżejski na koniec, ale grał pod pseudonimem żeńskim – to dlatego, że w założeniu Sandry w wystawie miały brać udział głównie dziewczyny.
Dlaczego?
Wszędzie dookoła w sztuce mężczyźni byli większością, jeśli nawet nie całością. Było więcej artystów. Miałyśmy ochotę trochę to zaburzyć, zrobić coś na przekór temu zjawisku.
Czy ten temat został jakkolwiek pociągnięty i zaznaczony w ramach wystawy? Czy prace prezentowane w Sandrze odnosiły się do pozycji kobiet, ich doświadczenia, do feminizmu?
Może niektóre tak, ale nie było to założeniem wystawy. Jeśli pojawił się wątek feministyczny w którejś z prac artystek, to tylko dlatego, że akurat dana artystka miała ochotę o tym opowiedzieć. Mówienie pracami o sytuacji kobiet było jednak dla nas odległe. Nie chodziło nam o podkreślanie feministycznych wątków sztuką, tylko o to by realnie, fizycznie zapełnić wystawę dziewczynami, zdolnymi artystkami.
Jak więc powstawały te wystawy, skoro nie miały ani określonego tematu, ani kuratorki?
Spotykałyśmy się, dyskutowałyśmy, przygotowywałyśmy wszystko wspólnie. Zarówno fizycznie, jak i merytorycznie. W przypadku kilku Sandr, wystawy odbywały się w opuszczonych, zagrzybiałych i dosyć brudnych, ale bardzo fajnych miejscach. Trzeba było je posprzątać, dostosować i zamontować wystawę. Miałyśmy spotkania, na których wymieniałyśmy się spostrzeżeniami, ostatecznie każda z osób pokazywała tę pracę, którą uważała za najodpowiedniejszą. Wszystkim wystawom i akcjom Sandry towarzyszyło przede wszystkim dużo rozmów i integrujących spotkań, pełnych wymian energetycznych oraz merytorycznych.
Mocno podkreślasz to, że Sandra była wspólnotą ludzi, grupą przyjaciół, znajomych, kręgiem towarzyskim…
Jest wspólnotą! Elastyczną i bardzo rozciągliwą. Ten worek może jeszcze sporo pomieścić: przyjaciół, kuzynek, znajomych i znajomych znajomych.
Worek, w którym rozmawia się o sztuce. Jakie znaczenie mają te rozmowy?
Rozmawia się i robi. Ale spotkania mają tu bardzo duże znaczenie. Przed każdą odsłoną Sandry spotykaliśmy się wszyscy i robiliśmy burzę mózgów. Co zrobić, co pokazać, gdzie, jakie prace, jaką wystawę, w jaki sposób, jak to nazwać? Wszystko było tworzone wspólnie. Jednocześnie rozmawialiśmy przy tym o sztuce w ogóle. Taki zlot Sandr zawsze był bardzo inspirującym i popychającym wydarzeniem. Intensywne rozmawianie z koleżankami i kolegami w twoim wieku, którzy mogą dać ci feedback, jest zupełnie innym doświadczeniem niż szkolne korekty. Moim zdaniem nawet cenniejszym.
Na początku założeniem Sandry było to, że nie wchodzimy do żadnej galerii czy instytucji. Sandra miała działać na zewnątrz, by móc docierać również poza „kręgi wtajemniczonych”, zainteresowanych sztuką. Stach Szabłowski zaprosił mnie, żeby Sandrę zrobić w Zamku. Więc zaczęliśmy rozkminiać, jak wybrnąć z tej sytuacji i jeszcze mieć możliwość to skomentować.
Ale poznańska uczelnia była wówczas miejscem, które również mocno oddziaływało na środowisko.
Tak, intermedia były dla mnie totalnie pozytywnym zdziwieniem. Na studiach była bardzo dobra energia, taka, że się chce, że trzeba robić i że działamy. Wszystko to, jak i ludzie, których tam poznawałam, było dla mnie bardzo ważne. Zarówno studentki, studenci, jak i profesorowie.
Jaki panował wówczas klimat w poznańskiej sztuce?
Była Galeria Pies, Stereo, Galeria Arsenał i ON, działało Penerstwo, które było bardzo istotne na poznańskiej scenie. Ale ja tę wspólnotowość i samoorganizację przeniosłam z doświadczenia nabytego na podwórkach teatrów „niezależnych”, w których długo przed studiami działałam i które były również silnie obecne w Poznaniu. Po wielu akcjach, happeningach, spektaklach, które sami organizowaliśmy, wiedziałam, że grupą można sporo zdziałać i że warto wyjść poza ściany galerii i szkoły. Poznań był wtedy w jakimś bardzo dobrym energetycznym punkcie pod względem artystycznym. Wydaje mi się, że to teraz dzieje się na nowo, choć ludzie, którzy siedzieli tutaj za moich czasów, wyjechali do Warszawy. Podobnie galerie. Ale teraz chyba znowu coś fajnego zaczyna fermentować?
Wy też razem z Marysią Tobołą wyjechałyście, a razem z wami wyprowadziła się Sandra. Zrobiłyście wystawę Prestiż i styl w ramach Salonu Zimowego.
Tak, przeniosłyśmy się do Warszawy. Nagle okazało się, że nie mamy koleżanek, że jesteśmy same. Właściwie pojechałyśmy tam na studia magisterskie, które strasznie się nam nie spodobały. Chodziłyśmy we dwie zażenowane poziomem na uczelni, trochę złe, zawsze razem, właściwie trzymałyśmy sztamę tylko ze sobą. Miałyśmy też wtedy zespół Cipedrapskuad. Poczułam, że Sandra powinna znowu zaistnieć w nowym kontekście, no i skoro była taka sytuacja, że byłyśmy we dwie, to trzeba było we dwie zrobić tę wystawę, nie czekać. Zaprosiłyśmy wtedy do tej wystawy również Klarę Czerniewską jako kuratorkę, która nam bardzo pomogła w jej przygotowaniu. Zrobienie niezależnej punkowej wystawy podczas Salonu Zimowego w Pałacu Branickich w kontekście zawodu miłosnego z akademią wydało nam się bardzo w punkt.
Wasze osamotnienie chyba nie trwało długo. Kolejne akcje galerii, czyli festiwal performansu Na Patelni i gang motocyklowy Horsefuckers Moped Club ponownie były kolektywnymi przedsięwzięciami. Jak to się działo w tych przypadkach?
Polega to po prostu na tym, że znowu znalazły się dookoła osoby, które były blisko siebie. To znaczy akurat była taka grupa ludzi, którzy się ze sobą przyjaźnią i którzy rozmawiają ze sobą o sztuce, którzy się szanują na poziomie artystycznym i zwyczajnie lubią. Czyli podobnie jak wcześniej.
Z tym, że do CSW Sandrę zaprosił kurator Stach Szabłowski. To była jedyna „instytucjonalna” wystawa Sandry. Wcześniej były to pustostany, przestrzenie niegaleryjne czy nawet przestrzeń publiczna.
Na początku rzeczywiście założeniem Sandry było to, że nie wchodzimy do żadnej galerii czy instytucji. Sandra miała działać na zewnątrz, by móc docierać również poza „kręgi wtajemniczonych”, zainteresowanych sztuką. Stach Szabłowski zaprosił mnie, żeby Sandrę zrobić w Zamku. Więc zaczęliśmy rozkminiać, jak wybrnąć z tej sytuacji i jeszcze mieć możliwość to skomentować. Powstał pomysł stworzenia gangu mopedowego. Punkowej anarchistycznej grupy, która odnosi się do etosu niezależnych artystów. Mieliśmy jednak motory o najmniejszej pojemności, a w logo znalazł się tygrys Kenny, czyli biały tygrys z zespołem Downa, który poprzez swoją osobliwość stał się źródłem robienia pieniędzy. On został patronem naszego wjazdu do instytucji, czyli momentu, kiedy artysta niezależny musi jednak wejść w ten często niewygodny romans, a nawet się skurwić. Ten spowolniony gang był bardzo autoironiczny.
Co w tym kontekście daje to doświadczenie samoorganizacji, robienia rzeczy po swojemu?
Prawda jest taka, że prawie wszystko i tak robiliśmy sami. Nie mieliśmy koordynatora, ani producenta. Nikt nam też niczego nie narzucił, więc właściwie ten wjazd do instytucji był bardzo po naszemu.
Teraz czas na nowy-stary rozdział. Dzięki, że przekazałaś nam to dziedzictwo i zaufałaś naszej idei na kolejną edycję.
Jestem bardzo szczęśliwa, że zgłosiłyście się do mnie z propozycją przejęcia Sandry na ten rok. Cieszę się bardzo, że Sandra wróci do jej korzeni. Uważam że to jest super, że TA potrzeba znowu została uruchomiona.
To ostatnie pytanie. Czy jest coś co chciałabyś przekazać Ambasadorkom Galerii Sandra na 2019 rok?
Bądźcie sobą! Nie słuchajcie nikogo. Róbcie swoje, po swojemu, według własnego serca, własnych gustów i potrzeb ❤️.
Rozmowa ukazała się w zinie towarzyszącym inauguracji Galerii Sandra 2019 – wystawie Gra wstępna.
Dotychczas współpracowali z Sandrą:
Piotr Adamski
Krzysztof Bagiński
Katarzyna Bartkowiak
Damian Bieniek
Magdalena Brambor
Jagoda Chalcińska
Klara Czerniewska
Natalia Daszkiewicz
Gregor Gonsior
Piotr Grabowski
Matylda Halkowicz
Michał Huszcza
Agata Janicka
Ada Karczmarczyk
Fryderyk Lisek
Kamila Mankus
Tomasz Mróz
Gosia Nierodzińska
Dominika Olszowy
Witek Orski
Aneta Ptak
Iwona Skwarek
Maria Toboła
Virgin$ deluxe edition
Tomek Pawłowski-Jarmołajew – kuratorx, kucharx, performerx. Robi wystawy, organizuje eventy, publikuje rozmowy, gotuje, udziela ślubów i śpiewa karaoke. Współpracuje z artystkami, kolektywami, instytucjami i redakcjami w całej Europie, m.in. Galerią Arsenał w Białymstoku, DOMIE w Poznaniu, MeetFactory w Pradze, czy Dutch Art Institute. Mieszka i pracuje w Białymstoku, Poznaniu i Pradze.
Więcej